niedziela, 28 listopada 2010

Grzech pierworodny

Szanowny Panie,

zacznę od tego, że też tak nie do końca jestem już osobą niepracującą (jak już Pan wie). W zasadzie zostały mi dwa dni tej uciążliwej wolności, a później… właśnie, co będzie później? Trochę się tego wszystkiego obawiam. Jak też się odnajdę w nowych zadaniach, w nowym środowisku? Mam tylko nadzieję, że nie wylecę już na początku. Cały czas rozkminiam, jak to zrobić, żeby dojechać pierwszego dnia na czas? Bo jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że uda mi się zwlec z łóżka o szóstej rano. A może nawet wcześniej powinienem wstać? Na PKS-y zawsze można liczyć – jeśli jest potrzeba, żeby nie zawiodły, to zawsze zawodzą. Więc trzeba wszystko zaplanować z zapasem. Może wstać o piątej? I jak się ubrać? Ajwaj, łapię stresa (jak to się ładnie teraz mówi).

W zasadzie potraktował Pan swoją obecną sytuację bardzo skrótowo, a przecież dzieje się u Pana tak dużo (nawet jeśli nie do końca). Najbardziej mnie interesuje ta część z przeprowadzką do Olsztyna. Będzie Pan coś wynajmować? Jeśli tak, to Pan pomyśli o czymś na tyle dużym, żeby można Pana było odwiedzać (grupowo).

Zapytał Pan też o wybory. Cóż, jak Pan też już chyba wie, nie udało mi się… tym razem. Otrzymałem 19 głosów. Chociaż chodzą też pogłoski, że po dokładnym podliczeniu liczba ta wzrosła do 24. Nie chcę jednak tego sprawdzać – wolę myśleć, że plotki są prawdziwe. Wszystkim tym, którzy oddali na mnie swoje głosy serdecznie dziękuję. Postaram się nie zawieść waszego zaufania… czy też… postarałbym się nie zawieść waszego zaufania, gdybym się do rady dostał. Jak by na to nie patrzeć, generalnie odniosłem porażkę. Jakie były przyczyny takiego stanu rzeczy? Pojąć tego nie mogę. W skrytości ducha wierzyłem, że jestem osobą znaną i popularną. Czy Ci wszyscy ludzie zapomnieli już, że przez całą podstawówkę przynosiłem do domu świadectwo z czerwonym paskiem? Że biłem się rzadko i przeważnie nie rozrabiałem? Czy nikt już nie pamięta czasów, kiedy to w sklepie u Pani Tereski można było dostać parówki z Łukowa – najlepsze w mieście – heloł? Wydaje mi się jednak, że o moim słabym wyniku przesądził jeden mały incydent. Było to bodajże w 5 (może 6) klasie podstawówki. Dzień zawodów międzyszkolnych w… czymś. Nie pamiętam. Koszykówka? Siatkówka? Ważne, że po szkole naszej kręciło się wtedy sporo „obcych”. Wpadliśmy z kolegami do łazienki szkolnej (chyba po meczu, żeby się przemyć i ochłodzić). Prawdopodobnie trochę przez przypadek jeden z kolegów zniszczył kran poprzez wygięcie króćca do góry (czyli po prostu tę rurkę co wystaje wygiął). Oczywiście później puścił wodę i… zabawa była przednia. Woda leciała na wszystkie strony. Ale jeden tryskający do góry kran na całą naszą gromadę? Każdy chciał mieć swoją fontannę! Więc hyc, doskoczyli my każdy do swojej baterii i… zaczął się obrzydliwy akt bezmyślnej destrukcji, którego wstydzę się rzecz jasna do dziś. Wstyd wstydem, ale cośmy radości mieli, to nikt nam tego nie odbierze. A konsekwencje? - Pan zapyta. Uprzejmy Panie, wspominałem przecież o tych zawodach. Pewne było, że wina spadnie na „obcych”. Tak przynajmniej sądziliśmy. Nie ma jednak wcale tak łatwo w życiu. Bo przesłuchania oczywiście były. Ustaliliśmy oczywiście jedną słuszną wersję: „Co złego, to nie my!”. Tego się też trzymaliśmy. Okazało się, że Pan M. (znany bardziej jako Pan T. – ten sam, którego uważam za jednego z mych najbliższych kolegów) nie wytrzymał presji. Cóż, (dziś) nie mam mu tego za złe. Prokurator mu na karku już prawie siedział (hmm… tak przynajmniej wmawiała biednemu chłopakowi nasza Pani pedagog). Zostaliśmy zdradzeni. No i na jaw wyszły nasze niecne postępki. I trzeba było odkupić nowe baterie. Większych sankcji w zasadzie nie było… tak mi się przynajmniej wydawało. Aż do tych wyborów nieszczęsnych. Bo pamięć o niechlubnych czynach pozostaje w małych społecznościach długo. Oczywiście, może te dwie czasowo odległe od siebie sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego. Ale… czy może być inna przyczyna tego, że wyborcy nie powierzyli mi władzy? Ja takowej nie widzę! To przez te cholerne krany! Raz człowiek coś w życiu spieprzy, a smród się za nim ciągnie całe życie!

Na dzisiejszej lekcji moje przyszły dzieci i wnuczęta nauczyliśmy się bardzo ważnej rzeczy – nawet to, że nie myjecie rączek przed obiadem, nie słuchacie się mamy i nie kładziecie się spać zaraz po dobranocce może się wam kiedyś odbić czkawką. I będziecie płakać. Bo życie jest okrutne, a ludzie pamiętają!

Czekam na wrażenia z nowej pracy. Pozdrawiam,

Paweł D.

wtorek, 23 listopada 2010

Nie do końca

Szanowny Panie,

pierwszy raz piszę do Pana jako człowiek pracujący. No... nie do końca pracujący bo na bezpłatnym stażu. Zresztą wszystko na razie jest takie jakieś "nie do końca". To oczywiście stan przejściowy, ale jednak... A zatem nie do końca mam pracę, nie do końca się przeprowadziłem, a  nawet jak to już zrobię to też pewnie nie do końca, bo na razie stać mnie na jakiś jedynie pokoik za parę złotych. Żona zaraz wyjedzie, więc też jakaś taka "nie do końca". Pogoda "nie do końca" bo to ni zima ni jesień za oknem. Mam wrażenie, że tak "nie do końca" jest wszędzie i właściwie to wiem dlaczego. Powodem są wybory! Niby już wybraliśmy, ale nie do końca bo trzeba iść na uzupełniające. Tutaj w Olsztynie mieszkańcy będą wybierać między Panem M., a Panem G. Pierwszy podejrzany jest o molestowanie seksualne kobiet w ratuszu, drugi o nic nie jest podejrzany, więc taki jakiś nudny. A propos, wujek mówił, że dużo pań pracuje w ratuszu, więc jak Pan M. zostanie wybranym, to wreszcie będą miały dużo pracy. To podobno taki żart na mieście. Moim i cioci zdaniem Pan M. pozbawiony jest honoru. Nawet jeżeli nie molestował seksualnie kobiet, to powinien poczekać na wyrok sądu (oskarżyła go kobieta, więc nie będzie się z nią przecież pojedynkował), albo "jeżeli to prawda" strzelić sobie w łeb. Kto jednak pamięta dzisiaj o takiej przestarzałej sprawie jaką jest honor? Nawet, jak widać, wyborcy o tym zapomnieli! Nic nie pomoże telewizyjny serial "Czas honoru". Nikt dzisiaj plam na honorze nie zmywa krwią tak jak robił to hrabia Monte Christo. Dziś nikt nie pojedynkuje się,  najwyżej łazi do sądu, aby dochodzić sprawiedliwości. Trwa to dziesiątki lat, aż wszyscy, włącznie z oskarżonym, zapomną o co właściwie chodziło. Na szczęście można od czasu do czasu dostać po mordzie. Szkoda tylko, że najczęściej powodem nie jest obrona honoru, a pijacka zabawa.

