piątek, 15 listopada 2013

Gastro, kret i kot

Szanowny Panie,

Panna J. ma już brzuszek jak bańka mydlana. Duży i okrągły. Nadziwić się nie można, że tam siedzi ktoś. I to zasadniczo nie wiadomo jeszcze kto. Możemy już mówić o płci, imieniu i tak ogólnie, że człowiek. Ale co to będzie za człowiek? Zagadka.

Wyszedłem wieczorem z Gastrem na spacer. Standardowe siku przed psa spaniem. Tak, żeby do tej siódmej wytrzymał i nie jęczał mi nad uchem. W kurtę się odziałem, w kaptur opatuliłem, bo i chłód jakiś na dworze. Kilka kroków od furtki tylko zdołałem zrobić, gdy kątem oka ujrzałem jakąś kulkę czarną na granicy jezdni i trawnika. Jeż - pomyślałem natychmiast. Tylko jakiś malutki. Głupie jeże. Zawsze wieczorami zaczynają te swoje spacery po zaułkach miast. Nie mogą naprawdę siedzieć w tych swoich ogrodach, gdzie bezpiecznie? No nic - powiedziałem w duchu - przecież tępy chyba nie jest i wróci zaraz na to swoje zielone. Szedłem więc dalej, spoglądając tylko kontrolnie na małe, czarne coś. Jeż? Za mały i za czarny chyba. Kret! Dopadło mnie nagle. Kret. Ślepy krecik. Sam na ulicy. I jakoś wcale nie podążał już w stronę trawnika. Krecie-matołku, wracaj z ulicy! Już się we mnie coś przełamało i ruszyć w stronę kreta chciałem, co by przenieść go na trawnik, gdy nagle, jakby worek z samochodami się rozpruł. Jeden, drugi , trzeci. A ten czarny, jak głupi jakiś, zamiast w lewo, to w prawo. Z ulicy skraju, ku osi jezdni. A tu teraz ciężarówka. O nie, nie, nie! Mnie ciśnienie się podniosło. Patrzeć na to nie chciałem, bo pewny byłem, że zaraz świadkiem się stanę rozpłaszczenia kreta na asfalcie. Wzięła jednak maszyna kreta między koła. Pierwsza. Bo już zbliżały się następne. Biec już chciałem, ale tu Gastro, naprzeciw TIR-y, a w środku moje odrażające niezdecydowanie. Ale kret nagle jakby zmądrzał i na węch chyba od środka jezdni się oddalać zaczął. Przemknęły ciężarówki - koła o centymetry tego małego-czarnego minęły, ale podmuch sam kreta przekoziołkował kilka razy. Szybkim krokiem w stronę zwierzaka podszedłem, gotowy już psychicznie, żeby złapać go i odnieść w miejsce bezpieczne albo chociaż nakierować na ten trawnik, co jak ziemia obiecana,  na ślepego cierpliwie czekał. Nie wiem tylko, czy z nerwów, czy też z czystej tępoty mojej, Gastrowi za mało smycz ściągnąłem. Gdy tylko znalazłem się na długość kroku od kreta, pies mój ruchem błyskawicznym czarnego w zęby chwycił. Ja przerażony zakrzyknąć zdążyłem tylko i szarpnąć smyczą w tył - kret z paszczy Gastra wyleciał, do góry poszybował, zakręcił się w powietrzu kilka razy i na asfalt opadł. Psa przez łeb zdzieliłem i zganiłem go ostrym słowem. Usiadł spokojnie. Ale co z tego? Kret na plecach leżał. Jeszcze łapkami lekko poruszał, ale niemrawo jakoś. Przewróciłem go na brzuch  i obserwować zacząłem, czy po chwilowym szoku, nie pójdzie przed siebie. Ale nie poszedł. Nic nie zrobił, tylko ruszać się przestał już zupełnie. O ja głupi! Zabiłem kreta. Znaczy Gastro zabił, ale przeze mnie. Gastro! Ty paskudniku! Po coś to zrobił?! Pokrzykując tak do psa, zdałem sobie sprawę, że ktoś na mnie patrzy. Drugą stroną ulicy przechodziła dziewczyna i wyraźnie mnie obserwowała. Nic dziwnego - podchodzi do ulicy, odchodzi, krąży, na psa krzyczy - albo dziwak, albo coś podejrzanego robi. Ale