Szanowny Panie,
Swiebodzin moze sie schowac! |
targowisko wiedźm w Oruro to w rzeczywistości tylko jedna uliczka i parenaście
straganów, na których można kupić ofiarne ołtarzyki. Targowisko wiedźm... ale
to brzmi! Tak naprawdę są to zwyczajni handlarze sprzedający robione przez
siebie gipsowe płaskorzeźby, na których wytłoczone są wizerunki tego czego
ludzie pragną, a zatem materialnych dobroci, takich jak: samochody, domy i
dolary, mucho dolarów. Ułożone są one na serwetce i tworzą okrąg, w środku
którego pięknie rozsypane są różnego rodzaju ziarna zbóż, cukierków i płatki
kwiatów. Wiedźmy sprzedają chętnym, a Ci palą i zakopują te niewielkie
ołatrzyki jako dar i prośba skierowana do Pachamamy, zazwyczaj pierwszego
piątku miesiąca. Są przy tym żarliwymi chrześcijanami. Wśród tych ołtarzyków
jedno stoisko przykuło moją uwagę. Była to pomarszczona, bezzębna staruszka,
tak sucha że wydawało się, iż zaraz rozpadnie się na wietrze, że jedyne co ją
trzyma w całości to koc, którym się owinęła. Ta staruszka sprzedawała ołtarzyki
składające się jedynie z gipsowych kwadracików z wizerunkiem czaszki i kości...
Śmierć! Chciałem zrobić zdjęcie, ale przegoniła mnie takim ruchem ręki i takim
złym spojrzeniem, że zwiałem mając nadzieję, iż nie zapamiętała mojej twarzy.
To na pewno była wiedźma.
Szkoli sie na mloda wiedzme |
Padre Casimiro potwierdza, że w Oruro jest prawdziwy problem z wiedźmami i
czarownikami. Mieszkają tam źli ludzie, którzy nic tylko przeklinają się
nawzajem. A żeby zdjąć przekleństwo z domu rzucone przez wiedźmę, trzeba
egzorcyzmów. Padre Casimiro musiał to wszystko sobie przypomnieć. Zresztą
sprowadzają lub przygotowują specjalną wodę do egzorcyzmów. Lud tutejszy
zachował straszne zwyczaje. Niektórzy zanoszą noworodki na szczyty górskie, aby
tam umarły z zimna. W ten sposób składają dzieci w ofierze górom, aby je sobie
obłaskawić. Nie najlepiej być tutaj także pijaczkiem. Potrafią takiego spić i
zakopać żywcem pod fundamenty domu. Nie za bardzo rozumiem, czy to ma przynieść
szczęście czy robią komuś na złość, bo potem duch tego pijaczka krąży i
straszy, i znow trzeba egzorcysty.
Padre Casimiro nie lubi Oruro i to widać, gdy prowadzi mszę świętą. Jest
szybki, ma za mało przestrzeni, nie dla niego asfalt - jak twierdzi. Został tu
zesłany na odpoczynek, ale wcale nie odpoczywa. Padre Casimiro tęskni! Tęskni
za zapachem gór. Ma go w nosie... ten zapach, ale za nim tęskni. No tak, padre
Casimiro przez ponad 25 lat jeździł rozwalającym się jeepem po najbardziej południowym
skraju Boliwii, po 4-6 tys. metrowych szczytach, jezdził wśród dymiących
wulkanów, seledynowych i amarantowych jeziorach, po bezdrożach, pustyniach,
rzekami do wioseczek, które nie mają nazw, do ludzi, którzy nie znają innego
życia i nigdy nie widzieli białego gringo. Padre Casimiro stracił zęby na tych
górach, dosłownie, bo odsysał paliwo z baku. Ale nie żałuje. Bo pade Casimiro
to misjonarz gór. Polował na susły i lisy, i z głodu jadł wszystko. Ma ponad 60
lat a zachowuje się tak, jakby w jego ciele nie było wystarczająco miejsca dla
jego ducha. El Misionero z żelaza, jedyny który dał radę tym górom. Teraz
siedzi w Oruro i modli się, jak Bóg da, to wróci w góry. Choćby jako pustelnik.
