mój pomysł z oszukiwaniem organizmu okazał się jednak jakiś niedopracowany. Noc przetrwałem spokojnie. Zrobiłem sobie długi spacer około 7 rano (choć moja mama uznała, że chyba jestem czubkiem skoro robię takie rzeczy…). Generalnie do południa byłem w miarę z siebie zadowolony. Później zacząłem być tak głupio zmęczony. Czyli na przykład nie mogłem czytać książki bo zasypiałem i byłem taki otępiały. Czekałem już tylko na ten wieczór, ale… wieczorem przyszedł Pan Adam i wyciągnął mnie na piwo. I już nie byłem taki zmęczony. Poszedłem spać o 2 chyba. Wstałem około 10. I dziś znów wstałem około 10. Bez sensu. Chociaż zastanawiam się, czy po prostu nie robić tak, że będę spał co dwa dni. Zawsze to odzyskam trochę tych straconych godzin.
Jakoś zresztą zagadnienie czasu pojawia się tu i ówdzie. W płatkach śniadaniowych, za oknem – wszędzie. No i wziąłem się za czytanie „Czarodziejskiej góry”. No i tu to samo. Ale co ja się będę wysilać:
O istocie nudy rozpowszechnione są różne błędne poglądy. Na ogół mniema się , że nowa i interesująca treść „zabija” czas, to znaczy skraca go, że monotonia natomiast i pustka opóźniają i powstrzymują jego bieg. Nie jest to bez zastrzeżeń słuszne. Pustka i monotonia mogą wprawdzie sprawić, że chwila i godzina rozciąga się i „dłuży”, ale sprawiają też, że długie i najdłuższe okresy czasu skracają się, a nawet ulatniają aż do zupełnej nicości. Na odwrót treść interesująca i bogata jest wprawdzie w stanie godzinę, a nawet i dzień cały skrócić i uskrzydlić, ale jeśli idzie o większe okresy, nadaje biegowi czasu szerokość , wagę i solidność, tak że lata bogate w zdarzenia upływają znacznie wolniej niż owe ubogie, lekkie, które ulatują z wiatrem. To, co nazywa się nudą, „dłużeniem się” czasu, jest więc właściwie raczej chorobliwie prędkim „schodzeniem” czasu wskutek monotonii: przy nieprzerwanej jednostajności wielkie okresy czasu kurczą się w sposób, który napełnia serce śmiertelnym przerażeniem; jeżeli każdy dzień jest taki sam jak wszystkie, to wszystkie one są jak jeden dzień, i przy zupełnej jednostajności najdłuższe życie wydałoby się całkiem krótkie i uleciałoby niepostrzeżenie. Przyzwyczajenie jest jakby uśpieniem albo przynajmniej osłabieniem zmysłu czasu i jeżeli lata młodości upływają wolno, a życie późniejsze coraz szybciej przebiega i pędzi, to z pewnością polega to również na przyzwyczajeniu. Dobrze wiemy, że odzwyczajenie się i przyzwyczajanie do czegoś nowego jest jedynym środkiem, który utrzymuje nasze życie, odświeża nasz zmysł czasu – jedynym, dzięki któremu możemy odmłodzić, wzmocnić, zwolnić nasze przeżywanie czasu i tym samym odnowić nasze poczucie życia w ogóle. To właśnie jest celem zmian miejsca i klimatu, podróży do miejscowości kąpielowych: odprężenie, które daje odmiana i epizod. Pierwsze dni na nowym miejscu mają rozmach młodości, to znaczy bieg szeroki i mocny – trwa to jakieś sześć do ośmiu dni. Potem w miarę „wżywania się”, daje się zauważyć stopniowe skracanie się biegu czasu: kto jest przywiązany do życia albo, dokładniej powiedziawszy, kto chciałby nim być, może ze zgrozą zauważyć, jak dni znowu stają się lekkie i zaczynają się przemykać, a ostatni tydzień, mniej więcej czwarty, jest niesamowicie chyży i lotny. Zapewne, to odświeżenie zmysłu czasu działa jeszcze kiedy interludium się skończyło, i daje się na nowo odczuwać po powrocie do reguły: pierwsze dni po odmianie spędzone w domu wydają się znowu nowe, szerokie i młodzieńcze, ale nieliczne tylko; bo każdy wżywa się ponownie w regułę prędzej niż w jej zawieszenie, i jeżeli zmysł czasu jest już przez wiek osłabiony albo – co jest oznaką wrodzonego braku żywotności – nigdy nie był silnie rozwinięty, to bardzo szybko znowu omdlewa i już po dwudziestu czterech godzinach jest tak, jak gdyby się nigdy nie wyjeżdżało i jak gdyby przyśniła się tylko człowiekowi.