co mnie tam dziewczyna, gdy przede mną na ulicy kret leży - martwy chyba. No bo może nie? Może tylko poturbowany, w ciężkim szoku? No to już rękę wyciągnąłem, żeby go podnieść, gdy ni stąd, ni zowąd w mózg uderzyło mi tylko jedno słowo: toksoplazmoza. Ja nie wiem oczywiście, co to jest dokładnie, ale Panna J. nie ma na to odporności, a to jest w ziemi, a krety są z ziemi, więc ciąg skojarzeń i tak, rękę nad kretem zatrzymałem. Pomyślałem, że teraz to dziewczyna z naprzeciwka już na pewno ma powody, żeby mnie podglądać. No dobra - pomyślałem znowu - wezmę go przez foliową torebkę. Trochę to jakieś nieludzkie, ale jeśli nie żyje, to i tak mu nie zależy na ludzkim traktowaniu pewnie, a w ogóle to w końcu jest - czy też był - kret, więc myślę, że klepałoby go, czy przez torebkę go niosę, czy nie. No to zaniosłem go na taką betonową wylewkę pod płotem, zaraz obok czyjegoś ogrodu. Wiem, mogłem go od razu w trawie położyć, ale pomyślałem, że jeśli żyje, to na pewno się ruszy, kiedy ja odejdę, więc jak będę wracał ze spaceru i go już nie będzie, to trochę mnie się humor poprawi i sumienie mi zbieleje odrobinę. Oddaliłem się, ale oczywiście z daleka zerkałem w stronę miejsca, gdzie zaszły dramatyczne te okoliczności. Zaraz na miejscu pojawili się ciekawscy. Najpierw dziewczyna. Udawała, że niby przypadkiem przeszła przez ulicę - trochę dalej, tak na przystanek niby - ale zaraz, krok po kroku, znalazła się tam, gdzie ja jeszcze dwie minuty wcześniej byłem. Poczułem się jak początkujący złodziejaszek, którego przyłapano w sklepie, jak właśnie pod kurtkę wpychał sobie latarkę lub komplet sztućców. No patrz dziewczyno, patrz do woli - leży tam ten kret. Martwy. Zadowolona? Dżizas.
Bardziej zaniepokoił mnie drugi ciekawski - wielki, szary kocur. Jak mały-czarny nie żyje, to co mi tam, niech sobie dachowiec bezcześci jego zwłoki. Ale co, jeśli przeżył, tylko jest niemrawy, poturbowany i nie poszedł jeszcze w trawę? Wtedy kot niechybnie dokończy dzieła. Nie ma wątpliwości. Cholerny świat! Trzeba biec, kreta ratować! Znowu. Dalej Gastro! Przepędzić kocura nam trzeba. Szary-mruczący krążył wokół wiadomego miejsca, a kręgi te zdawały się zacieśniać z sekundy na sekundę. Chwilę później byliśmy już przy kocie. Gastro wyskoczył do przodu, tym razem panowałem jednak nad sytuacją, więc nie było szansy, żeby dachowca dziabnął. Szczekać tylko zaczął - tak po swojemu, trochę jak baba. Szary się najeżył w momencie, tak że optycznie nagle stał się większy ze dwa razy, po czym czmychnął na płot, a zaraz potem za płot, i tyle tylko go widzieliśmy. Kret leżał za to na miejscu - tam, gdzie go zostawiłem - nadal nieruchomy. Popatrzyłem na niego jeszcze przez moment. "Chodź Gastro, idziemy do domu" - powiedziałem do psa i powoli, ciągnąc nogę za nogą i łapę za łapą, oddaliliśmy się od małego-czarnego.

Ciekawe, co by z nim było, gdybym nie zwrócił na niego uwagi i po prostu zostawił samemu sobie. Na pewno pożyłby dłużej, przynajmniej o chwil kilka, ale jak to mawiał mój dziadek: "A co by było, gdyby tu było oko?"

W bańce mydlanej siedzi ktoś. Nie większy wiele niż mały-czarny. I trzeba go będzie trzymać z daleka od osi jezdni i bronić przed ostrymi kłami psów wszelakich. Niepokój.

Paweł D. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz