piątek, 27 grudnia 2013

Głową w dół

Szanowny Panie,

jak przeważnie było za mało, żeby z czegoś nagrabić myśli kupkę, to teraz jest dużo. Jak było przed, to jeszcze to jakoś było do ogarnięcia, ale po, to już się okazuje, że trudno z tego spójną historię sklecić. Może jak to wszystko poosiada, to jeszcze wrócę do porodu, tego co było zaraz przed i tego co było chwilę po. Na razie to wszystko się wałkuje, pulsuje, wciąż się ugniata. Ja tymczasem nie czuję się dorośnięty wystarczająco do tego, żebym mógł o tym napisać trzy zdania składne i później nie wstydzić się ich małości. 

Teraz jest tak - Antoni Feliks D. robi to, co wszystkie dzieci robić mają w zwyczaju - oczywiście na ile znam się na dzieciach i ich zwyczajach, a nie znam się przecież za bardzo. Zatem Antoni je, śpi, płacze, siusia i robi kupy. Niby niewiele, a jednak nie tak łatwo się w tym odnaleźć. Bo Antoniego nie trzymają się jeszcze nasze głupie zasady. Nie budzi się o siódmej, nie zjada trzech posiłków dziennie i w ogóle jest całkiem wolnym człowiekiem. Tyle, że ta jego wolność wymaga kogoś, kto da cyca lub zmieni pieluchę. I tu pojawiamy się my - rodzice. Ludzie z innej rzeczywistości niż ta pełzacza. Ludzie sztywni ze świata dużych zasad. Twardych. Oczywistych. Nienaruszalnych. Teraz zaskoczeni, że ktoś gwiżdże sobie na to wszystko, co nam tak namolnie wtłaczano latami. Zasypiamy tradycyjnie o północy, aby wstać na godzinę za godzinę, później zasypiamy na półtorej, żeby wstać na pół, a robią się z tego dwie, potem jeszcze na godzinę oczy zmrużymy, a tu już trzeba zaraz wstawać. I nie twierdzę, że jego sposób na życie jest jakiś gorszy. Może i lepszy. Po prostu nam się chyba trzeba poprzestawiać, bo powiem Panu szczerze, że od tego czasu poszatkowania, to na razie czuję, jakby mnie się mózg kręcił dookoła czaszki. Chociaż może to jeszcze trochę za sprawą zatrucia z pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia.

Leżymy teraz na naszej nowej, kolorowej kapie głową w dół. Znaczy - każde w swoją stronę. Gastro z łbem na zachód skierowanym, Panna J. z głową zadartą w górę, bo czyta Imperato-ra, ja ukierunkowany jestem północnie, czyli na południe nogami, a człowiek mniejszy skośnie, czy też zupełnie inaczej. Kropki i kreski. 

Jak się obudzę już na chwilę, to coś więcej napiszę. A powiem Panu, że jednym z moich postanowień noworocznych są  częstsze wpisy na Fandze. Bo to już obciach tak cztery na miesiąc i to na dwie osoby. I wiem, wiem - to przeze mnie, ofkors. Ale będzie lepiej, będzie lepiej!

Paweł D.

czwartek, 12 grudnia 2013

Nie mrużenie oka


Szanowny Panie,

nie odzywam się do Pana. Pomyślałem, że właśnie nie kontaktowanie się z Panem będzie moim wkładem w nie zakłócanie pańskiej ciszy. Wyczułem wcześniej, że nie należy Pana nagabywać, że teraz to wasz czas! Bardzo mi zatem ubyło zajęć, bo okazało się, że ścianka wspinaczkowa, telefony do Pana i ewentualne wspólne piwo zajmowały mi sporą część dnia. Odkryłem w sobie niezwykłe bogactwo snu. Śnię o plastycznych przedstawieniach teatralnych, w których główną rolę odgrywają instalacje wodne, czy też o Picassie któremu to moja babcia na imieniny daje lewkonie. A dzisiaj o diamentach, które broniłem przed hordą znajomych, którzy chcieli mi je odebrać. Pobudki mam o 3 nad ranem i potem długo zasnąć nie mogę. Poddaje analizie swoje sny. Nie mam wiedzy Freuda, ale coś oznaczać muszą. Na razie oznaczają tyle, że wszędzie widzę wariatów: fioletowe twarze, smutne, albo bezsensownie wesołe. Słonko jak praży to psy srające na trawę, a wiatr jest za zimny i niemiły. Obdarte puszki, zapach czerwonego lakieru do paznokci, nie mrużenie oka, papiery w kieszeni, rozwiązłe sznurowadła, ćwiczenia fizyczne na boczki, kobiety nie słuchające, obgryzanie paznokci, buty w panterkę i torebka także, bywanie na bankietach, nie mrużenie znowu...

To może zamiast pisać podaruje prezent urodzinowy Aleksandra w urodziny cioci Blanki :) Najlepszego dla chrzestnej mojego najmłodszego brata.




Miłego oglądania

Stefan W.

niedziela, 8 grudnia 2013

Poczekalnia

Szanowny Panie,

a my czekamy. Panna J. czyta, przegląda fejsunia, szuka szafek i poleguje. Ja trochę się krzątam, to wyniosę worek ze śmieciami, to znowu coś przeprasuję. Jak dorwę się do komputera, to jakiś komiks połknę, jak nie, to kilka stron książki przemęczę. W głowie próbuję ułożyć sobie recenzję płyty Stone Temple Pilots z 2010 roku, ale jakoś nie idzie. Poleguję. Gastro ospały. Też poleguje i to przez cały czas prawie. W piątek nad Polskę nadciągnął Ksawery i przyniósł trochę zimy. Dziś było ładnie, ale popołudniu trochę śniegiem sypnęło. Nie przysypało nas niby jakoś całkiem, ale ja się czuję tak, jakbym zapaść miał w sen dłuższy. 

Torby mamy spakowane. Jest tam całe mnóstwo rzeczy. Ja oczywiście nie wiem, co dokładnie. Zamierzam improwizować, jak przyjdzie coś tam z nich wyjmować. Wiem, że nie ma tam na pewno moich kapci, a być powinny, ale ja kapci po prostu nie mam. 

Za niecałe trzy godziny będzie już ten dzień, co to już jest tym dniem terminowym. Niby nic to nie znaczy, ale Panna J. powiedziała, że zamierza w terminie. Oczywiście niewiele chyba w tym przypadku od niej zależy. Patrzymy ciągle, czy brzuch już opadł. Mnie się zdaje, że jakby się trochę spłaszczył tylko. Panna J. twierdzi, że opadł. Ja tam nie wiem, nie widzę. Staje ona przed lustrem, bokiem, gładzi się po brzuchu i patrzy. Tylko że lustro stoi na ziemi, więc nie wiem, czy się perspektywa nie zmienia? Skurczy nie było jeszcze żadnych, więc paniki nie ma. 

Trochę podziębieni jesteśmy. Mnie głowa tylko boli, ale Panna J. ma katar i ból gardła. A wie Pan, że ciężarne strasznie chrapią? Chciałem sprawdzić dlaczego, więc zacząłem wpisywać w googla: "dlaczego..." ale od razu wyskoczyło "dlaczego mężczyźni kochają zołzy". No i wpadłem w burzę złotych myśli i wyblakłych oczywistości, którymi nawet miałem się tu z Panem podzielić, ale pomyślałem, że szkoda miejsca na serwerach. Ale już chyba wiem, czemu mężczyźni kochają zołzy (nie żebym wcześniej nie wiedział - zołzy są po prostu fajne). No więc straciłem te piętnaście minut życia, ale później dowiedziałem się też, co też z tym chrapaniem i to podobno od nacisku na przeponę, estrogenu, który powoduje obrzęk śluzówki nosa, a może też być od większej ilości tłuszczu w organizmie i zatrzymywania wody. 

No i tak leżymy. Znaczy byliśmy na spacerze dłuższym, ale teraz to leżymy. Wiem, wiem, miałem iść z Panem na ściankę. Bym się ruszył, to by mi i dobrze zrobiło. Nawet sam miałem do Pana już zadzwonić, ale... w końcu pomyślałem, że chyba jednak nie chcę iść. Bo przecież tu czekanie na mnie czeka. Polegiwanie. Podjadanie. Poddenerwowanie - paradoksalnie pomieszane z zamuleniem i odrętwieniem. Szkoda mi z tego rezygnować. 

Pozdrawiam,
Paweł D.

piątek, 29 listopada 2013

Siedem dni bezsennności

Szanowny Panie,


dzisiaj spałem pół godziny przed treningiem koszykówki. Karol skręcił nogę, moja drużyna przegrała wszystkie cztery mecze. Graliśmy jednak odważnie i włożyliśmy w to mnóstwo zdrowia. Myślałem, że jak się zmęczę to pójdę szybko spać. Nie poszedłem. Leżałem całą pierwszą godzinę dnia na kanapie i wraz z kotem nie mogliśmy zasnąć. Ona miauczała, mruczała, a nawet rzygała na dywan, a ja leżałem i przywoływałem sny. Nie przyszły. To tydzień. W tym tygodniu przespałem jedną noc. A to i tak dlatego, że byłem nawalony po spotkaniu z bosmanem A. Znaczy, że bez alkoholu nie mogę spać. Nie wiem. A może dlatego, że zbłądziłem? Za długo sobie pozwalałem na tą niewyjaśnioną sytuację mieszkaniową, w jakiej się znajduje. Liczę, że właśnie o to chodzi, bo od poniedziałku mieszkam w Warszawie na Mokotowie. Nie stać mnie na to, ale i tak zamieszkam, bo muszę coś zacząć robić. Chociażby pisać. Niech będzie nieprzynoszące dochodów pisanie. Codziennie jedna strona, można by od tego zacząć? Bezsenność przychodzi po prostu z bezczynności. Moja bezczynność jest tak pełna, że mój organizm nie potrzebuje ładowania baterii. Po prostu się nie wyładowują. I niech Pan nie mówi, że to przez ten serial... bycie tatą, podejmowanie decyzji, ich rozpatrywanie jest wciągające i pouczające, ale nie może być aż tak nastrajające, że nie mogę zmrużyć oka. Pod oczami robią się kamienie, a nie piasek, powieki stają się ciężkie, głowa boli, zaczyna chcieć się rzygać. Nie dobrze. Ręce są zmęczone, nogi także. Kręgosłup jest pochylony bardziej niż zwykle. Kolejny dzień rosnącego brzucha uważam za zaczęty. Jest piątek, za godzinę będę w samochodzie, kierunek Kraków. Może tam się wyśpię, daleko od kanapy i serialu Friday Night Lights.

A jak wrócę to już spać będę normalnie, pić mleko, ganiać i ćwiczyć, pisać codziennie jedną stronę. Skupię się na tym co ważne. Aby zasłużyć na nagrodę. Na razie nie śpię! Może w Krakowie?

Stefan W.

piątek, 15 listopada 2013

Gastro, kret i kot

Szanowny Panie,

Panna J. ma już brzuszek jak bańka mydlana. Duży i okrągły. Nadziwić się nie można, że tam siedzi ktoś. I to zasadniczo nie wiadomo jeszcze kto. Możemy już mówić o płci, imieniu i tak ogólnie, że człowiek. Ale co to będzie za człowiek? Zagadka.

Wyszedłem wieczorem z Gastrem na spacer. Standardowe siku przed psa spaniem. Tak, żeby do tej siódmej wytrzymał i nie jęczał mi nad uchem. W kurtę się odziałem, w kaptur opatuliłem, bo i chłód jakiś na dworze. Kilka kroków od furtki tylko zdołałem zrobić, gdy kątem oka ujrzałem jakąś kulkę czarną na granicy jezdni i trawnika. Jeż - pomyślałem natychmiast. Tylko jakiś malutki. Głupie jeże. Zawsze wieczorami zaczynają te swoje spacery po zaułkach miast. Nie mogą naprawdę siedzieć w tych swoich ogrodach, gdzie bezpiecznie? No nic - powiedziałem w duchu - przecież tępy chyba nie jest i wróci zaraz na to swoje zielone. Szedłem więc dalej, spoglądając tylko kontrolnie na małe, czarne coś. Jeż? Za mały i za czarny chyba. Kret! Dopadło mnie nagle. Kret. Ślepy krecik. Sam na ulicy. I jakoś wcale nie podążał już w stronę trawnika. Krecie-matołku, wracaj z ulicy! Już się we mnie coś przełamało i ruszyć w stronę kreta chciałem, co by przenieść go na trawnik, gdy nagle, jakby worek z samochodami się rozpruł. Jeden, drugi , trzeci. A ten czarny, jak głupi jakiś, zamiast w lewo, to w prawo. Z ulicy skraju, ku osi jezdni. A tu teraz ciężarówka. O nie, nie, nie! Mnie ciśnienie się podniosło. Patrzeć na to nie chciałem, bo pewny byłem, że zaraz świadkiem się stanę rozpłaszczenia kreta na asfalcie. Wzięła jednak maszyna kreta między koła. Pierwsza. Bo już zbliżały się następne. Biec już chciałem, ale tu Gastro, naprzeciw TIR-y, a w środku moje odrażające niezdecydowanie. Ale kret nagle jakby zmądrzał i na węch chyba od środka jezdni się oddalać zaczął. Przemknęły ciężarówki - koła o centymetry tego małego-czarnego minęły, ale podmuch sam kreta przekoziołkował kilka razy. Szybkim krokiem w stronę zwierzaka podszedłem, gotowy już psychicznie, żeby złapać go i odnieść w miejsce bezpieczne albo chociaż nakierować na ten trawnik, co jak ziemia obiecana,  na ślepego cierpliwie czekał. Nie wiem tylko, czy z nerwów, czy też z czystej tępoty mojej, Gastrowi za mało smycz ściągnąłem. Gdy tylko znalazłem się na długość kroku od kreta, pies mój ruchem błyskawicznym czarnego w zęby chwycił. Ja przerażony zakrzyknąć zdążyłem tylko i szarpnąć smyczą w tył - kret z paszczy Gastra wyleciał, do góry poszybował, zakręcił się w powietrzu kilka razy i na asfalt opadł. Psa przez łeb zdzieliłem i zganiłem go ostrym słowem. Usiadł spokojnie. Ale co z tego? Kret na plecach leżał. Jeszcze łapkami lekko poruszał, ale niemrawo jakoś. Przewróciłem go na brzuch  i obserwować zacząłem, czy po chwilowym szoku, nie pójdzie przed siebie. Ale nie poszedł. Nic nie zrobił, tylko ruszać się przestał już zupełnie. O ja głupi! Zabiłem kreta. Znaczy Gastro zabił, ale przeze mnie. Gastro! Ty paskudniku! Po coś to zrobił?! Pokrzykując tak do psa, zdałem sobie sprawę, że ktoś na mnie patrzy. Drugą stroną ulicy przechodziła dziewczyna i wyraźnie mnie obserwowała. Nic dziwnego - podchodzi do ulicy, odchodzi, krąży, na psa krzyczy - albo dziwak, albo coś podejrzanego robi. Ale co mnie tam dziewczyna, gdy przede mną na ulicy kret leży - martwy chyba. No bo może nie? Może tylko poturbowany, w ciężkim szoku? No to już rękę wyciągnąłem, żeby go podnieść, gdy ni stąd, ni zowąd w mózg uderzyło mi tylko jedno słowo: toksoplazmoza. Ja nie wiem oczywiście, co to jest dokładnie, ale Panna J. nie ma na to odporności, a to jest w ziemi, a krety są z ziemi, więc ciąg skojarzeń i tak, rękę nad kretem zatrzymałem. Pomyślałem, że teraz to dziewczyna z naprzeciwka już na pewno ma powody, żeby mnie podglądać. No dobra - pomyślałem znowu - wezmę go przez foliową torebkę. Trochę to jakieś nieludzkie, ale jeśli nie żyje, to i tak mu nie zależy na ludzkim traktowaniu pewnie, a w ogóle to w końcu jest - czy też był - kret, więc myślę, że klepałoby go, czy przez torebkę go niosę, czy nie. No to zaniosłem go na taką betonową wylewkę pod płotem, zaraz obok czyjegoś ogrodu. Wiem, mogłem go od razu w trawie położyć, ale pomyślałem, że jeśli żyje, to na pewno się ruszy, kiedy ja odejdę, więc jak będę wracał ze spaceru i go już nie będzie, to trochę mnie się humor poprawi i sumienie mi zbieleje odrobinę. Oddaliłem się, ale oczywiście z daleka zerkałem w stronę miejsca, gdzie zaszły dramatyczne te okoliczności. Zaraz na miejscu pojawili się ciekawscy. Najpierw dziewczyna. Udawała, że niby przypadkiem przeszła przez ulicę - trochę dalej, tak na przystanek niby - ale zaraz, krok po kroku, znalazła się tam, gdzie ja jeszcze dwie minuty wcześniej byłem. Poczułem się jak początkujący złodziejaszek, którego przyłapano w sklepie, jak właśnie pod kurtkę wpychał sobie latarkę lub komplet sztućców. No patrz dziewczyno, patrz do woli - leży tam ten kret. Martwy. Zadowolona? Dżizas.
Bardziej zaniepokoił mnie drugi ciekawski - wielki, szary kocur. Jak mały-czarny nie żyje, to co mi tam, niech sobie dachowiec bezcześci jego zwłoki. Ale co, jeśli przeżył, tylko jest niemrawy, poturbowany i nie poszedł jeszcze w trawę? Wtedy kot niechybnie dokończy dzieła. Nie ma wątpliwości. Cholerny świat! Trzeba biec, kreta ratować! Znowu. Dalej Gastro! Przepędzić kocura nam trzeba. Szary-mruczący krążył wokół wiadomego miejsca, a kręgi te zdawały się zacieśniać z sekundy na sekundę. Chwilę później byliśmy już przy kocie. Gastro wyskoczył do przodu, tym razem panowałem jednak nad sytuacją, więc nie było szansy, żeby dachowca dziabnął. Szczekać tylko zaczął - tak po swojemu, trochę jak baba. Szary się najeżył w momencie, tak że optycznie nagle stał się większy ze dwa razy, po czym czmychnął na płot, a zaraz potem za płot, i tyle tylko go widzieliśmy. Kret leżał za to na miejscu - tam, gdzie go zostawiłem - nadal nieruchomy. Popatrzyłem na niego jeszcze przez moment. "Chodź Gastro, idziemy do domu" - powiedziałem do psa i powoli, ciągnąc nogę za nogą i łapę za łapą, oddaliliśmy się od małego-czarnego.

Ciekawe, co by z nim było, gdybym nie zwrócił na niego uwagi i po prostu zostawił samemu sobie. Na pewno pożyłby dłużej, przynajmniej o chwil kilka, ale jak to mawiał mój dziadek: "A co by było, gdyby tu było oko?"

W bańce mydlanej siedzi ktoś. Nie większy wiele niż mały-czarny. I trzeba go będzie trzymać z daleka od osi jezdni i bronić przed ostrymi kłami psów wszelakich. Niepokój.

Paweł D. 


wtorek, 5 listopada 2013

Przyjemność ziewania

Szanowny Panie,

weekendy powinny być trzydniowe. Dzięki temu, któryś z dni laby staje się kwintesencją odpoczynku. Nie chcę powiedzieć lenistwa. Lenistwo zakłada, że mamy jakąś pracę do wykonania, której z czystego lenistwa właśnie nie robimy. W sobotę robiłem kompletnie "nic". Znaczy się nie miałem w głowie jakiś niewykonanych zadań, wyrzuciłem je z myśli. Po prostu spałem ile mi się chciało, bez poczucia straty czasu. Ubrałem się wtedy gdy miałem ochotę, bez świadomości straty poranka. W końcu "nic" nie robiłem. Nie pisałem, nie szukałem zajęć. Nie chciało mi się czegoś. Z płaszczyzny "nic" wyszło "coś". Zachciało mi się sprzątać... posprzątałem, chciałem wyjść z psem... wyszedłem, w końcu zobaczyć się z M&M, to ich zobaczyłem. Nie z musu, ze społecznego przymusu, ze świadomości straty. "Nic" nie muszę, więc może mnie się zachce, a może nie. Jak zachcę to zrobię, jak nie, "nic" się nie stanie. Nie jest konieczne, nikomu życia nie uratuje, nikt też nie straci życia, a już najmniej ja. Bo robię co chcę, czyli "nic", albo "coś". To zupełnie inna postawa. Zawsze miałem, że muszę udowodnić sobie, a potem innym. Że w końcu wyzwanie, zadanie, celowość działania. A tu "nic" takiego nie ma miejsca. Chcesz rób, nie chcesz nie rób. Nie ma dobrego wyjścia, nie ma lepszego, oba są takie same. A nawet nie... Lepiej nie robić "nic", kiedy się nie chce, bez wyrzutów sumienia. Bo jeżeli robisz "nic" to już "nic" więcej zrobić nie możesz. I zostać możesz jak długo chcesz w tym stanie, nawet nie "odpoczynku" z początku listu do Pana. Bo odpoczynek to oddech po skończonej pracy. A tu "nic" nie muszę, "nic" nie robię, i nie mam żadnego z tego powodu problemu. Po prostu jest "nic", więcej "nic" i stąd dopiero może być "coś", ale nie musi. Zupełnie "nic" nie musi. I jak już potem jest "coś" to wynika z tego, że się chce, a nie że "coś" trzeba. Super sprawa. O oddechu napomknąłem.