Czy jest Pan już radnym?

Stefan W.

piątek, 19 listopada 2010

Tyk... tyk... tyk... (bum?)

Szanowny Panie,

mój pomysł z oszukiwaniem organizmu okazał się jednak jakiś niedopracowany. Noc przetrwałem spokojnie. Zrobiłem sobie długi spacer około 7 rano (choć moja mama uznała, że chyba jestem czubkiem skoro robię takie rzeczy…). Generalnie do południa byłem w miarę z siebie zadowolony. Później zacząłem być tak głupio zmęczony. Czyli na przykład nie mogłem czytać książki bo zasypiałem i byłem taki otępiały. Czekałem już tylko na ten wieczór, ale… wieczorem przyszedł Pan Adam i wyciągnął mnie na piwo. I już nie byłem taki zmęczony. Poszedłem spać o 2 chyba. Wstałem około 10. I dziś znów wstałem około 10. Bez sensu. Chociaż zastanawiam się, czy po prostu nie robić tak, że będę spał co dwa dni. Zawsze to odzyskam trochę tych straconych godzin.

Jakoś zresztą zagadnienie czasu pojawia się tu i ówdzie. W płatkach śniadaniowych, za oknem – wszędzie. No i wziąłem się za czytanie „Czarodziejskiej góry”. No i tu to samo. Ale co ja się będę wysilać:

O istocie nudy rozpowszechnione są różne błędne poglądy. Na ogół mniema się , że nowa i interesująca treść „zabija” czas, to znaczy skraca go, że monotonia natomiast i pustka opóźniają i powstrzymują jego bieg. Nie jest to bez zastrzeżeń słuszne. Pustka i monotonia mogą wprawdzie sprawić, że chwila i godzina rozciąga się i „dłuży”, ale sprawiają też, że długie i najdłuższe okresy czasu skracają się, a nawet ulatniają aż do zupełnej nicości. Na odwrót treść interesująca i bogata jest wprawdzie w stanie godzinę, a nawet i dzień cały skrócić i uskrzydlić, ale jeśli idzie o większe okresy, nadaje biegowi czasu szerokość , wagę i solidność, tak że lata bogate w zdarzenia upływają znacznie wolniej niż owe ubogie, lekkie, które ulatują z wiatrem. To, co nazywa się nudą, „dłużeniem się” czasu, jest więc właściwie raczej chorobliwie prędkim „schodzeniem” czasu wskutek monotonii: przy nieprzerwanej jednostajności wielkie okresy czasu kurczą się w sposób, który napełnia serce śmiertelnym przerażeniem; jeżeli każdy dzień jest taki sam jak wszystkie, to wszystkie one są jak jeden dzień, i przy zupełnej jednostajności najdłuższe życie wydałoby się całkiem krótkie i uleciałoby niepostrzeżenie. Przyzwyczajenie jest jakby uśpieniem albo przynajmniej osłabieniem zmysłu czasu i jeżeli lata młodości upływają wolno, a życie późniejsze coraz szybciej przebiega i pędzi, to z pewnością polega to również na przyzwyczajeniu. Dobrze wiemy, że odzwyczajenie się i przyzwyczajanie do czegoś nowego jest jedynym środkiem, który utrzymuje nasze życie, odświeża nasz zmysł czasu – jedynym, dzięki któremu możemy odmłodzić, wzmocnić, zwolnić nasze przeżywanie czasu i tym samym odnowić nasze poczucie życia w ogóle. To właśnie jest celem zmian miejsca i klimatu, podróży do miejscowości kąpielowych: odprężenie, które daje odmiana i epizod. Pierwsze dni na nowym miejscu mają rozmach młodości, to znaczy bieg szeroki i mocny – trwa to jakieś sześć do ośmiu dni. Potem w miarę „wżywania się”, daje się zauważyć stopniowe skracanie się biegu czasu: kto jest przywiązany do życia albo, dokładniej powiedziawszy, kto chciałby nim być, może ze zgrozą zauważyć, jak dni znowu stają się lekkie i zaczynają się przemykać, a ostatni tydzień, mniej więcej czwarty, jest niesamowicie chyży i lotny. Zapewne, to odświeżenie zmysłu czasu działa jeszcze kiedy interludium się skończyło, i daje się na nowo odczuwać po powrocie do reguły: pierwsze dni po odmianie spędzone w domu wydają się znowu nowe, szerokie i młodzieńcze, ale nieliczne tylko; bo każdy wżywa się ponownie w regułę prędzej niż w jej zawieszenie, i jeżeli zmysł czasu jest już przez wiek osłabiony albo – co jest oznaką wrodzonego braku żywotności – nigdy nie był silnie rozwinięty, to bardzo szybko znowu omdlewa i już po dwudziestu czterech godzinach jest tak, jak gdyby się nigdy nie wyjeżdżało i jak gdyby przyśniła się tylko człowiekowi.

Moja walka ze snem uzmysłowiła mi też, jak bardzo przywiązani jesteśmy do szatkowania czasu, do niszczenia kontinuum i wprowadzania cykliczności tam, gdzie tylko jest to możliwe. Chociaż bez wątpienia robimy to trochę z przyzwyczajenia. To normalne i naturalne. Kalendarza nikt nie wymyślił ot tak. Serce bije niezależnie od naszej woli (chyba że mówimy tu o woli życia – ale nie, teraz o niej nie mówimy). Nie mówiąc już o kobiecym organizmie, który też przypomina nieco klepsydrę (a może nie tylko butelka Coca-Coli powstała na podobieństwo płci pięknej?). Zastanawiać się zatem zacząłem – czy takie powstrzymywanie się od snu nie jest czymś na kształt herezji, występkiem przeciw naturze, a tym samym amoralnym i godnym potępienia. Oczywiście – mówię tu o poziomie czysto teoretycznym, bo przecież faktycznie jest to rzecz o znaczeniu dla świata zupełnie marginalnym.