Zobaczenie tego co widział i czym żył przez ćwierć wieku El Misionero
kosztuje dzisiaj, w świecie turystyki od 350 do 500 złotych. Inaczej niż
skorzystanie z czterodniowej wycieczki nie da się tego zobaczyć. No
chyba, że ma się motocykl jak wspomnieni Panda i Bumba, dzięki którym poznałem
padre Casimiro. Wiem, bo próbowałem. Pojechalem tam, a to bardzo zimny teren. W
ciągu dnia do plus 20 stopni C, a w nocy do - 25 stopni C. Przez pierwsze dwie
godziny szedłem wśród pięknych i pustynnych terenów, skał które nazwy brzmią
jak np. Wrota Diabła. Na szczęście złapałem jakimś cudem lokalnego busa, który
zabrał mnie do najbliższej miejscowości. Na mapie było to 50 km, przez góry
jedzie się pięć godzin! Jak wysiadłem w San Vincent to zimny wiatr wepchnął
mnie z powrotem do busa. Ta miejscowość żyje bo jest tu góra pełna srebra i
platyny. O 16 syrena w całym mieście oznajmia koniec pracy. Kobiety wstawiają
potrawy, aby mężczyźni zjedli cieplą strawę po powrocie ze srebrnego dna.
Pojechałem dalej na cieplejszą, ale nie za bardzo, północ... do Uyuni. Tym
samym liznąłem tylko świat padre Casimiro. I chyba dobrze się stało, bo
trafiłem na największe jezioro solne świata.
Kiedy jeszcze olbrzymy nie były wulkanami, wśród nich żyła najpiękniejsza
kobieta świata... Thunupa. Wszyscy chcieli mieć ją dla siebie, ale ona wybrała
za męża solidnego Cosuna. Z tego małżeństwa zrodziło się dziecię. Okolice Uyuni
bogate są w srebro, złoto i platynę, ale tego nie da się jeść. Choćby Potosi,
za kolonialnych czasów najbogatsze miasto Ameryki Południowej, a także po
Londynie najliczniej wówczas zaludnione na świecie. A to dzięki złotej górze,
która przyniosła sławę i bogactwo miastu, a także smierć. Pochłonęła do dzisiaj
8 mln ludzi! I choć jej złotonośne żyły zostały dawno wyprute,
dalej schodzą tam górnicy i kopią, bo to robili ich ojcowie, dziadowie i
pradziadowie. Ludzie są niezwykli!
A zatem Cosuno codziennie zaiwaniał do Oruro lub Cochabamby, aby pracować i
przynieść owoce i warzywa z tamtejszych żyznych terenów. Dnia pewnego
zapomnniał swoich narzędzi i wróciwszy wcześniej do domu zastał swoją piękną
Thunupe w łóżku z mocarnym Cusco. Zrozpaczony, że za żonę ma kurwę, zabrał jej
dziecko. Olbrzymka rozpaczała straszliwie, a że była matką karmiącą, jej pierś
nabrzmiewała i nabrzmiewała od nadmiaru mleka. W końcu pękła, a że mleko
połączyło się ze słonymi łzami, tak powstalo jezioro Uyuni, które naprawdę
powinno się nazwyać... Salar Thunupa. Najpiękniejsze miejsce jakie widzialem.
Jest na pierwszym miejscu mojej listy wraz z Wielkim Kanionem w USA. Wrócę tam,
ale w porze deszczowej. Wtedy na solnej warstwie po horyzont jest woda. W nocy
w wodzie można zobaczyć gwiazdy. Jak się zakocham to tu zabiorę swoją miłość.
To już obiecane.
Olbrzymy teraz są wulkanami i tylko je widać na horyzoncie jeziora. Wielka
i samotna Thunupa a także ogromnego Cusco i obok niego Cosuno. Tuż pod nim jest
mały pagórek, który kształtem przypomina Thunupe. To jej odebrany syn.