Czy Pan wie jak ważne jest ziewanie? Ja nie wiedziałem. Może inaczej, czy Pan wie jak ważne jest dla mnie ziewanie? Pan ziewnie sobie raz to może i dla Pana będzie tak ważne jak dla mnie. Bez powstrzymywania, głośno z zamkniętymi oczami. Ziewam do nieba, znaczy do góry. Rozprężam się, wyciągam ręce w bok, zagarniając jak najwięcej przestrzeni. Mięśnie brzucha na chwilę "ziewnięcia" rozprężają się i już nie trzymają tłuszczu w ryzach w okolicach pępka. Podrapać się po brzuchu, boczkach wystających z "prawidłowej" rzeźby ciała. Ziewnięcie wyswabadza z masek, strojów, rozpręża na sekundę, na chwilę. Podczas ziewnięcia jestem najbardziej sobą. Nie udaję. Teraz jak o tym piszę, to ziewam i ziewam. Dobrze. Za jego pomocą uzupełniam tlen, ten dochodzi do mózgu, dzięki czemu pobudza komórki te szare i nie szare. Strzyka w kręgach. Przyjemność ziewania.

Silvia Matos i jej farma, na której miałem największą przygodę życia. Tylko 2 minuty o farmie, z muzyką. Kamera Sony GW55.


Wbrew moim myślom z soboty i niedzieli, w poniedziałek perfidnie zaplanowałem sobie cały miesiąc. Jakbym zupełnie zapomniał, że postanowiłem robić "nic" i ziewać, gdy tylko przyjdzie mi na to ochota. W poniedziałek wieczorem, według planu miesiąca, miałem biegać, we wtorek pójść na ściankę, albo biegać, ale do wtorku nigdy nie doszło, bo w poniedziałek plan spalił na panewce i poszedłem leżeć w wannie, napuszczając sobie co jakiś czas gorącej wody. Na szczęście "nic" zwyciężyło, a plan podarłem.

Pozdrawiam

Stefan W.

sobota, 2 listopada 2013

Bębniarz

Szanowny Panie,

Pan mi już szukasz tematów, ale ja nie wiem, czy to o tematy chodzi. Że można o wszystkim. Pewnie można. Jak się człowiek postara. A widzi Pan, ja o temacie już nawet nie wspomnę. Nie napiszę, że nie czuję się kompetentny w żadnej dziedzinie życia. Albo właśnie napiszę - tak, nie będę męczył sztuki, szargał jej i brukał, bo mnie mało interesuje, co też u niej. Bombardują mnie ludzie, że to tu, a tamto tam, i że to, i tamto, a nawet fuzja i przemiana, i odkrycia, i Ci niesamowici, a tamci, to już... Ale nie oni nieokreśleni. Właśnie ten konkretny. On. I faktycznie jest On, i drugi, i trzeci. Dzieje się dużo. Tyle, że nie ogarniam. Mógłbym usiąść i poczytać, i wiedzieć. Ale musiałbym siedzieć i czytać. Nie napiszę co robię, bo czuję kłucie w głowie, jak sobie pomyślę, że w zasadzie to nie robię, a markuję. Udaję, że coś robię. Ale zajmuje mnie to dużo. Zajmuje mnie całego. Więc płynę. Zawsze z prądem, jednak jakby trochę wolno, i kiedy zdarzy mi się z kimś porozmawiać, to czuję ten fizyczny opór moich myśli.

Forma. Z formą też kiła. Niby chcę i czuję, że mogę, ale jak tak pomyślę, to trudno mi nawet zbudować zdanie pełne, złożone i logicznie poprawne. Rwę myśli i kamufluję, chomikuję i upycham pustkę po kątach. Pan sam spojrzy na ilość "i". Bo I to, I tamto. i I. I i. I i i i. 

Muszę Pana odblokować. Więc robię to. Nie bez oporów. I nie bez zazdrości. Bo przecież nie po to zaczynałem z Panem pisać, żeby teraz to miało wyglądać w ten właśnie sposób. Ale boję się, że brak zastanowienia nad sprawami świata zje mnie zupełnie. I będę odbębniać. Jak pracę. Na dziewiątą, i do siedemnastej. Nie. Tfu. Wypluwam już, wypluwam! 

A wie Pan co zrobiła Panna J? Ona to jest dopiero! Ale to opowiem Panu, jak się spotkamy...

Paweł D.  

czwartek, 24 października 2013

Pogoda ducha

Szanowny Panie,

nie przejmowałbym się mszą bardzo. Na siłę nie ma co łazić. W końcu otworzy się potrzeba i pójdzie Pan z dzieciątkiem i Harcerką. W wiarę wpisane są zwątpienia. Normalne. Ciekawe, że ruszył Pan ten temat w tej chwili, bo ostatnio wróciłem do modlitwy. Nie lubię o tym głośno mówić, bo mam potrzebę modlitwy cichej, w swoim małym świecie kanapy, na której teraz sypiam, ale coś uszczknę dla Pana. Zacząłem się modlić. To intymne. No dobra. Bo ja zwykle modlę się o mądrość. Nic w sumie więcej. Żeby mi nie zabrakło mądrości, której ustawicznie mi brakuje. By głupio nie robić. O to cały mój problem. A zatem modlę się wieczorem i rano czuję się wyjątkowo dobrze. Czasem człowiek się obudzi wcześniej i czuje, że wszystko jest na swoim miejscu, poukładane, przynależne miejscu i czasu. Ja tak miałem gdy wsiadałem zaczytany w Eugenię Grandet, H. Balzaca. Wiedziałem, że nie mam biletu. Wiedziałem, też jak wyglądają kanary.


Nawet nie oponowałem, gdy poprosił o okazanie dokumentu uprawiającego do przejazdu środkiem lokomocji. Poczułem trawiący alkohol, gdy sięgnął po mój dowód osobisty. Ponad dwieście złotych! A dzień wcześniej zareklamowałem buty, dostałem ponad dwieście złotych zwrotu. Nie nacieszyłem się długo tymi pieniędzmi! Mądrość? Świata nie przekląłem. Byłem sam sobie winien, co świat jest winny? Uśmiechnąłem się i pojechałem dalej. A wieczorem moja ulubiona Filozofia wina, Bela Hamvasa w nowym wydaniu. I niewielki fragment dotyczący wina, przypomniał mi to czego się uporczywie trzymam:

Chciałbym dodać jeszcze jedno: wszystkie poważniejsze wina górskie odpowiadają raczej dojrzałym mężczyznom po czterdziestce, a nie płochej młodzieży, ale wino z Somló jest po prostu winem starców. Jest winem mędrców, ludzi, którzy posiedli najważniejszą życiową wiedzę - pogodę ducha. To moja osobista prawda, której nie powinienem zdradzać. Doszedłem do niej drogą medytacji w Szigliget, o czym już pisałem na początku tego rozdziału. Oszałamiające wino z Somló pozwoliło mi być jak najbliżej owej wielkiej pogody ducha, mądrości oraz stanu niezwykłego odurzenia, dzięki któremu powstał ten świat.

Pogody ducha,
Stefan W.

P.S. Film trwa 16 minut i jest moim pierwszym zmontowanym filmem, więc wybaczcie za błędy. Nakręciłem go kamerą Sony GW55, którą miałem pożyczoną na wyjazd.
 


niedziela, 20 października 2013

Siódmy

Szanowny Panie,

nie wiem, która to już moja niedziela bez kościoła. Jakoś nie chodzę. Myślałem, że jak wezmę ślub z Panną J. to może mnie się odmieni coś - że jakoś powrócę. Zwyczajnie, że mnie będzie na msze wyciągać dziewczę moje i jakoś znowu w sobie to przyzwyczajenie wyrobię. Tymczasem jakoś poszło to chyba w drugą stronę i ona po prostu rzadziej świątynie odwiedza. Ale dziecko, jak się nam urodzi, to chce ochrzcić. Ja mam jakoś ostatnio wątpliwości. Nie, że jakoś nagle nie chcę bardzo. Raczej tak, że sam nie wiem po co? Żeby rodziny zadowolić? Żeby było tak w zgodzie z naszymi zasadami społecznymi? Nie wiem. Nie czuję tego.

Tak. Boję się, że tak płynę z falą tego antyklerykalizmu. Dawno już nie było w mediach tylu koloratek widać, co w kilku tygodniach ostatnich. I jakoś zawsze to marnie wypada. Jak nie pedofile, to przynajmniej jakieś półgłówki. I to nie, że to ci mali. Ci duzi właśnie. Arcybiskup jeden z drugim. Bida. Ale raz jednak byłem, nie tak wcale dawno, w kościele w GK - jakiś może miesiąc temu - i też przykra sprawa. Kazanie o tym, że "za naszych czasów, to studenci udzielali korepetycji, a dziś to sprzedają swoje ciało". I później się dziwić, że starzy patrzą krzywo na młodych. No i do jakich przemyśleń ma mnie nakłonić takie kazanie? Że jak będę miał córkę kiedyś, to żeby jej, broń Boże, nie puszczać na studia? Boże broń! 

A dziś widziałem też kawałek reportażu o Pussy Riot i jak mnie wcześniej jakoś mierziło, że tak w cerkwi odprawiały te swoje performensy, to dziś już nie. No bo w sumie, to jakoś tak mnie się zdaje, że skazywanie młodej panny na więzienie za skakanie i śpiewanie, to zasadniczo plucie na człowieczeństwo, a tym samym na kościół, Boga i wszystkie świętości. Już mnie się nawet zaczynają podobać te dziewczyny w kominiarkach. Lewe to, bo lewe, ale jakieś ludzkie. Ale ja wiem, że to polityka, polityka, a z uczuciami religijnymi to przecież nic wspólnego nie ma. 

Ble, ble, ble... Co to dalej będzie, Panie? Spłonę żywcem? Bo co się dzieje, jak człowiek już nie wierzy? Coś Pan pisał kiedyś, że z ateistami, to najgorsza sprawa.

Paweł D.

sobota, 5 października 2013

W obronie Tadka

Szanowny Panie,

wódka jakoś dobrze szła, bo nawet bez popity i zagrychy. Wcześniej zrobiłem podkład z dwóch piw, a po wódce kupiliśmy w nocnym na Starym Mieście jeszcze złoty Rum, którym raczyliśmy się na barbakanie. Nogi spuściłem w dół, obok znajomi, a Wisła przede mną. Pod stopami pomniki Warsa i Sawy co to nie wiadomo, dlaczego tak dziwnie zostały przedstawione... siedzą ulepione z gliny.  Może chodzi o symbol pracy, stworzenia tutaj początków miasta, co to później stało się stolicą. Przy tym rumie rozmowy, jakżeby inaczej o kobietach czy warto, czy nie warto. No warto. A seks też warto. Butelkę trunku schowaliśmy na czas, patrol spisał nazwiska pod pozorem poszukiwania osób zaginionych. Podobno w okolicach Starego Miasta szukają tej nocy 5 osób! To tylko pozór, bo tak naprawdę chodziło o morderstwo. Po lewej stronie, tak jak się idzie do Wizytek stoi wóz straży pożarnej, i pogotowia, i policji. Kręcą film? Tak oświetlone jak na plan filmowy. Ciekawość o 3 nad ranem! To nie film, ale scena zbrodni. Zakrwawiona twarz kobiety, chyba na wpół rozebranej. Leży pod murem. Prokurator, detektywi, policja, pogotowie... kręcą się ludzie dookoła. Jak w filmie. Jest i grupa gapiów. Dołączamy. A co się stało? - To tutejsza pijaczka, od lat przychodziła pod ten mur pić ze swoją koleżanką. Dzisiaj jeszcze o 21 je widziałam, jak z psem wychodziłam, a teraz leży tam martwa, z rozwałkowaną twarzą. A koleżanki nie ma - informuje nas sąsiadka. No nie ma co się gapić, zwłaszcza że B. chce się siusiu. Idziemy na Freta, do tego mieszkania fajowskiego na pierwszym piętrze. Jak to ludzie sobie żyją? Ech... Dopijamy rum i wpadamy na tą genialną ideę wyjścia na dach. Najpierw strych, w którym chowają się stare teczki z niezapisanym papierem, rzeźby głów jakiś maszkaronów, stare narty, krzesła bujane, połamane meble... rzeczy które kiedyś może komuś się jeszcze przydarzą. Wchodzimy po drabince metalowej, po stopniach na dach. Lufcik. Spadzisty 45 stopnie. Wdrapujemy się. Siadamy na kominie, z jednego leci biały dym. Sezon grzewczy się zaczął. Pizga trochę, i trochę dachówki się ruszają, Oni palą, a ja znów na szczycie świata i dopada mnie myśl, że Pana Tadka trzeba bronić. Epopei trzeba bronić, bo trzeba ją zrozumieć, że ludzie jechali na granice aby zobaczyć polskie gwiazdy. Bo Polski na mapach nie było, ale na ścianach takich dworków jak w Soplicowie. Wśród tych Maciejów i innych. I może A. M. szydzi trochę z tej naszej narodowej przywary, wiary że szable wystarczą na muszkiety, a jednak sama wiara, że się odrodzi w ten czy inny sposób jest piękna. Wybaczmy naiwności. Toż to matka nadziei.

Stefan W.

czwartek, 26 września 2013

Zasada zachowania pędu

Szanowny Panie,

wiemy, że pęd to iloczyn masy i prędkości ciała. I że to wektor. A w zasadzie wielkość wektorowa.

Proste. 

A wektor?

Wektor... istotny w matematyce elementarnej, inżynierii i fizyce obiekt mający moduł (zwany też – zdaniem niektórych niepoprawnie - długością lub wartością), kierunek wraz ze zwrotem (określającym orientację wzdłuż danego kierunku).

Czyli nie długość i nie wartość, tylko moduł. Ale czym jest ten moduł?

(...) Myślę że nie ma tu nad czym debatować. Wektory których najczęściej używamy w fizyce należą do matematycznie "przyzwoitych" przestrzeni Banacha, a więc przestrzeni unormowanych (w zasadzie są to przestrzenie Hilberta, gdyż są unitarne) i standardowa euklidesowa "długość" wektora (jakiegokolwiek) jest niczym innym, jak normą w tej przestrzeni. 

Tylko zaraz...

Przestrzeń unormowana – przestrzeń liniowa, w której określono pojęcie normy będące bezpośrednim uogólnieniem pojęcia długości (modułu) wektora w przestrzeni euklidesowej.

...

Przestrzeń euklidesowa - przestrzeń o geometrii euklidesowej... dalej, dalej... jest ona naturalnym elementem modeli świata rzeczywistego (łac. geometria = mierzenie ziemi) i stanowi dobre przybliżenie przestrzeni fizycznych w warunkach makroskopowych, jednak nie nadaje się do opisu rzeczywistości w bardzo małych, atomowych, lub bardzo wielkich, astronomicznych, wielkościach. Jednowymiarowa przestrzeń euklidesowa nazywana jest prostą euklidesową, zaś dwuwymiarowa – płaszczyzną euklidesową. Przestrzenie te nazywa się również przestrzeniami afinicznymi euklidesowymi w odróżnieniu od przestrzeni liniowych euklidesowych, znanych szerzej jako przestrzenie unitarne.

Afinicznymi??? 

Przekształcenie afiniczne - przekształcenie wzajemnie jednoznaczne zachowujące współliniowość punktów.

Acha. No mieliśmy to kiedyś u Pana Ż. Tak mnie się przynajmniej zdaje...

Przekształcenie wzajemnie jednoznaczne to przekształcenie, przy którym każdemu punktowi A w zbiorze X odpowiada dokładnie jeden punkt B w zbiorze Y i na odwrót — każdemu punktowi B zbioru Y odpowiada dokładnie jeden punkt A zbioru X.

Było to. Chyba pamiętam. Ale dla pełnego zrozumienia...

Nie! Moment - dla jakiego pełnego zrozumienia? W głowie mnie się już majda wszystko. Jak jest płaskie, to jest płaszczyzna. Jak wektor, to strzałka w jedną stronę. Pęd? Jak jedzie coś, to się mówi, że pędzi. Jak się zatrzymać nie może. Zachowanie pędu? Że jak uderzy już w coś, to coś, co pędzi, to to walnięte też pewnie będzie pędzić, chyba że to ściana, a w nią walnę np. ja.  Łbem walnę.  

Walnę łbem Panie Stefanie. Bo jak ja dziecku będę rzeczywistość tłumaczyć? Nie uczyłem się. Przyznaję. Byłem leniem. A teraz moje kompetencje w dziedzinie "wiedzy o świecie" są żadne. I kto na tym ucierpi? Ci co po mnie przyjdą. Moja krew. Syn mój ucierpi. Bo jak mu głupio wytłumaczę, co to jest ten pęd, to będzie tak to już głupio wiedział. Do czasu aż mu w szkole nie powiedzą, jak to jest naprawdę, a wtedy tylko wstyd będzie. Dla mnie (pal to licho) i może dla niego (a to już gorzej).

Kiedy dzieci zaczynają zadawać pytania? Bo mam do nadrobienia cały materiał z podstawówki i szkoły średniej :/ Maniana! A ile jeszcze lektur do przeczytania - fiu, fiu...

Paweł D.

czwartek, 19 września 2013

Samotna podróż

Szanowny Panie,

na co mi to wracanie całe? Nie lepiej ciągle być w podróży? Ciągle obcym, w obustronnym kręgu zainteresowania. Podróżuje z powodu ludzi, których spotykam. Nie lubię camperów - podróżowanie po widoczki, pocztówki ze skałami, lazurowym morzem, widokiem pasma gór. Daleko od miejscowych. A przecież dzieciaki kąpiące się w jeziorze, dziewczyny czekające na podryw, rozrabiające chłopaki, babcie opowiadające swą młodość... podróż. Być blisko ludzi - na tym polega podróż. Jestem obcy w tym świecie. W zasadzie świat taki sam jak Warszawa, ale tutaj zawsze jestem "swój". Niech Pan nie zrobi mojego błędu i nie stara się być "swój" w obcym miejscu. Nigdy tego Pan nie osiągnie, przy okazji w pełni nie zazna Pan możliwość bycia Innym. Wtapiać się w tłum można, ale w Londynie. Wszędzie indziej już kolor skóry, chodu, odpowiedzi na zadane pytania zdradza, że jesteśmy nieswoi. A obcy są obiektem zainteresowania. Mamy z nimi krótko do czynienia, więc interesuje ich fizyczność: nosy, włosy, wzrost i zapach. Tubylcy zainteresowani są także naszym rodzinami (zawsze trzeba mieć zdjęcie najbliższych przy sobie). W końcu historia. Proponuje wziąć do ręki dzieło Homera. 

"Skąd jesteście przybysze? Skąd płyniecie po wodnych drogach? Czy w jakiejś sprawie, czy tak bez celu włóczycie się po morzu jak zbóje i narażając swą duszę niesiecie zgubę obcym stronom"
 
Gdy Odys trafia do jakiegokolwiek miejsca musi odpowiedzieć na to pierwsze pytanie. A zatem podróż u starożytnych Greków musi posiadać cel (o tym już Pan pisał), każde inne wyjechanie jest zwyczajnym włóczęgostwem. Niepotrzebne, wręcz złe dla tej osoby "narażając swą dusza" a także dla stron odwiedzanych, obcy może nieść zgubę. Po pierwszym pytaniu, zawsze jest prośba do Odysa, aby opowiedział swoją historię. Właśnie z opowiadań obcych uczymy się o świecie. Obcym jest być fajnie. Czemu zatem zatęskniłem i wróciłem?