No i ten Pana fejsbuk. Przecież to też rozbija się o czas. O to, że Marc Zuckerberg wsadza nas przed monitory i nakazuje wymianę swojego prawdziwego życia na to sztuczne, uproszczone i bezduszne. I choć w zasadzie moje odczucia nie są aż tak różne od Pańskich, to jednak – tylko z wrodzonej przekory – pozwolę sobie wysunąć kilka argumentów, które jednak tego wstrętnego fejsbuka bronią. Bo tak, Pan pomyśli o tych wszystkich biednych ludziach zamkniętych w swoich dusznych, małych biurach (tych samych, o których już kiedyś pisaliśmy). Wstają o 6 rano, poranna toaleta, brak śniadania, kawa, 2 godziny w korkach, a na miejscu – kolejny ośmiogodzinny gwóźdź do trumny. I wchodzą na tego cholernego fejsbuka, patrzą, a tam akurat jest „aktywny” ich najlepszy kumpel z czasów młodości. Oczywiście, powinni się umówić na piwo. Ale kiedy? W domu żona, dziecko. A zresztą w domu będą o 20. Zmęczeni. A jutro to samo. I pojutrze to samo. To przynajmniej sobie pogadają, powspominają. Zawsze też istnieje prawdopodobieństwo, że będzie się rozmawiać tak dobrze, że jednak zechcą się spotkać. Inna sytuacja. Jest Pan znów młody. Kocha się Pan w koleżance ze szkoły, ale trudno Panu nawiązać taki pierwszy kontakt. No i widzi Pan. Wrzuciła zdjęcia ze swoich wakacji. I nikt ich nie komentuje. Na pewno na to liczyła. To Pana szansa. Wciska Pan – lubię to! i po sprawie. Ona już patrzy na Pana przychylniej, a to też takie mało zobowiązujące. No dobra… wie Pan co… moje własne argumenty wydają mi się kompletnie do bani! Próbuję się jednak jakoś bronić, bo sam korzystam z fejsbuka często i obficie. I wstydzę się tego. Ale cóż - przeniosłem swoje życie koleżeńskie do świata wirtualnego. A to niby co? „Fanga” to też taki fejsbuk w wersji hiper-mini – wchodzę, patrzę co Pan napisał, patrzę czy może Panna J. coś skomentowała. Taki teraz lajf.

A propos czasu. Pamięta Pan, wkleiłem tu jakiś czas temu zdjęcie pewnej łąki, która znajduje się tu w moich okolicach. Ponura wersja jesienna:

Lubi Pan to? ;)

Paweł D.

czwartek, 18 listopada 2010

Fejsbuk is not cool

Szanowny Panie,

i jak się spało? Wstał Pan wcześnie rano? Zgodnie z Pana poleceniem słucham (na razie tylko) soundtracka z filmu Social Network. Wykorzystam sposobność i trochę się wyżyję na facebooku. Nie rozumiem popularności tego durnego internetowego programu społecznościowego i nieustannie się dziwię, że ludzie z niego korzystają. Toż to głupota!!! Rozumiem wcześniejsze portale społecznościowe, ale facebook? Facebook śmierdzi! I mam na to dowody!

Grono pachniało jeszcze świeżością. Nasza-klasa była o tyle ciekawa, że skupiała ludzi z klas, którzy znali się z lat szkolnych. Fajnie było zobaczyć ludzi z podstawówki. Jaki jest sens facebooka? Nie mam pojęcia! Narzędzia, które oferuje ten portal i które są jego siłą napędową, mnie wydają się przereklamowane. Po pierwsze tablica. Wgrywa się na nią m.in. głupawe filmiki z internetu... co jest po prostu debilne! I zajmuje niepotrzebnie czas. Sam o tym doskonale wiem, bo nie jedną godzinę przesiedziałem gapiąc się w ekran komputerowy, na którym wyświetlane były durne zdjęcia i filmiki, które nic, absolutnie nic ciekawego nie wniosły do mojego życia, z których niczego interesującego się nie nauczyłem i które są zwyczajnie zbędne w moim jestestwie. Ale nie! Jak wkręcę się, to nie ma przebacz.

Tablicę facebooka wykorzystują użytkownicy do tego także, żeby poinformować ogół społeczeństwa o swoich planach i czym się akurat interesują. Po co? Do tego służy telefon i poczta email! Oczywiście z telefonu i maila ewentualnie poczty (kto dziś pisze listy?) skorzystamy jeżeli mamy coś ważnego do powiedzenia. Na facebookowej ścianie wypowiemy się na tematy tego typu, że właśnie jemy, pijemy, uczymy się, czyli mówimy o rzeczach codziennych, zwyczajnych... a najdziwniejsze, że innych ludzi to interesuje, czego wyrazem jest klikanie ikonki że to (dosłownie) LUBIĘ! Pana też lubię, ale z całym szacunkiem, jeżeli nie mam planu wyciągnąć Pana na piwo czy z Panem pogadać to nie dzwonię do Pana z informacją, że właśnie jem i nie interesuje mnie, że Pan akurat siedzi na kibelku i czyta sobie gazetkę. Co to za informacja? Żadna. Czarna rozpacz. Doszło do tego, że facebookowe profile mają własne życie. Użytkownicy potrafią skomentować profil osoby, z którą przebywają na co dzień np. brat komentuje profil siostry, żona męża, ojciec syna. Idiotyzm i odwrotnie.

Fejsbukowych (tak, od teraz w ten sposób będę pisał tę nazwę) gier nawet nie chce mi się komentować. Bo to ani inteligentne, ani graficznie doskonałe... takie jakieś zwyczajne a nawet nie! Brzydkie!

Dobra, można dzielić się zdjęciami, ale po co dzielić się zdjęciami z tysiącami użytkowników, którzy nie wiadomo dlaczego są naszymi znajomymi. Przecież ważniejsi są ci naprawdę bliscy. I do tego właśnie istnieją takie programy jak np. Picassa. Poza tym oglądanie czyichś zdjęć jest deprymujące. Siedzi Pan w Górze a kolega jest akurat na wakacjach i przysyła Panu informację jak to on się dobrze bawi. Czy naprawdę Pana interesuje to, że ktoś inny się dobrze bawi, zwłaszcza gdy Pan ma wszystkiego po dziurki w nosie?! Nie sądzę.

Wracając do fejsbukowych znajomości. Niektórzy mają ich zatrważające ilości: setki a nawet tysiące i najciekawsze, że są z tego dumni! Jacy to znajomi, ja się pytam? Z większością rozmawiało się raz i to dawno i w ogóle nie prawda, gówno prawda.

Wszystko sprowadza się do tego soundtracka, który Pan polecił. Jak oni tam śpiewają "i wish i will special"? Cholera czyli moja teoria na temat normalności się sprawdza. Czy to nie ja mówiłem, że nie ma ludzi "normalnych". Zwyczajność nie istnieje, bo żaden z ludzi nie myśli o sobie jako o kimś "zwyczajnym, szarym, normalnym". Co prawda oni w piosence sobie życzą tego żeby być kimś wyjątkowym, ale w domyśle chodzi, że tacy są i na fejsbuku szukają jedynie potwierdzenia. Nie wiedziałem jaki ja mądry byłem. Teraz fejsbuk to udowadnia. Każdy, w swoich oczach, jest wyjątkowy i nawet jego codzienne czynności są wyjątkowe. I inni to potwierdzają. Mówią tobie: "jesteś super gość, skoro robisz właśnie siusiu". I użytkownik w to wierzy! Jesteśmy cool bo "nudzimy się w pracy", bo "mamy szefa idiotę", bo "coś tam" (przekaz nie jest ważny, bo cokolwiek nie zrobimy jesteśmy SPECIAL).

Tak sobie pomyślałem, że internet miesięcznie kosztuje około 70 złotych. Za to można pójść do kawiarni, piwiarni, winiarni (dzisiaj akurat jest święto młodego wina) gdzie siedzą prawdziwi ludzie a nie fejsbukowe profile. Przy takim stoliku można sobie poćwiczyć dyskusje a nie tępo powtarzać, że "LUBIĘ TO" czy tamto.

Auf Wiedersehen

Stefan W.

środa, 17 listopada 2010

Ja sem netoperek

Szanowny Panie,

postanowiłem nie iść dziś spać. Już tak leżałem, przewracałem się z prawa na lewo, już zaczynałem się zmuszać do snu, ale w końcu poszedłem po rozum do głowy. Bo Pan patrzy. Męczę się i męczę. W końcu po trudach wielkich zasypiam. A później co? Budzę się o 10:40 (tak jak wczoraj). Dodatkowo od samego rana (południa?) jestem zły, bo tyle mi dnia przepadło. No to pomyślałem – czas na oszustwo. Przetrzymam swoje ciało. Tak. A jutro rzucę je wymięte na łóżko około ósmej wieczorem i utulę do snu. I będzie wtedy spać smacznie i wypoczywać. A w czwartek rano będzie jak nowe i znów będę mógł je wdziać, i służyć mi będzie dobrze (a na pewno lepiej). Ha! Ale ze mnie cwaniak! Czasami. Problem oczywiście pojawił się jeden. Co też mogę robić do rana? Sam nie wiem jeszcze. Jest 4:30. Napisałem jedną recenzję (ścieżka dźwiękowa do „The Social Network” – polecam), zrobiłem monitoring wiadomości szczecińskich, a teraz do Pana piszę i planuję jednocześnie poranny spacer.

A właśnie, właśnie! Przed chwilą (we wspomnianych już wiadomościach) było o gimnazjalistkach z Chopina, które wróciły do domu. Ależ Pana ominęła przygoda (tak, znęcam się)! Myślę, że taki sztorm rzeczywiście zmienia ludzi. Wszyscy chcą tam wrócić, wszyscy chcą płynąć dalej. Nie dziwię się, że rozpatruje Pan ten wyjazd i pomoc w naprawie łajby. To chyba zupełnie inny świat, czyż nie? Ale może Pan już jest redaktorem w telewizji olsztyńskiej? O tych przesłuchaniach też słyszałem. Oglądałem sprawozdanie w wiadomościach lokalnych (olsztyńskich) i od razu zacząłem Pana wypatrywać. Widzi Pan, oglądam teraz te informacje lokalne z różnych stron Polski i wszędzie są jakieś rzeczy, z którymi ma Pan coś wspólnego. Mam tylko nadzieję, że to nie Pan jest odpowiedzialny za dzisiejsze podpalenie Napoleona (to było w lubuskich… ale też w ogólnokrajowych).

Wie Pan, chociaż pojęcie „małych cudów” oczywiście wydaje mi się nieco irytujące, bo wolałbym „wielkie cuda”, to i tak muszę Panu podziękować. Jednak Pana bezpodstawny (a czasem nawet obrzydliwie naiwny lub wręcz pretensjonalny) optymizm życiowy ma jakiś pozytywny wpływ także na moje istnienie. No, „pozytywny” to mocno powiedziane. Zostańmy przy „jakiś”. Otóż, jako osoba chorobliwie zazdrosna (o wszystko i wszystkich), zawsze mierzę swoje życie (i wszelkie jego przejawy) cudzą miarą. Moje motto życiowe: „Zawsze znajdzie się ktoś, wobec kogo wypadasz blado i żałośnie”. Problem jednak w tym, że Pana już znam całkiem dobrze, a co ważniejsze w naszych dawnych zmaganiach mieczowych nie raz przetrzepałem Panu skórę i do łez doprowadzałem. Co za tym idzie? Ano głupio tak wypadać blado i żałośnie wobec szermierza o umiejętnościach małej dziewczynki. Staram się zatem przynajmniej za Panem daleko w tyle nie pozostawać. Więc zawsze, kiedy wpadnę na jakiś głupi pomysł (typu: nie idę dziś spać) i już mam go zarzucić, bo stwierdzam, że jest jednak głupi, zawsze wtedy myślę – co zrobiłby Pan Stefan? No i przeważnie dochodzę do wniosku, że Pan nie poddałby się logice, a nawet specjalnie by się Pan zbuntował. Bo przecież słowo „normalny” jest największą obrazą, jaką zna ludzkość, czyż nie? Miałem w zasadzie w zanadrzu jakąś dalszą część tego wywodu, ale jakoś mnie się to rozmyło w niewyspanej głowie…

Konkluzja jest taka, że to dzięki Panu dziś nie śpię. Małe cuda. Tak. Pięknie. Czyli opowieść z serii: „kto jest głupszy – sam głupiec, czy ten, kto za nim podąża?”

Dobranoc, czyli dzień dobry.

Paweł D.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Głęboki wdech i wydech, wdech i wydech...

Szanowny Panie,

ale żeś Pan tu smuty walnął! W dodatku pojechał Pan mi po całości. Wyszedłem na potwora, który oczernia kobiety. A ja chciałem jedynie pokazać czary jakie wyprawiać potrafi pewna Pani. Skoro jednak uważa Pan, że zabrakło mi subtelności, to mógł być Pan delikatniejszy!

Roztrząsanie przemijania, nawet przy urodzinach "Fangi" dla Pana delikatnej natury musi być druzgocące! Aby Pana nie przygnębiać, nie straszyć wizją wychowania przyszłego potomstwa skorzystam z Pana prośby i rozpiszę się nad życiem pełną piersią.

Panie Pawle przecież wystarczy głęboko i szeroko oddychać! Czy zwrócił Pan kiedyś uwagę jaką przyjemność sprawia oddychanie? Czy ja o tym kiedyś Panu nie pisałem? Powtórzę najwyżej. Niech Pan wyjdzie na ogród i dwa razy głęboko się sztachnie powietrzem. Co za przyjemność! Nie potrzeba przecież żadnych używek, przygód rodem z baśni tysiąca i jednej nocy. Przynajmniej na początek wystarczy powietrze! O tym jak to przyjemnie oddychać na pewno Pan nie jeden raz się przekonał, gdy się Pan zakrztusił, albo gdy pod wodą zabrakło Panu tlenu. Tak a propos, zauważył Pan, że pożądamy czegoś, gdy nam tego brakuje, a jeżeli coś mamy to nawet nie zauważamy, że mamy? Wracając do tematu... jak Pan widzi nawet w przydomowym ogródku można żyć pełną piersią. Nie oszukujmy się jednak i powiedzmy sobie szczerze, że nie każdemu wystarczyć będzie oddychanie! Tylko, że dalej to już niewiele pomogę bo każdy ma swój własny sposób na życie pełną piersią. Wojak Szwejk mawiał, że "jakoś to będzie" i to "jakoś" było jego pełną piersią. Znam innego żołnierza, który mówi że ma na wszystko "wyjeb...", co oznacza że po prostu nie przejmuje się pierdołami i robi swoje. Dzięki czemu żyje tak jak chce, a zatem pełną piersią. Znam marynarza która za swoje motto przyjęła sentencję z poezji Horacego "Carpe diem", która odnosi się do epikurejskiego pomysłu, że teraźniejszość jest ważniejsza od przyszłości. Blisko jestem tej drugiej wersji, ale nie do końca się z nią zgadzam. Sam wychodzę z założenia że życie jest piękne, jak w tym filmie i w nawet najcięższych chwilach przy odrobinie humoru odnajduję jego małe cuda.

Uwielbiam pojęcie "małe cuda"! Chodzi tu o rzeczy które mijamy codziennie i nie dostrzegamy, że to są właśnie "cuda".

Wpływ na Pana humor ma Pana sytuacja, więc spróbuję zainteresować Pana moją sprawą, którą żyje ostatnio. Tydzień temu dostałem telefon z telewizji olsztyńskiej, że chcą przeprowadzić ze mną rozmowę kwalifikacyjną. Pojechałem tam i przed kamerą rozwiązywałem zagadki redaktorskie, wyjaśniałem trudne słowa takie jak: "dogmatyczny, retorsja, bilateralny i abnegat" a także czytałem słowa dobrze je akcentując. Denerwowałem się oczywiście, ale nie było tak źle jak się mi na początku wydawało. Było całkiem nieźle, na tyle przynajmniej dobrze, że szef tamtejszej telewizji powiedział mi iż mam dobry głos i lustro mnie lubi, a także zapowiedział iż jestem w czołówce i najprawdopodobniej dostanę tą pracę. Miałem czekać do poniedziałku. W między czasie zadzwoniły do mnie chłopaki z żaglowca żebym koniecznie do nich pojechał, mają nawet transport i pomógł w naprawie Chopina. Obie propozycje całkiem ciekawe. Pierwszeństwo ma Olsztyn, bo bym zarobił i nauczył się czegoś ciekawego, skończyłbym pewnie prowadząc Dzień Dobry TVN. Gdybym pojechał na Chopina, to pewnie trochę bym im pomógł a potem został w Anglii i zaczął tam gdzieś pracować, aby w końcu zarabiać! Wszystko miało się wyjaśnić dzisiaj, czyli w poniedziałek. No i co? Olsztyn nie zadzwonił, więc nie wiem czy mnie przyjęto czy też znów coś stanęło na przeszkodzie. W takim razie jadę na Chopina, ale muszę mieć pewność co z tą telewizją. Postanowiłem że jutro rano zadzwonię tam i dowiem się jakie mają plany co do mojej osoby. A jeżeli będą na "nie" to żaglowiec. Znając moje jednak szczęście skończy się pewnie tak, że i tam nie pojadę, bo zmienią się plany, albo coś podobnego. Co wtedy zostaje? Poczekam do czwartku, a w czwartek przylatuje moja żona na dziesięć dni ze Stanów Zjednoczonych! Niektórzy mówią, że nie wiadomo gdzie szczęście leży! Ja na szczęście to akurat wiem.

Szczęścia, odwagi i humoru

Stefan W.

niedziela, 14 listopada 2010

Krucjata dziecięca

Szanowny Panie,

dziwny miałem przedwczoraj dzień. Razem z Panem Karaluchem, jego małżonką Anią i jego córką Alicją pojechaliśmy w odwiedziny do Pani Zu, Pana Karola i ich córki Heleny. Odwiedziliśmy też młodszą siostrę Pana Jakuba, której (a jakże) niedawno urodziło się dziecko. Wszędzie dzieci. Najdziwniejsze było jednak to, że mała Alicja, która dopiero co przecież na ten padół zstąpiła, nie jest już wcale taka mała. W porównaniu z Helenką jest już całkiem duża nawet. Jaki z tego morał? Czas pędzi. Oj, jak pędzi.

I do tego się wszystko sprowadza. Jakby to było, gdybyśmy mogli żyć wiecznie? Popełniać nieskończoną ilość błędów. I tyleż samo razy wychodzić na prostą. Ale nie ma. To czyni te nasze decyzje tak ważnymi. Jeden krok w tę czy tamtą stronę może zmienić wszystko. Czasem nie da się już czegoś odkręcić. Co wtedy? Nie wiem. Jak Pan sam napisał – chwilami życie bywa nieznośne. Najgorsze, że nieznośne są przeważnie te chwile, w których zaczynamy myśleć. Zrozumiałe zatem jest to, czemu ludzie przestają myśleć. Bo nie oszukujmy się – bezmyślność spotyka nas na każdym kroku. Ale, do diaska, sam czasem staram się wyłączać mózg, oczyszczać czerep i liczyć owieczki – tylko po to, a żeby zasnąć normalnie. A czy to nie bez sensu? No, bez sensu. Przecież jak tu planować przyszłość bez angażowania w to myśli? Tak też się nie da. Tyle że dusza (moja przynajmniej, ale chyba nie tylko) chętniej wraca do tego, co już było… i do tego co być powinno, a jest już niemożliwym… ze względu na to, co faktycznie było. Anyway, przeszłość to sól życia, a sól – jak każdy wie – nie jest za bardzo zdrowa. Bo co mi z tego, że jak byłem mały to kopałem piłkę i było fajnie. Teraz nie kopię – nie mam kondycji, nie mam z kim kopać, za to piłkę mam… w postaci brzucha. I cóż z tego, że kochałem się w Zdzisi (bezpieczny przykład), jeśli Zdzisia dziś ma rodzinę, nie pamięta mojego imienia, ja nie pamiętam jej twarzy, a wspomnienia sprowadzają się do bezsensownych westchnień. Boże, jaki to człowiek był głupi! Dziś bym w ogóle o dziewczynach nie myślał! Strata czasu. Ale jak nie o dziewczynach, to o czym? A! No właśnie. O czym? Jaka myśl jest warta tego, aby ją snuć? Myśl filozoficzna? Może i tak. Ale żeby myśl ta stała się wartościową, to trzeba zgłębić już dorobek dziejów. Sokrates, Platon, Arystoteles, św. Augustyn, św. Tomasz, Galileusz, Kartezjusz, Spinoza… dżizas, przecież ja nigdy tego nie wchłonę! Nawet jednej tysięcznej. Jednej milionowej. Nic. Czy zatem głupek ma prawo do wartościowej myśli? Śmiem wątpić. Zwierzęta. Oto czym jesteśmy (a przynajmniej duża część z nas).

Jak już sobie to uświadomię (a czasem mi się to zdarza), to już mnie się nic nie chce. No nic. Dupa. Pustka. I tak wtedy mnie dopada ta myśl – ta najbardziej przerażająca. Nie ma Boga! Nie ma. Wymyślił go Paweł D., kiedy uświadomił sobie bezsens swojego istnienia. No, może nie Paweł D. On jest zbyt sceptycznie nastawiony do swoich wytworów wyobraźni. Jakiś inny osobnik o nieco większej puszce mózgowej. To takie proste przecież. Jak mamy dużo zajęć, to o Bogu nie myślimy. Ale jak już mamy czas na myślenie , to dopada nas przerażenie. A stąd już tylko krok do Boga. No, Pan mi tylko nie udowadnia znów tego, że Bóg istnieje. Tysiąc razy słyszałem te Pana wywody. Może istnieje. Skąd mam wiedzieć. Ważne, że istnieje religia, bo jakoś trzyma nas w kupie, wyznacza nam cele i w ogóle – sprawia, że nie płaczemy w poduszkę przez całe życie.

Całe krótkie życie. Jedna na pięć osób choruje już na choroby nowotworowe, a liczba ta będzie się zwiększać. Dwóch mężczyzn (18 i 28 lat) skatowało bezdomnego. Skakali po nim i próbowali podpalić. Mówią, że jak odchodzili, to chyba jeszcze żył. Zaatakowali go, jak sami twierdzą, bez żadnego powodu. Panorama Lublin – 13.11.2010 r.

I jak w takich warunkach odkładać coś na potem? Ale jak z kolei żyć pełnią życia? Co to znaczy oddychać pełną piersią? Wie Pan? Pan powie, Panie Stefanie. Wie Pan na pewno. Bo jak nie Pan, to kto?

Ech. Przepraszam. Chciał Pan oczyścić atmosferę. Opisał Pan nawet swoją zabawną przygodę z nieudaną randką. Chociaż – czy była taka zabawna? Czy wypada nazywać kogoś (kobietę!) gnomem, czy też pyzatą kulą na szpilkach? Miły Panie, proszę zwrócić uwagę na heroiczną postawę tej damy. Dzwoni do obcej osoby, a później przychodzi i opowiada te wszystkie brednie. Czy sama w nie wierzy? Kto wie? Może tak, a może nie. Może musi utrzymać starszą matkę, a może ma chore dziecko? Może nie ma tego komfortu co Pan i Ja, żeby kręcić nosem, oczekiwać wysokiego wynagrodzenia, no i najlepiej za robienie czegoś, co będzie sprawiało nam przyjemność. Ile chwały przysparza nam siedzenie na dupie? No, chyba niewiele. A może jeszcze mniej? Może z jakiejś szerszej perspektywy jesteśmy sporo brzydsi od tej kulki. Brzydcy wewnętrznie. Leniwi, a co za tym idzie, zaniedbani. Och… tak. Wiem. Pierdolę trzy po trzy. Może. Bo może powinniśmy rozszarpać tę kulkę? W końcu jesteśmy drapieżnikami. Mamy kły? Mamy. Ale czy inne drapieżniki zabijają swoich? Czasem. Gdy walczą o dominację w stadzie. Ale samicę? Nie wiem. Co to za zwierzę, ten człowiek? Dziwna bestia.

Panna Zu powiedziała po narodzinach Helenki, że teraz będzie się już całe życie bała. Hm… czy ja tego Panu już nie pisałem? Nie pamiętam. No, ale ja też tak myślę właśnie, że mnie by posiadanie dziecka paraliżowało chyba. Jak to zrobić, żeby to chronić, ale i wychowywać? Kurczę. Dobra. Kończę. Bo już widzę, że donikąd to zmierza, to moje całe pisanie dzisiejsze.

A. No i na cześć urodzin „Fangi” – hip hip! Hurra! Hurra! Hurra. A jak Pan sprawdził te statystyki wszystkie?

Pozdrawiam.

Paweł D.

sobota, 6 listopada 2010

Jasna jest sprawa jak buzia Anioła

Szanowny Panie,

muszę Panu coś wesołego napisać, aby skończyć już te nasze smuty. Ile można użalać się nad światem i sobą! Poza tym nie może być tak, że tylko Pan mnie rozwesela swoimi przygodami. A zatem proponuję najpierw krótką historię z cyklu przygody Stefana, potem mała prezentacja, a na końcu coś miłego.

Jakiś czas temu dostałem telefon od kobiety. Wbrew pozorom zdarza się mi to czasami. Chciała się ze mną umówić. Osłupiały powiedziałem na odczepnego, żeby zadzwoniła po dwóch tygodniach. To ta proszę sobie wyobrazić - zadzwoniła! Pytam się skąd ma mój numer? Ona, że od koleżanki K., a że miała ładny głos, pomyślałem... co mi szkodzi. Zawsze to jakiś pretekst żeby choć na chwilę mieć kobietę w domu. Nawet nie zapytałem w jakim celu ma do mnie przyjść. Zaprosiłem i już. Kolejnego dnia o dwunastej telefon domofonowy. Otwieram wypatruje przez okno kto idzie. A tutaj chodnikiem śliczna blondynka, nogi do ziemi, ładnie ubrana i po prostu miód malina. Zadowolony odchodzę od okna i czekam aż wejdzie. Słyszę, że ktoś idzie, otwieram drzwi a przede mną wyrasta... gnom, czyli ogromna pyzata kula na szpilkach. Rozglądam się po korytarzu i pytam, czy to aby nie pomyłka. A ta, że nie, że przecież jest umówiona ze mną. Zestresowałem się trochę, sam pan rozumie i wpuściłem potwora. Ta siada, ja grzecznie częstuję herbatą i ona zaczyna mi opowiadać jak to przyszła zająć się moimi finansami. Słucham w osłupieniu i niewiele rozumiem. Okazało się, że pracuje w firmie doradczej zajmującej się wyszukiwaniem dla klientów odpowiednich funduszy inwestycyjnych. Bzdury jakieś o których nie będę się rozpisywał, ale tak właśnie kończą się moje próby zaproszenia innych kobiet do domu. Jestem pewien, że maczała w tym swoje śliczne palce pewna czarownica, która widocznie jakąś nadprzyrodzoną mocą potrafi rządzić przypadkami nawet zza oceanu, ale to tylko teoria, którą każdy może w każdej chwili obalić, do czego zapraszam.

Nie mogę się doczekać, aż Pana facjata będzie zdobić ulice Góry Kalwarii! Niech Pan, na miłość boską, mnie poinformuje, albo najlepiej nas wszystkich przysyłając jakieś zdjęcie plakatu z Pana fizjonomią. Nie załamuj się Pan i nie roztrząsaj nad sobą. Wybory przed Panem i dużo ciekawych rzeczy może się zdarzyć. Interesuje mnie w takim wypadku strona moralna. Czy zagłosuje Pan na siebie? Bo mogłoby się wtedy okazać, że tylko jedna osoba na Pana głosowała, a wtedy wiedziałby Pan, co myśli o Panu rodzina. he he. Oczywiście żartuję, ale nie bez potrzeby. Chciałbym zastanowić się z Panem co myśli rodzina i znajomi oto tej kobiety:

http://www.youtube.com/watch?v=_AIJtbnFdJI

Pewnie to oni z nią tańczą w warszawskim parku. Zróbmy to samo. Sparodiujmy tekst. Zaśpiewajmy o anielskiej buzi pana Pawła. Napiszmy nowe zwrotki. Puśćmy w necie. W pańskiej audycji. Niech cały świat nas usłyszy!

No i na koniec jeszcze mam dla Pana wesołą nowinę. Jest to mój pięćdziesiąty wpis w Fandze w nos, a zatem w sumie napisaliśmy 100 listów. Kto by pomyślał, że tak ładnie nam to wyjdzie i że aż TYLU ludzi nas będzie czytało. W sumie mieliśmy 2 176 wyświetleń, w samym ostatnim miesiącu 729. Najwięcej ludzi czyta nas oczywiście w Polsce: 1994 wyświetleń, potem o dziwo ;) w Stanach Zjednoczonych zapewne w okolicach Miami 96, z Danii 40 wyświetleń, ale także po kilkadziesiąt z Niemiec, Francji, Hiszpanii, Czech, a nawet dwa z Singapuru. Ciekawe czy nas zrozumieli? Jak wiadomo mamy swoich stałych czytelników, tym lepszych, że z rodzin i przyjaciół. Wszystkim powinniśmy pięknie podziękować. Co niniejszym czynię.

Pozdrawiam

Stefan W.

piątek, 5 listopada 2010

Aaaa.. pomyłka

Szanowny Panie,

dobrze, że się Pan od czasu do czasu przyznaje, że i Pana złe myśli dopadają, bo czasem jak Pan tak nazbyt pozytywnie truje, to wydaje mi się, że albo Panu odwaliło do reszty, albo wyjątkowo Pan siebie oszukuje… no, ale teraz widzę, że nie jest Pan taki naiwniak. Jest źle – oczywiście, że jest źle.

Jesień była ładna, dopóki świeciło słońce. Teraz pada. A jak pada to w mojej super-bryce robi się jak w saunie. Nie tak ciepło, ale równie parno. Przez szyby nic dostrzec nie można. A dmuchawa oczywiście działa marnie. Jeszcze na najwyższych obrotach coś tam jest w stanie z siebie wykrzesać, ale wtedy działa z kolei tak głośno, że nie słyszę radia. Najgorzej, że jedynym sposobem, żeby jakoś zaradzić temu parowaniu, jest otwarcie szyb. Tyle że wtedy pada do środka… a niedługo zima. Do tego mam założone trzy zimówki i jedną letnią, a wszystkie są już na felgach od zeszłej jesieni – bo na wiosnę kasy nie było żeby zmienić - co oznacza tyle, iż jak ruszam na byle światłach, to jeszcze na trójce mi koła boksują w miejscu. A, no i ręczny… nie mam ręcznego. To jest jednak mały problem. Większym jest to, że jak jadę na długich światłach, to i tak ledwo co drogę widzę – takie są to światła mocne. Ech, jest źle – oczywiście, że jest źle.

Bo mnie oszukali. Oszukali mnie normalnie. Zostałem zrobiony w bambuko. Bez mydła. Chodzi o tę pracę w gminie, co to dla niej duszę diabłu sprzedałem. Otóż, dupa będzie z tej pracy. Aaa, już ja mam to zresztą w poważaniu! Tyle że na plakatach z japą wyszczerzoną od ucha do ucha będę. O zgrozo! Jaki z tego morał? Powiedziałbym, że taki – nic na siłę. Idź zawsze za głosem serca. Nie daj sobą manewrować. Rób zawsze to, co Ty uważasz za słuszne i bądź wierny ideałom. Tak bym powiedział, Panie Stefanie! Tak bym powiedział! Powiedziałbym tak, gdybym był Panem, albo jakimś innym idealistą. Ale jestem sobą, więc mówię: do następnego razu – naiwniaku (mówię tak do siebie – czyli „naiwniakiem” jestem tu ja… żeby Pan przypadkiem do siebie tego nie wziął). Bo jest przecież źle – och, jak źle jest.

Bo szaro. I tu się z Panem zgodzę. Depresja. Tylko się położyć i umrzeć. Taka jest aura. Leżałem zresztą przez dwa dni ostatnie. Ale umrzeć się nie chciało. Wstawać też się nie chciało. Bo i po co? Gdzie tu wstawać? Leżeć lepiej. A i gardło boli. I głowa boli. Jak mały kot jestem. Odporność całą straciłem. Ale to od głowy. Bo w głowie za dużo pytań, za dużo wątpliwości. I każda myśl już obiera jakieś ścieżki pokrętne i psuje się w którejś chwili… i z myśli jakieś robactwo wyłazi i stęchlizna, i zgnilizna. I głupota ponad wszystko siedzi w tym wszystkim! Głupota straszna! Żebym umiał tak jeszcze się zmusić do jakiejś logiki – to by może jeszcze nadzieja była, ale tak… Źle jest – a może nie jest tak źle?

Panna J. wyprowadziła się dziś z domu. Wielka chwila. Znaczy… będzie mieszkać z Pana bratem – nie jest to może emancypacja totalna, ale zawsze. I powiem Panu – że tak się czuję trochę… jak rodzic. Że mi to dziewczę młode już w świat wielki idzie. Kiedy to mignęło? Dopiero co sobie człowiek osiemnastkę pod skrzydła brał, a tu patrz Pan – dorosła pannica! Długo to zleci do marca? I już Freiburg. Niemcy. I cały świat otworem przed nią stanie! I wyfrunie pisklę z gniazda! Och, wzruszać się chyba zaczynam. Ale jest dobrze – dobrze przecież jest.

Będę miał w przyszłym tygodniu dwie rozmowy o pracę. Nic specjalnego. Ale… wszystko lepsze niż to nic. A przede wszystkim bogatsze.

A… zapomniałbym. Poszedłbym z Panem na tego kosza, ale nie stać mnie na dojazd do Piaseczna. Ale jak mnie już kiedyś będzie stać… to pewnie nie będę miał czasu. Sam Pan widzi. Jednak jest źle – bo i jak ma być dobrze?

Paweł D.


środa, 3 listopada 2010

Chwilami życie bywa nieznośne

Szanowny Panie,

musimy uciekać. Ucieczka, a raczej podjęcie JAKIEGOŚ wyzwania to jedyna nadzieja na zdrowie psychiczne. Środowisko nam nie sprzyja. Społeczeństwo patrzy na takich jak my, jak na życiowych nieudaczników. Rodziny jeszcze się uśmiechają, ale niedługo to potrwa, aż zaczną się naciski. Zresztą u Pana już podobno są. Po zachowaniu kobiet poznać, że jest coraz gorzej. Bez komentarza. Ale to wszystko małe piwo, gdy trochę wyżej napisałem, że "środowisko nam nie sprzyja". Najgorszą rzeczą jest to, że perfidnie nas ktoś okłamuje, robi w jajo i przez to ja przynajmniej czuję się jak nabity w butelkę. O czym mówię? O tym że wszystko bym jeszcze wytrzymał, gdyby nie to, że ktoś kiedyś wymyślił, że najlepszym sposobem na wycięcie ludziom przysłowiowych "jaj" jest zabranie im promieni słonecznych. I miał racje ten geniusz. Nie ma prostszego sposobu na wpędzenie ludzi w depresję niż skrócenie im dnia, zabranie życiodajnego słońca. Gdy robi się o godzinie szesnastej ciemno to żal duszę mi ściska. Nie boję się tego powiedzieć, ale to jest holocaust na milionach, jak nie miliardach ludzi. I dokonuje się co roku. A argumentacja? Wsadzają nam kit w tyłek, że dzięki temu oszczędzamy i budzimy się gdy jest jasno. Wcale nie oszczędzamy i mały pożytek z tego, że budzimy się gdy jest jasno. Zresztą zaraz będzie ciemno rano i o piętnastej. O piętnastej! Słyszy Pan? Płakać się chce.