Na salarze jest cieplutko, w nocy w Uyuni znów cholernie zimno, więc
chciałem jak najszybciej wydostać się stamtąd do cieplejszego i piekniejszego
Sucre. Na drodze najpierw stanęłaa Fatima (niemal Fatuma), która zamknęła mój
plecak w swoim biurze, gdzie zostawiłem go na przechowanie i zniknęła. Szukałem
jej dwie godziny, wraz z połową ulicy. W końcu się znalazła. Odjeżdżającemu autobusowi
do Sucre tylko pomachałem. Następny miał być rankiem. A zatem wpakowałem się do
autobusu do Potosi (w połowie drogi do Sucre). Miejsca nie było, ale kupiłem
orzeszki, które mnie uspokajają i czekałem przed autobusem. W końcu dostałem
kubeł i koc, aby było mi miękko i pozwolono usiąść na korytarzu na kuble. Jak
się okazało tylko ja miałem kubeł i koc, co rozbawiło stojących w korytarzu
podróżnych. Nie było miejsca na rozstawienie mojego przenośnego siedziska. A
zatem nic innego nie mogłem zrobić, jak tylko stać na swym skrawku, niemal
jedynie na palcach stóp. I tak przez pięć godzin? Na szczęście po półtorej
połowa ludzi wyszła i było już miejsce dla mnie i kubła. Wesoło! Gdy dojechałem
do Potosi byla 1 w nocy i wszystkie hostele zamknięte. Dałem łapówkę pewnemu
cieciowi, który mnie wpuścił i kazał wynosić się o 6 rano (tutaj jeszcze noc i
zimno). Spałem w pokoju z jakimś Leonardem. Hotel był zły. Dosłownie. Chyba
dziwkarski no i zmora. Dawno tego nie miałem.
Nagle ciało mi zastygło, w prawym uchu slyszę szepty, w lewym zbliżające
się kroki. Przed oczami przemieszczające się cienie. Strach w głowie. Szepty,
pomruki, skrzypiąca podłoga. Bezsilność, sztywne ciało. Krzyk wewnątrz głowy.
Bliskie cienie. Trzaski. Trwało to trochę nim To przegoniłem. Ciemny i zimny
poranek, zasrany i śmierdzący kibel, autobus, zimno, głód, w końcu drogi
hostel, śliczne Sucre i jak się okazało rozwalony laptop. Pęknięty wewnętrzny
ekran. Traktowałem go jak cukiereczek, jak jajeczko. Cały czas w osłonie,
bezpieczny w podręcznej torbie podróżnej. A tu coś takiego! Żadnych wstrząsów.
Dosłownie jajeczko!
Musiała to być ta zmora, a może czarownica z Oruro, a może nieboszczyk pod
złym hotelem?
Padre Casimiro zamiast kropidla miał różę i skropil mnie wodą święconą,
oddał swoją ciepłą zupę i kurczaka, sam zjadł jedynie trochę sałatki z cebuli.
Nakarmił chlebem owsianym, domowym z dżemem rabarbarowym (uwielbiam dżem
rabarbarowy), roślinę te sprowadziły z Europy siostry zakonne. Dżemu wyszła
cała miska! W końcu pobłogosławił a spędziłem u niego może pięć godzin, więc
nic mi nie będzie, ale ten laptop!!!
Acha... padre Casimiro to redemptorysta Kazimierz Strzępek i bohater
dokumentu MISJONARZ, w reżyserii Wojciecha Staronia, który jeździł z nim przez
cały rok 1999 i kręcił ten film. Zdobądź Pan ten dokument, podobno genialny, a
i będzie Pan miał okazję poczuć zapach gór padre Casimiro.
Wszystko jest możliwe.
Ukłony
Stefan W.
Jeszcze raz przeczytałam i zdecydowanie ze zdjęciami czyta się jeszcze fajniej:))))
OdpowiedzUsuń