Może z powodu samotności? Chciałem samotnie podróży dokonać, nie wiedziałem o tym, ale teraz już wiem, bo przeczytałem w Wyspach Samotnych, Łysiaka zdanie Federico Felliniego:

"Należy zrehabilitować pojęcie samotności. Samotność nie w sensie odizolowania, raczej dialogu wewnętrznego z samym sobą". 

I czy ta moja podróż nie była sposobem na samotność? Mimo tego, że nie stroniłem od ludzi, to przecież czułem się sam. Miałem czas dla siebie. Podróżowanie nie jest do końca odpowiedzią. Hans Christian Blumberg w "Syndromie Adamsa" pisze:

"Kto marzy o dalekich wyspach, powinien poznać ich pustkę (...) Wyspy nie są bezpieczne, Marzenie o wyspie jest złudne". 

Nie ma zatem idealnego rozwiązania. Trzeba jednak samotności czasem w życiu wypróbować, żeby potem wrócić do żywych i znów być swój, ale czy rzeczywiście po powrocie z podróży jesteśmy tymi samymi ludźmi, jesteśmy "swoi"? Nie. Oczywiście, że nie. I dobrze.

Ciao
Stefan W.

poniedziałek, 2 września 2013

Podróż

Szanowny Panie,

wciąż jestem pod wrażeniem Pańskich opowieści. Tak, to była podróż. Mówi się, że każdy bohater musi mieć swoją podróż. Przyjmując, że jest Pan głównym bohaterem opowieści o Stefanie W. można  chyba przyjąć, że to była ta pańska podróż. Piszę "ta", bo żeby podróż była podróżą, a nie zwykłą wycieczką, to bohater musi przejść przemianę. A Pan przemianę przeszedł. I nie ukrywam, że nawet tylko z perspektywy widza, którym przyszło mi być, jest w tym coś fascynującego. Pytanie: co dalej? Czy faktycznie rozpocznie to nowy etap w Pana życiu? Ciekawi mnie niezmiernie, jak to przepoczwarzanie się zakończy.

Wczoraj obejrzałem dokument Herzoga o człowieku, który przez trzynaście kolejnych lat spędzał cały sezon letni na Alasce, żyjąc wśród niedźwiedzi grizzly. Nazywał się Timothy Treadwell. Pierwszy raz wylądował w Parku Narodowym Katmai w 1990 roku. Po raz ostatni w roku 2003. Pewnie pojawiałby się tam także w kolejnych latach, ale podczas tej ostatniej wyprawy, w nocy z piątego na szóstego października jego obozowisko zaatakował wygłodzony grizzly. Miś zabił Treadwella i jego konkubinę, a później pożarł ich prawie w całości. Sam nie wiem dlaczego, ale film ten jakoś bezwiednie kierował moje myśli ku Pańskim tułaczkom. I teraz pewnie wszyscy pomyślą, że chodzi o to, że uważam, iż jak Pan tak jeździ, to sam Pan się guza prosi. Oczywiście pańska przygoda z naćpanymi rabusiami potwierdza, że to też, ale mnie chyba nie o to chodzi... Tylko o co mi chodzi?

Chyba tak najprościej to o poszukiwania. Treadwell nie jest podobny do Pana chyba pod żadnym względem. To tak naprawdę głupi dziwak. Nie wzbudza mojej sympatii. Niewydarzony ekolog. Były narkoman, były alkoholik. I co on właściwie robi? Próbuje zostać niedźwiedziem. Na dodatek ma irytujący głos, którym to wciąż powtarza, jak to bardzo kocha wszystkie misie i lisy. Jest w tym taki pozytywny, że się niedobrze robi (no... może w tym ma coś z Pana). Najgorsze, że ma jakieś paranoje - myśli, że na tej Alasce są tysiące kłusowników, którzy tylko czyhają na biedne grizzly (co podobno nie jest do końca prawdą). No i ma manię prześladowczą. Mówi, że jest jedynym obrońcą niedźwiedzi, ale tak naprawdę nie wiadomo, czy to co robił, w jakikolwiek sposób przyczyniło się do poprawy życia zwierząt w parku Katmai. Po pierwszych minutach Grizzly Mana (bo tak nazywa się film) byłem nieco zdezorientowany. Czy naprawdę warto oglądać film dokumentalny o wariacie, który filmował niedźwiedzie? Wie Pan, ja nie jestem wielkim fanem filmów przyrodniczych. Nie wiedziałem zatem, czy będę w stanie docenić pracę, jaką wykonał Timothy Treadwell. Bo to, co faktycznie robił, i co bezsprzecznie jest dla świata wartościowe, to filmy. Takie przyrodnicze w zasadzie. O niedźwiedziach, o lisach, o Alasce. Ale właśnie, czy to mnie interesuje? No trochę średnio (chociaż pojedynek dwóch grizzly nakręcony na jednym ujęciu był niesamowity). Okazało się jednak, że te wszystkie pozostawione przez Treadwella taśmy, to nie tylko obrazy zwierząt i natury, lecz także bardzo ciekawy obraz człowieka. Herzog, który w filmie Grizzly Man odgrywa także rolę narratora, mówi w którymś momencie coś takiego: Mimo czynionych póz, kamera była jego jedynym towarzystwem. Instrumentem do badania dziczy dookoła. Ale stała się czymś więcej. Zaczął nią analizować swoje wewnętrzne "ja", swoje zmartwienia, radości. Stojąc przed obiektywem, właściwie odbywał spowiedź. Przeglądając nagrania z różnych lat, poszczególne elementy, układają się w obraz poszukiwania siebie.

I ponownie - Timothy Treadwell. Niefajny i irytujący, ale jednak fascynujący. Nie dlatego, że żył z niedźwiedziami. I nie dlatego, że go w końcu zabiły. No tak, to pewnie też, ale trzymam się tego, na co wskazał reżyser, czyli że Grizzly Man - chyba zresztą zupełnie nieświadomie - namalował obraz mężczyzny (może powinienem napisać ogólniej - człowieka, ale jednak mężczyzna pasuje mi tu bardziej). Kim jest on (mężczyzna, Treadwell)? Poszukiwaczem. To nie zagadka. Herzog wskazał na to jednoznacznie. Poszukiwaczem na wielu płaszczyznach zresztą. Podąża nieznanymi szlakami, tropi niedźwiedzie, odnajduje ich legowiska, miejsca ich łowów. Czy szuka sensu, poczucia misji, szczęścia? Oczywiście. Nawet udaje mu się je odnaleźć, a przynajmniej wszystko na to wskazuje. Czy szuka swojego miejsca na świecie? A jakże. Ale do diabła z tym!  Mnie nie chodzi o szczęście. Mnie o te poszukiwania chodzi! Nie o to, że zawędrował na Alaskę, ale o to, że jakiś były aktorzyna zawędrował na Alaskę. Jak wielką drogę przebył? Jak potężne zmiany musiały nastąpić w nim samym, żeby dotarł tam? I "tam", to nie znaczy na Alaskę. Tam, to znaczy, w miejsce, które powinno być dla niego tak nieodpowiednie, a okazało się tak odpowiednie.

I wracam. Do podróży, czyli do zmiany. Ruchu. Treadwell, jeśli dobrze zapamiętałem, stwierdza, że jest żywy. Stawiając się w opozycji do wszystkich innych praktycznie. Do martwych. Bo wyruszył na wielką, niebezpieczną przygodę, przekroczył granice, których nikt nie przekroczył i odnalazł swoje miejsce. Uważał nawet, że Bóg musi być z niego zadowolony, bo to co robił, było dobre. Myślę sobie: chuja tam - może i miejsce dla siebie odnalazł, ale Bóg to wcale z niego zadowolony pewnie nie był. Przecież się przeliczył. Nie tylko zginął, ale zaciągnął na śmierć niewinną dziewczynę. Zatem nie był chyba dobry. Raczej dziwny. Ale mniejsza z tym. Żywy był. Żywy. Tegu mu odebrać nie mogę.

Czy można logicznie doprowadzić do spotkania Timothy'ego ze Stefanem? To pewnie Pan mógłby odpowiedzieć na to pytanie, a nie ja. I ja wcale nie chce, żeby Ci bohaterowie spotkali się ze sobą. Chodziło mi tylko podróż. O proces sam. Pewnie to kwestia chwili, bo akurat wrócił Pan i zaczął mówić. I zrozumiałem, że chociaż kiedyś stąpał Pan tymi ścieżkami co ja, czy inni Pana koledzy (nawet jeśli te ścieżki oddalone były od siebie o setki, czy nawet tysiące kilometrów), to tym razem poszedł Pan gdzieś, gdzie ja już nie widzę. I jeszcze powiedział Pan o tym, jak to na Pana wpłynęło, i ja nawet uwierzyłem, że tak jest w zasadzie, bo i zmiana ta bije wręcz od Pana. Hm... i nie pisałbym o tym wcale, bo niby po co. Toż to pańska sprawa niby. Tak myślałem. A tu nagle wypadł mi ten grizzly i sam Pan rozumie - nadał temu charakter zupełnie uniwersalny. Bo nagle dostrzegłem, że poruszenie, że podróż, że przemiana. I pomyślałem, że to nie jest wszystko tylko gdzieś i dotyczy tylko nie wiadomo kogo, ale to jest wszędzie i dotyczy każdego. To poruszenie całe. Tylko jednak bodźca czasem trzeba, wyjść trzeba poza jakąś granicę, żeby spojrzeć na to jakoś inaczej. 

Ach. Cholerne bzdety i mędrki! Nękają mnie i później to tak wychodzi. Może obejrzyj Pan po prostu ten film sobie, bo chyba warto. I wszystkiego najlepszego z okazji imienin. I miło, że Pan wrócił.

Motyla noga! O czym to ja pisałem?

Paweł D.

środa, 28 sierpnia 2013

Numer lotu...