A zatem to jest jasne, że bez jakiegoś wyzwania daleko nie ujedziemy na tym chorym wózku. Musimy się ratować. Ja już jakieś małe wyzwanie sobie znalazłem. Pan też musi. Potrzebny jest nam też sport, aby dodatkowo ładować się energią. U mnie jest boisko do kosza, więc może Pan wpadnie pograć.

W swoim wspaniałym tekście wspomniał Pan, że "M. ma tak zajebiście - sobie popływać". Nie wiem, czy Pan wie, ale jest to nadzieja dla Pana. Bo M. była w podobnej co Pan sytuacji. A nawet gorszej. Przez rok nie pracowała, a dla mojej pracowitej żony jest to jedna z większych tragedii. Ponadto gdy rok temu o tej porze byliśmy z M. na Lazurowym Wybrzeżu to po naszej czteromiesięcznej wyprawie byliśmy po uszy w długach. Sytuacja była beznadziejna. Tak naprawdę ostatniego dnia, w ostatniej chwili udało się znaleźć M. jacht, który ją zabrał na Wyspę Kokosową. Dzielna dziewczyna. Teraz cieszy się słońcem na Florydzie. Mój brat, dwa lata temu też był w podobnej co my sytuacji. Przez rok nie pracował, bo uparł się iść do wojska. Wyglądało na to, że mu się to nie uda, ale próbował i w końcu się dostał, i robi to co chciał.

Te dwa przykłady to nadzieja dla nas.

Stefan W.

wtorek, 2 listopada 2010

Duszki

Szanowny Panie,

radujemy się chwałą tych wszystkich, którzy są już w domu Ojca. Radujemy się. Tak. Boże. Radujemy się. Tak?

Przetaczamy się. Na początku przetaczamy się w maszynach. Mijamy się. Odległości kolizyjne. Przycieramy się lusterkami. Wpychamy się. Trąbimy. Toczymy się. Parkujemy. Powoli. Wciskamy się… i stajemy.

Idziemy. Powoli. Spacerkiem. Dźwigamy torby. Szukamy zapałek. Podpalamy. Idziemy. Przedzieramy się. Ocieramy się. Przeciskamy się.

Witamy się. Całujemy się. Uśmiechamy się.

Stoimy. Modlimy się. Obserwujemy.

Kłaniamy się. Uśmiechamy się.

Stoimy.

Jak ona wygląda?! Dwa lata młodsza, a jakby już czterdziestka jej stuknęła! Ale tapeta. Boże, ale się spasła. A ci? Już dziecko mają? Kiedy to się stało? O, Jacek. Panisko się zrobił taki. Ale Ci ludzie spoważnieli. Kurza twarz – co ja robiłem przez ostatnie 5 lat? Ja pierniczę, a jutro znowu ta szarzyzna. Dobra. Nie myśl o tym. Kurna, zero perspektyw – zero. Nic! Po co to się żyje? Co za bezsens. Boże, ale te licealistki teraz wyrośnięte. Dzieci. O, dzieci mają dzieci. Czemu ja tu nikogo nie znam? Skąd się Ci wszyscy ludzie biorą? Ciekawe czy Adam dziś na trąbce gra? Dobra, kończcie już. Głodny jestem. Wypominki jeszcze. Ja nie mogę – zawsze to samo. Gdzie zniknął ostatni rok? Nawet o krok mi się życie nie posunęło w żadnym kierunku. Aaaaa! Zamknij się. Nie myśl o tym. Stanisław Łoś. E, ma znicze nawet. Ciekawe, kto go odwiedza? Kurde, miałem wczoraj wysłać to zadanie rekrutacyjne. I sprawdzić te wnioski dla męża Anki. Kurna i ten 4.2 sprawdzić. A jutro trzeba do tej pindy iść jeszcze. Znów mi będą truli. Ja pierdzielę, jak mnie to denerwuje. Ale M. ma zajebiście – tak sobie pływać. Nie musi na te głupie święta chodzić. Pojadę za granicę! Taa… chyba na Sierzchów. Mogłem jechać przed wakacjami, jak jeszcze kasę jakąś miałem. Teraz to dupa. Nic nie zrobię. Ojeeej, ciotka idzie. Zajebiście.

Uśmiechamy się. Całujemy się.

-Jak tam? Drogi zapchane?

-No właśnie pusto. Rozłożyło się na te trzy dni.

-To te trzy dni. Jakby to było tak w środku tygodnia…

-Rozłożyło się na trzy dni.

-Nie ma korków. Pusto.

Stoimy.

Gdzie ta Gośka? Chodźmy już…

Radujemy się. Kontemplujemy.

Rosół. Rosół. Rosół.

Paweł D.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Dzielne dzieciaki

Szanowny Panie,

trudno mi było się pogodzić z tym, że to ich przygoda nie moja. Jest tam Jonasz zwany Markiem, bo imię Jonasz przynosi pecha ludziom morza. Jest tam wielki i dobry Janek, którego bije Oskar, najmniejszy chłopak w załodze. A to z powodu tego, że Oskar śpi nad Jankiem i gdy schodzi ze swej koi to zwykle staje na twarzy Janka. Jest Hania, której zrobiłem plecionkę na ręce. Jest sympatyczna Ala. Fajny Kacper, który wchodził na nok brama. Beniamin, w którym kochają się dziewczyny. I jest też łobuz Patryk. Ekstra dzieciaki, które zasługują na tą przygodę. Tak jak do tej pory trzymałem kciuki za to, żeby bezpiecznie dotarli do portu, tak teraz trzymam kciuki za to żeby znalazł się sponsor, pieniądze i żeby skończyli ten rejs na Karaibach. Byłoby super.

Nie wiem jak to jest, ale gdybym przeszedł sztorm, złamane maszty i to wszystko, to mógłbym w trudnych sytuacjach sobie powiedzieć: czym jest to kolejne wyzwanie, skoro przeszedłeś sztorm na morzu Beringa? Nic nie jest trudne! Wszystkiemu dasz radę! No dobra... żałuję, że mnie tam nie ma, ale czasami tak się zdarza. Kto wie? Może gdybym był na żaglowcu, to maszt łamałby się, gdy sam bym siedział na rejach. Nie wiem jak Pan, ale ja zawsze próbuję odnaleźć jakąś przyczynę, że się dzieje tak a nie inaczej. Jakbym nie mógł uwierzyć, że los jest ślepy, że wszystko to dzieło przypadku. Gdyby taka była prawda, to byłby mój największy koszmar. Wolę myśleć, że jestem kowalem swojego losu, a czasami tylko przeznaczenie chce inaczej niż ja sobie tego życzę.

Nie wierzę żeby Pana spotkania rodzinne różniły się bardzo od moich. A zatem nie rozumiem Pana awersji do tego sposobu spędzania wolnego czasu. Gdy jest okazja spotkania się z rodziną, wypicia z nimi, zjedzenia dobrych potraw, pośmiania się z rodzinnych żartów to czemu Pan tak przeżywa? Zwyczajnie nie rozumiem. Weź się Pan w garść, pomyśl o tych dzieciakach na morzu i złap okazję do dobrej zabawy za jaja.

Hej

Stefan W.