Szanowny Panie,

a pies go lizał jaki to numer lotu miał być, fakt że do lotu nie doszło. Godzina 19.23 a my nie w samolocie, mieliśmy o tej porze wylecieć, a siedzimy w poczekalni. Patrz Pan nawet Niemcy w tej Brazylii się spóźniają! Duch południowo-amerykański zwyciężył nad solidnością berlińczyków. Dzięki Bogu jest dostęp do neta, bo siedzę już tu dwie godziny i piekielnie bym się nudził bez przeglądania Wykopu, JM i innych pierdół. Godzina 20.20 - wychodzi kapitan. Nietypowo - myślę, ale nic nie rozumiem. Bo młodziutki blondasek o niebieskich oczach, który miał mnie bezpiecznie dowieźć do Europy rozgadał się po niemiecku. Proszę o tłumaczenie. Słyszę... bateria nie działa! Ale nie mam się martwić, bo właśnie leci do nas nowiutka, świeżutka bateria z Frankfurtu wraz z niemieckim, solidnym mechanikiem. Będzie tutaj za 20 godzin. Może za 24-28 wylecimy! Ludzie się burzą. A ja myślę, no to fajnie! Pewnie dostane materac na lotnisku i jakieś ciasteczka, albo nawet darmowy posiłek. He he... W czepku urodzony :) Zaraz zadzwonię do Melodii niech przyjeżdża, wzruszy się dziewczyna nad moim losem. Wiadomo, jak dziewczyny się wzruszają, to zdolne są do wszelkich poświęceń. Kapitan prosi o cierpliwość. Mamy odebrać swoje bagaże (mam trzy torby, dwie to same prezenty, moje rzeczy zajmują pół mojego plecaka :) i poczekać na autobusy do hotelu. Problem w tym, że w Recife jest konferencja i wszystko zajęte. Będziemy musieli pojechać jakieś 70 km za Recife. Wow... to jeszcze będę miał hotel i Condor (moja linia lotnicza) za wszystko płaci. Oby było to na plaży!!! Dostaję ulotkę z moimi prawami. Mogę np. chromolić Condor i kupić bilet w innej linii lotniczej - Condor powinien pokryć koszty!!! Mam Was bratanki, sąsiady. Teraz zemsta za dziadka w AK, za wojny, za ten trudny język, za Powstanie Warszawskie, za problemy Grecji, Hiszpanii, za Euro, za to że w nogę jesteśmy kiepscy, a wy tacy dobrzy. Zemsta będzie słodka i będzie Was kosztować. Lepiej żeby hotel był dobry!

Bagaże odebrane i czekamy w kolejce. Niemcy wbrew pozorom mają swoje granice cierpliwości i cztery godziny czekania trochę ich wyczerpało. Matki z dziećmi wzywają policję. Condor nie popisał się, na lotnisku nie podał przekąsek dla uspokojenia, ani nawet wody. Wyciągam orzeszki nerkowca i oglądam co się dzieje. Jestem widzem w filmie. W końcu są autobusy!! Matki jednak nie chcą wejść, bo policja nie przyjechała. Tutaj policja przyjeżdża czasem z 4 godzinnym opóźnieniem. Kobiety blokują drogę reszcie!!! Wzywają do solidarności. Jem orzeszki. Solidarność u Niemców? Nie te czasy. Wyskakuje paru wysokich chłopaków, bracia... i dalej najeżdżają na matki, że jeżeli mają ochotę sobie tu siedzieć to proszę bardzo, ale oni chcą do hotelu, więc niech dadzą im miejsce, matki w ryk, wspierają siebie rycząc na całe lotnisko, dzieci śpią im na ramionach. Zajadam się orzeszkami. w końcu przesuwają się o milimetr. Czekają na policję, my przechodzimy obok. Orzeszki się skończył. Autobus dowozi nas do dużego kompleksu. Jest basen, sztuczna rzeka, siłownia, widok na Ocean, zielona trawa, piwo w garści, leżaki w wodzie, sauna, ta wanna z bąbelkami na plaży (zapomniałem nazwy), palmy, rafa koralowa, o właśnie włączyły się sikacze-spryskiwacze na trawniku, śmieszne rurki wysunęły się z ziemi i nawadniają trawkę. Gość niesie skrzydło do windsurfungu!!! Myśli Pan, że można tu nauczyć się pływania na tym? Toż moje marzenie. Zaraz idę zapytać. Spać poszedłem o 2 w nocy, w telewizji nie ma kanałów porno, a przynajmniej są zablokowane. Dobrze, nie będę myślał o głupotach. Łóżko mam wielkości basenu olimpijskiego, nawet jakbym miał w nim damę, to trudno byłoby ją w tej pościeli odnaleźć. Jednak myślę o głupotach! Śniadanie pychota. Jestem trochę zawiedziony sokami (za bardzo rozwodnione) i kawa... ale w Brazylii kawa kiepska jest niemal wszędzie.

I co tu myśleć o tym Condorze? Niemcy się popisali. Mam nadzieję, że baterię nie naprawią przez tydzień!!! Trzymaj Pan za to kciuki i wy wszyscy kochani też...

Dłuższe wakacje (I love it)

Stefan W.

P.S. Oto zdjęcia mojego hotelu:

https://www.google.com.br/search?q=Summerville%20Beach%20Resort&oe=utf-8&rls=org.mozilla:pl:official&client=firefox-a&gws_rd=cr&um=1&ie=UTF-8&hl=pl&tbm=isch&source=og&sa=N&tab=wi&ei=LPEdUsjIGoitsATYpIDQDg&biw=962&bih=537&sei=NvEdUpjaGqO8sQSDx4DgAg

niedziela, 25 sierpnia 2013

Umysł roju

Szanowny Panie,

poranek łatwy nie był. Zwłaszcza Pannie J. szło się jakoś ciężko i co chwilę się zatrzymywała. Skłamałbym jednak twierdząc, że mnie szło się dużo lepiej. Jakoś co chwilę zadyszkę łapałem. Plan był taki, żeby wyjść o siódmej rano z Kazbegi (teraz to właściwie się nazywa Stepantsminda), tak do dziesiątej dotrzeć do malowniczo położonego monastyru Cminda Sameba, a później po kolejnych trzech, może czterech godzinach doczłapać się do lodowca pod górą Kazbek. Ale ruszyliśmy tak o wpół do dziewiątej,  a tak o dziewiątej trzydzieści już wiedziałem, że z naszego planu nici. Możemy zwalać na ciążę lub na złą organizację w grupie, ale myślę, że po prostu już nam się nie chciało tak nogami machać po prostu. 

Motywacji brak. Bo to żaden hardkor. Ludzie z dzieciakami na plecach tam włażą. Całe pielgrzymki. I do tego w dziewięćdziesięciu pięciu procentach Polacy. Cholera by to wzięła! To nikt już nie jeździ nad Bałtyk? Tak właśnie padło też moje dobre samopoczucie. Owcą jestem, niczym więcej. I z przerażeniem myślę - czemu właściwie chciałem pojechać do Gruzji? Myślałem, że pomysł był mój. Ale skoro wszyscy Polacy bez wyjątku wpadli na ten sam pomysł, to pomysł ten moim być nie mógł. Bo czemu i pan Kowalski z Grudziądza i pani Kamińska z Koziej Wólki? Kto za tym stoi? Kto nas do tego popchnął? Co to za idea ponadjednostkowa, czy może nawet ponadludzka? Media! - myślę sobie. Ale przecież telewizora nie mam, gazet nie czytam, radia nie słucham. Przecież bronię się przed myślą wspólną, a ta i tak mnie dopada i wysyła na wakacje jeszcze! Klęska, hańba! Już pal licho tę Gruzję. Przełknę tę gorzką pigułkę narodowej pielgrzymki pod Kazbek, ale co z moimi innymi życiowymi wyborami? Zaraz, zaraz - przecież ja sam... 

I się iść odechciewa, Panie Szanowny. No iść się po prostu nie chce, kiedy sobie Pan pomyśli, że to nie Pan idzie, tylko Pana prowadzą. I myślę, że ci inni to samo sobie myślą, bo wszyscy się kręcą tak wokół Cminda Sameba. Ale jak się kręcą? No bez energii, ponuro, bez składu i ładu, tak nie wiadomo dlaczego się tam kręcą. Przyjeżdżają nie wiadomo po co i łażą nie wiadomo po co. Wejdą, zrobią zdjęcia i zejdą, a niektórzy zjadą. I jest później na fejsbuku milion zdjęć spod Kazbeka. I pan Walczak i pani Kozłowska, a nawet i pan Grabczyński - wszyscy my byliśmy w Gruzji. Latem Polska żyła na khinkali i khachapuri, plażowała w Batumi i marszrutkami przebijała się przez południowy Kaukaz. 

A teraz siedzę i piszę. Ja piszę... to się pisze... my piszemy...

Pawły D.


niedziela, 18 sierpnia 2013

Bezkrólewie

Szanowny Panie,

zerwałem się na równe nogi, bo Grej zamęczył by wszystkich swoim poszczekiwaniem. Gastro wyczuł okazję, więc też zaczął mnie już obskakiwać, popiskując w tym samym czasie niezwykle irytująco. Spojrzałem na zegarek - 4:38. Powariowały te psy cholerne. Wracam do łóżka – pomyślałem przez chwilę. Na odwrót było już jednak zdecydowanie za późno, bo Grej zintensyfikował swoje niskie pohukiwania, a Gastro dla podkreślenia powagi sytuacji wszedł na jeszcze wyższe rejestry. Wciągnąłem niechlujnie bluzę i spodnie od dresów, które w ciemnościach udało odnaleźć mi się na podłodze. Nie pamiętam już, czy Grej zszedł sam, czy też trzeba go było znosić po schodach (bo nogi coś mu ostatnio odmawiają posłuszeństwa), ale co najwyżej pięć minut po moim gwałtownym przebudzeniu cała nasza wesoła trójka wytoczyła się na ulicę. Przez chwilę poczułem nawet, jakbym znów był wyrostkiem i nad ranem – doszczętnie zniszczony – wypadł z jakiejś spelunki w towarzystwie dwóch nowo zapoznanych dżentelmenów. Pierwszy, czarniawy i  już nieco leciwy, widać, że był w stanie nie lepszym od mojego, bo zaraz za furtką postanowił pozbyć się nadmiaru płynów. Zrobił to bezpretensjonalnie, tak że nawet podziw u mnie wzbudził. Ech, nie ma to jak doświadczenie. Z władz kpi sobie. Towarzyszy się nie wstydzi. Jak chce, to po prostu staje i sika. Bez skrępowania, ale też bez prostackiej ordynarności, która przecież zazwyczaj towarzyszy takim zachowaniom. W tym czasie drugi - znacznie smuklejszy i z pewnością trochę młodszy – nie wykazywał wcale porannego zblazowania. Przeciwnie. Odkrył w sobie chyba szczubaka, bo bez ceregieli rozpoczął bieganie z prawa na lewo i z lewa na prawo. Ale nie, że się zataczał, tak jak ja zwykłem to robić. Biegać zaczął, jak jakiś głupi. Wariat. Ludzi pobudzi. Nawet zakrzyknąłem na niego, ale ten już wyciął hen do przodu. Jak pies na łowach.

Szedłem zatem o tej nieludzkiej godzinie piątej drogą trochę zbyt nierówną, żeby móc nie myśleć o niej w ogóle, bo w nikłej poświacie poranka przez takie niemyślenie mógłbym się potknąć i zęby wybić, i próbowałem wydzielić z siebie część, która faktycznie daleka będzie od drogi, od poranka, od psów i skupić zechce się na czymś.

Mięso. Tylko mięso zalegało mi na niezagospodarowanych codziennością częściach mózgu. Holenderski naukowiec stworzył mięso z próbówki. To znaczy pobrał komórki macierzyste od krowy i wrzucił je w jakąś żelową pożywkę, później traktował komórki ładunkami elektrycznymi i poddawał innym skomplikowanym zabiegom i komórki zaczęły się namnażać. I powstał mięsień, czy też kopia mięśnia. Tkanka powstała mięśniowa, ale bez tłuszczu i krwi. Później zrobili z tego hamburgera i zjedli go na wizji. I smakowali go. I wiedzieli naukowcy, że był dobry.

Koniec ubojni. Koniec hodowli. Koniec męczenia krówek, świnek i owieczek. Obniżenie emisji metanu do atmosfery o 40%, a dwutlenku węgla o 5%. I mniej pastwisk, jeśli te komuś przeszkadzają oczywiście. Zamiast tego lasy… lub coś innego. No i zdrowsze mięso, bo z takim składem, jaki zaplanują dla niego ludzie nauki.

Pewien polski naukowiec mówi, że obawia się tylko, że mięso nie będzie tak smaczne, jak prawdziwe (nie, że próbował tego, które wyhodowano teraz). No i wspomina też o tym, że w ludziach, co jest całkowicie naturalne, może pojawić się jakiś nieuzasadniony strach.

Idę. Piąta dziesięć. Rozbudziłem się. Grej jest starym, powolnym psem, co ma kłopoty z chodzeniem. Gastro jest średnio już młodym i bardzo niesłuchanym psem-neurotykiem. Ja jestem przedwcześnie obudzony i wciąż nie mogę znaleźć myśli. Potrzebuje krowiej komórki macierzystej, wokół której narosną mi idee, koncepcje, poglądy. Tymczasem – nie wiem, co tam Panie w polityce. Nie wiem i o piątej rano łapię się na tym, że wczoraj o szóstej popołudniu też nie wiedziałem. Niepokój.

Ze spaceru wróciłem, pospałem, zjadłem, obowiązki spełniałem. Musiałem o remoncie dużo gadać, aż od tego gadania poczułem, że już tylko chcę ten remont dokończyć i nie obchodzi mnie zupełnie, w jakim stylu to będzie wszystko zrobione, i czy będzie się komuś podobać, czy nie. Jak tylko nie muszę, to nie myślę, co tam jeszcze trzeba zrobić. Niepokój. O czym zatem myślę? Nie myślę?

Pójdę piechotą, jak król. Tam sobie przypomnę, o czym zazwyczaj mi w głowie huczy.

Panna J. mówi: …widz przypadkowy to taki, który odwiedza… ale chodzi rzadko w sumie do teatru… Szóste piętro… co jest jego głównym celem… ale jest to widz, który nie wie… ale jak budować, jakąś strategię… ale nie „Biedronki”… nie wiem, ciekawa jestem, jak to zrobić.

Panna J. zatem myśli. I chociaż, ja nie widzę całości, to czuję, że to może nawet koncept, i może ma szkielet. Nawet, nawet. Ach, niepokój, niepokój!

Siedzę w miejscu, do którego poszedłem piechotą. Zamykam oczy. Łapię kadry z komiksów. Jest olbrzym ze stalową skórą. Jest człowiek z kłami i pazurami. Ma jasne włosy. Jest też jeden, którego może sam wymyśliłem. Z brodą i w czerwieni. Skacze i strzela. I samuraj z mieczem i zmęczoną twarzą. No dobrze. Zatem ukierunkujmy to. Stwórzmy historię.

Człowiek z brodą i w czerwieni biegnie. I potyka się. Gonią go psy. Nie. Nie potyka się na płaskim. Spada ze zbocza. Ma pozdzierane łokcie, kolana. Jest skrajnie zmęczony. Nie mógł chodzić, a teraz musi biec. Więc biegnie, ale upada. Psy go doganiają. Dopadają. Musi walczyć o życie. Jednego trafia kamieniem. Z drugim się szarpie dłużej, ale zwycięża. Szkoda mi tych psów. I co dalej? Ma nauczyciela. Takiego chudego, z głową sępa. Ten jest zły niby, ale później będzie szary, czyli taki dobry, co go się najbardziej lubi. Ale tego jeszcze nie wiemy. Samuraj ma córkę. Człowiek z brodą ma młodszego brata, co wygląda jak Wilku WDZ z Hemp Gru. Brat jest gangsterem. Człowiek z brodą był złodziejem, a wcześniej gangsterem, a teraz już niczym nie jest, bo miał wypadek i dopiero będzie odkrywał siebie na nowo. Zimno mi w tyłek.

Zamykam za sobą drzwi i człowiek z brodą i w czerwieni znika. I zamykam oczy, żeby jeszcze sprawdzić, czy na pewno go nie ma, ale nie ma go, i nie ma też samuraja. Ani olbrzyma ze stalową skórą, ani tego z pazurami. Nie ma i nie ma. Nawet rysunkowej wersji rzeczywistości. Obraz jest zdecydowanie zwyczajny. Wersja fabularna. Zatem to nie to huczy. To nie jest komórka macierzysta. Z niej nic nie powstanie. I niepokój, i strach.

Tylko mięso, znów to mięso. Namnażają się komórki. Wielki kotlet w żelowej pożywce. Rośnie mięso, połacie kotleta. Rozrasta się mięsień bez krowy. Kołdra z mięsa. Mięso, mięso, mięso. Pokrywa lasy, łąki, góry. Kopuły świątyń i nawet Pałac Kultury i Nauki. Wszystko pod mięsem. Wszystko mięsem. Mięso, mięso.


Są i łowcy:
-Przesuń to trochę w tamtą. Tak, żeby nie nachodziło na siebie.
-Nie nachodzi.
-Tylko tak popatrz… równo się rozpaliło?
-Dobrze jest. Szybko się robi. Ten jest już ładnie zrobiony.
-Tak, ten już jest ładnie.
-Trochę niech jeszcze poleżą.
-Zdejmę ten tylko. To trochę miejsca się zrobi. Może piwem podleję?
-Nie, nie… to szkoda. Ładne mięso.
-To może dołóż jeszcze te kiełbaski, jak jest miejsce.
-To nie kiełbaski, tylko kaszanka.
-Kaszankę.
-No, ale to też kiełbaski.
-Ale już ładnie dochodzi.
-Odwróć może na drugą stronę.
-Ten już wygląda dobrze.
-Ten też ładnie.
-Zaraz będą…
-Będą…

Mięso, uczta, paplanina. Bezkrólewie! Bezkrólewie!

Paweł D.

środa, 14 sierpnia 2013

Koliber Augustin

Szanowny Panie,

jeżeli szuka Pan raju na Ziemi musi Pan udać się do Bahii a dokładniej na półwysep oddalony 6 godzin jazdy od Salvadoru. Na końcu leży miejscowość Barra Grange. Prowadzi do niej jedna ziemista droga. Gdy leje zamienia się w bagnisko. Innym sposobem dostania się jest motorówka z Camamu. Barra Grange otoczone jest z trzech stron Oceanem. W zatoce można spróbowac windsurfingu, od strony oceanu jest kilka dogodnych miejsc surfingowych. A na samym czubku palma kokosowa, na której ktoś zawiesił hamak. Trochę dalej znajduje się rafa koralowa na tyle płytka, że za pomocą maski i rurki nacieszy Pan wzrok kolorowymi rybkami i innymi podwodnymi cudami. Jest też tam rzeka, którą podczas odpływu można przejść w wodzie po kostki. W Barra Grange mieszka Isis, kreolska nastoletnia piękność, która jednak posiadając chłopca, nie jest czuła na polskie wdzięki i umizgi. Mieszka też tam Zoe, czyli najlepsza szefowa kuchni, spejcalistka w przyrządzaniu rissotto z ośmiornicy, albo krewetek w sosie kokosowym. Jest to też miejsce Feza, który mimo że gada po portugalsku, to i tak nikt go nie rozumie, bo nie potrafi się pozbyć swojego amerykańskiego akcentu: piecze chleb, czasem brownie, pomaga miejscowej lalkarce. W Barra Grange poznałem T. – oddająca się romansowi internetowemu Żydówkę. Świetnie gotującą, tańczącą jakieś nowoczesne rytmy, dzięki którym może Pan poczuć przelewającą się wodę w sobie. Nie pytaj Pan mnie, bo nie za bardzo zrozumiałem. T. poznała mnie z hippisowskim małżeństwem A. i Y. Mieszkałem u nich tydzień a miałem jeden dzień. Opiekowałem się ich córkami, które nazywam Pocahontas i Balonem. Przede wszystkim jednak zmywałem i odganiałem się od komarów. Bo to taki raj, w którym nie brakuje mosquito, problemem jest też zanieczyszczona woda i stacja benzynowa, która wylewa swoje nieczystości wprost w piasek. Moi hippisi swoje córki uczyli w domu, ale od pól roku dziewczynki chodzą do szkoły Woldorfa. Mieszkali w komunie w RPA, Indiach i przez dwa lata w Brazylii. Był to ich ostatni tydzeń tutaj – przenoszą się do Porugalii. Bóg jest wszędzie, w nas, to cały Univers. Czym właściwie jest Bóg? Tego typu pytania bez odpowiedzi sobie zadawali i było im ze sobą dobrze. Jako że hippisi, to posiadają pożyczony Volkswagen ogórek. Nie działały w nim hamulce, ale nie przeszkodziło nam spakować się do niego i pojechać jakieś 100 kilometów w las. Zostawili mnie tutaj u kobiety, która jest na wpół szamanką, muzykiem. Żywię się od tygodnia jedynie owocami i zieleniną, kąpie w jeziorku, mieszkam w chatce bez elektryczności. Za sąsiadkę mam ponętną chillijkę, która chce zmienić świat pisząc jedną książkę. Robimy czekoladę, skubiemy kako, pijemy zioła i herbatę. Każdego ranka naszą kuchnię odwiedza koliber Augustin. Mówimy mu dzień dobry, a on trzepocze skrzydełkami. W nocy świetliki rozświetają mroczny las. Często pada. Argentyńscy cyrkowcy otworzyli swoją placówkę w pobliskiej miejscowości Sarra Grange. Byłem na premierze – taniec żywych i umarłych. Ptaki i ropuchy skrzeczą dziwnie. Czasem kogut się odezwie.

Ukłony
Stefan W.

P.S. To mój ostatni przed powrotem wpis na fandze. Dlatego liczę na Pana, że od czasu do czasu skrobnie Pan cosik tutaj. Zostały mi dwa tygodnie podróży, a zatem jadę do Recife, w pobliżu którego osiądę i zajmę się przygotowaniem do powrotu (praca), odpoczynkiem, złapaniem słońca... Mam Panu i czytelnikom fangi przygodę do opowiedzenia, która zmieniła moje życie. Oczywiście pamięta Pan, że 2 września mam imieniny. Wypadają w środku tygodnia, więc jak tylko ustale date to wysle zaproszenie. Tymczasem... do zobaczenia.


poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Cza cza (czyli w studni na dnie)

Szanowny Panie,

wydawać by się mogło, że podjęcie myśli o przedsięwzięciu czegoś, już samo w sobie można by uznać za początek tego właśnie… ale może właśnie nie?

Jak po ciemku wymacać klamkę? Podchodzisz Pan do drzwi i macasz. Szorstkie dechy. Teraz myśl Pan logicznie. Pan, znaczy ja. Myśl. Klamka winna być przecież po stronie prawej, gdzieś na wysokości pierwszego żebra, najwyżej z pięć centymetrów od futryny. Dlaczego zatem dłoń szukająca klamki pochwycić jej nie może? Stara się. Powietrze łapie. Ono przez palce przechodzi i pustka. W ręce znowu nic. Wyżej nic. Niżej nic. Trudno nie wpaść w panikę. Jakoś przecież wyjść stąd trzeba. Zresztą wlazłem tu poprzednio, bo i jestem, więc oknem raczej nie wskoczyłem, tylko przez drzwi właśnie wszedłem, a to dowód niezbity, że drzwi są ruchome i klamkę mają. Tylko nie ma jej z prawej strony na wysokości dla klamki najodpowiedniejszej, ani też nigdzie w okolicy tego miejsca. Próbuję z drugiej strony. Nie jest to próba systematyczna, nie jest spokojna i przemyślana. Ja wyjść stąd muszę. Muszę! Teraz. Natychmiast! Zatem, do cholery jasnej, gdzie jest klamka, bo z lewej strony też jej nie ma. A przecież powinna się znajdować gdzieś ze strony lewej, skoro ze strony prawej sprawdzałem i tam z pewnością jej nie było. Och, do diaska, co za tarapaty! Może ja już nie jestem w tym domu gościnnym w Dartlo? Nie pamiętam, jak tu wróciłem, więc to faktycznie może być miejsce inne. Jest ciemno, jak we studni na dnie, więc stwierdzić tego nie jestem w stanie w stu procentach. Ale nie… nie, nie, nie… spokojnie. Wstałem z łóżka i zaraz kopnąłem się niechcący w nogę, w coś twardego na tyle, żeby można to uznać za ramę łóżka drugiego. Czyli między łóżkami jest mniej niż pięćdziesiąt centymetrów. I zaraz, w chwili jednej w zasadzie, instynktownie skierowałem się w lewo i po jakichś trzech krokach – które były krokami szybkimi, sprężystymi wręcz - wyrżnąłem łbem w ten oto kawał dechy, przed którym stoję i który wydaje się drzwiami bez klamek. To by pasowało. Czyli że to nadal nasz pokój wynajęty, czyli że wróciliśmy i weszliśmy, i poszliśmy spać. Czyli że drzwi się uchylały, otwierały, miały zawiasy, jak każde drzwi normalne i klamkę. Diabelska siło, nie wytrzymam! Naprę na drzwi, może odpuszczą. Toż to prosta chata, ledwie co sklecona z kamieni i desek kilku. Otworzą się przede mną, jak naprę. Ale nie z rozpędu, bo hałas będzie, a hałas mnie obnaży, Panna J. się obudzi i wstyd znowu będzie, bo co jej powiem, że klamki znaleźć nie zdołałem. Boże, czemu tu nic nie widać. Nic zupełnie. Ciemność i pustka – twarda, drewniana pustka, co mnie przepuścić nie chce za nic. Napieram. Ha! Kpina! Nie odpuszczą dechy twarde! Chcę już kopać, walić w te wrota Hadesu!
-Puszczajcie! Puszczajcie!
Nie ja krzyczę, tylko we mnie już wszystko krzyczy. Zaraz wszyscy się pobudzą. Powstają i mnie tu przyłapią, jak stoję pod drzwiami zupełnie bez sensu i się domyślą czemu tu stoję, bo przecież na pociąg nie czekam.

Och. I znowu będzie wstyd. Przykładam lewą rękę do drzwi, przesuwam ją w górę, trochę w lewo jeszcze. Futryna. Trochę w prawo zatem. Jest. Tak. Jest, jest. Okrągła. Kto do cholery robi okrągłe klamki - w prostym jakimś takim schronisku, które to jest po środku niczego? Co zresztą za różnica? Udało się. W końcu. Klamko, gdzie byłaś, kiedy potrzebowałem Cię najbardziej? Ale dobrze, dobrze już. Ważne, że jesteś. Wychodzę. Trzeba iść w prawo. Znaczy inaczej – krok do przodu. Teraz obracamy się w prawo i trzy kroki, może cztery. I tu jest wszystko w porządku, i już nie ma paniki. Wszystko na swoim miejscu. Tu następuje ten moment, co go raczej słabo pamiętam, a później znowu ląduję na korytarzu. Trzy kroki naprzód, no może cztery. Obracamy się w lewo. I teraz krok. Futryny są. Drzwi – te same, twarde, szorstkie. Po prawej okrągła klamka. Jakoś wyżej. Nie ma. Jak to nie ma? Znaczy po lewej. Z lewej. Diabli by to wzięli! Nie! Z prawej! Gdzie jest klamka?! Gdzie jest światło? Tak, muszę znaleźć punkt zaczepienia. Przecież nie może być aż tak ciemno. Źródło światła. Zaraz. Po prawej powinienem mieć drzwi wyjściowe. No, otworzę, księżyc wpadnie, to się przyjrzę spokojnie i znajdę, i wejdę. Po prawej drzwi są. Z prawej są. I jest klamka. Kurna, no jest. Normalnie, z lewej strony, na wysokości pierwszego żebra. Tak, jak być powinna. Jak każda szanująca się klamka. Z lewej, bo te drzwi otwierają się na zewnątrz. Na lewo. Znaczy na prawo. A pies by to trącał – już nie istotne teraz. Łatwo ją znaleźć i to się liczy. Nawet, gdy ciemno, jak w studni na dnie. No i dobrze, że łatwo. Wyjdę na sekundę. Pooddycham głębiej powietrzem górskim. Czystym gruzińskim powietrzem. Odetchnę. Wciągnę tę Gruzję nocną pełną piersią swoją. Dumną polską piersią. Uspokoję się, i jak wejdę, to ze wzrokiem pewniejszym, trzeźwo na drzwi komnaty spojrzę, zmierzę się z nimi, oczami ogarnę i po klamkę sięgnę, a jak już sięgnę, to po to tylko, by pewnie w garść złapać tę gałkę okrągłą, palce na niej zacisnąć i przekręcić, jakbym szatana za czerep złapał i mu główkę, jak zapałkę jakąś, chciał ukręcić – twardo, męskim, krótkim ruchem. Co za główkę szatańską? Gdzie ja łażę? Wracaj do środka. Tam góry, i zimno, i pada chyba. Choć nic nie widzę, to i może nie pada wcale. Boże, nic chyba też nie słyszę już z tego wszystkiego. E, nie, słyszę jednak. Tak. Ktoś na klamkę naciska. Drzwi otwiera. Panna J? Nie, toż to nie nasze otwierają, tylko jakieś inne. Na dwór ucieknę, żeby mnie nie przyłapał! Albo bez sensu. Smuga światła, już się na korytarzu rozszerza. A jak mnie zobaczy ten obcy? W korytarzu takiego? Hańba. Do drzwi! Za klamkę! Jedna szansa. Teraz! W tej smudze światła moja nadzieja. Napieraj. Prawa ręka do przodu! Pewnie, pewnie. Krótki męski ruch. Palce rozpostarte, palce się zaciskają. I jest! Metal w dłoni. Obracam! Szybko, już! W prawo! Tak. Do przodu. Ha. Jedna sekunda, nie więcej. Obcy mógł mnie słyszeć. Ba, słyszał mnie na pewno. Drzwi słyszał. Jak je zamykam w pośpiechu. Ale chyba nie widział. Nie, nie widział na pewno. To sekunda była. Hańby nie będzie. W korytarzu mnie nie dorwał. A teraz już jestem w pokoju moim, przeze mnie samego wynajętym. Tu już mnie nie przyłapie nikt. Może Panna J. jak się teraz obudzi akurat. Ale i co z tego? Już klamki nie szukam. Już wstydu nie będzie. Z łazienki wracam, ot co – każdy chyba prawo ma do tego. Tak, hańby nie będzie. Mogę nawet teraz się do łóżka jakoś niezgrabnie wtarabanić. Specjalnie, niech tam się obudzi. Niech się obudzi. Jak zapyta, co robię, to prosto odpowiem:
-Śpij, w kibelku tylko byłem.
Bo co? Każdy może. Hm. Albo pójdę do drugiego łóżka lepiej. Bo jak jeszcze raz będę musiał iść? I znowu klamki nie znajdę? Tak. Lepiej pójdę do drugiego spać.

Ale ja Panu mówię – patrzę rano i poważnie – no Pan by nie uwierzył po prostu, jak oni bez sensu tę klamkę tam umocowali. To nie tak, że to tylko „cza cza”.


Paweł D.