Moja walka ze snem uzmysłowiła mi też, jak bardzo przywiązani jesteśmy do szatkowania czasu, do niszczenia kontinuum i wprowadzania cykliczności tam, gdzie tylko jest to możliwe. Chociaż bez wątpienia robimy to trochę z przyzwyczajenia. To normalne i naturalne. Kalendarza nikt nie wymyślił ot tak. Serce bije niezależnie od naszej woli (chyba że mówimy tu o woli życia – ale nie, teraz o niej nie mówimy). Nie mówiąc już o kobiecym organizmie, który też przypomina nieco klepsydrę (a może nie tylko butelka Coca-Coli powstała na podobieństwo płci pięknej?). Zastanawiać się zatem zacząłem – czy takie powstrzymywanie się od snu nie jest czymś na kształt herezji, występkiem przeciw naturze, a tym samym amoralnym i godnym potępienia. Oczywiście – mówię tu o poziomie czysto teoretycznym, bo przecież faktycznie jest to rzecz o znaczeniu dla świata zupełnie marginalnym.
No i ten Pana fejsbuk. Przecież to też rozbija się o czas. O to, że Marc Zuckerberg wsadza nas przed monitory i nakazuje wymianę swojego prawdziwego życia na to sztuczne, uproszczone i bezduszne. I choć w zasadzie moje odczucia nie są aż tak różne od Pańskich, to jednak – tylko z wrodzonej przekory – pozwolę sobie wysunąć kilka argumentów, które jednak tego wstrętnego fejsbuka bronią. Bo tak, Pan pomyśli o tych wszystkich biednych ludziach zamkniętych w swoich dusznych, małych biurach (tych samych, o których już kiedyś pisaliśmy). Wstają o 6 rano, poranna toaleta, brak śniadania, kawa, 2 godziny w korkach, a na miejscu – kolejny ośmiogodzinny gwóźdź do trumny. I wchodzą na tego cholernego fejsbuka, patrzą, a tam akurat jest „aktywny” ich najlepszy kumpel z czasów młodości. Oczywiście, powinni się umówić na piwo. Ale kiedy? W domu żona, dziecko. A zresztą w domu będą o 20. Zmęczeni. A jutro to samo. I pojutrze to samo. To przynajmniej sobie pogadają, powspominają. Zawsze też istnieje prawdopodobieństwo, że będzie się rozmawiać tak dobrze, że jednak zechcą się spotkać. Inna sytuacja. Jest Pan znów młody. Kocha się Pan w koleżance ze szkoły, ale trudno Panu nawiązać taki pierwszy kontakt. No i widzi Pan. Wrzuciła zdjęcia ze swoich wakacji. I nikt ich nie komentuje. Na pewno na to liczyła. To Pana szansa. Wciska Pan – lubię to! i po sprawie. Ona już patrzy na Pana przychylniej, a to też takie mało zobowiązujące. No dobra… wie Pan co… moje własne argumenty wydają mi się kompletnie do bani! Próbuję się jednak jakoś bronić, bo sam korzystam z fejsbuka często i obficie. I wstydzę się tego. Ale cóż - przeniosłem swoje życie koleżeńskie do świata wirtualnego. A to niby co? „Fanga” to też taki fejsbuk w wersji hiper-mini – wchodzę, patrzę co Pan napisał, patrzę czy może Panna J. coś skomentowała. Taki teraz lajf.
A propos czasu. Pamięta Pan, wkleiłem tu jakiś czas temu zdjęcie pewnej łąki, która znajduje się tu w moich okolicach. Ponura wersja jesienna:
Lubi Pan to? ;)
Paweł D.
Uchwycić czas. Zamrozić go na fotografii. Podoba mi się ten pomysł:) fajne zakończenie tekstu. A jakże wielowymiarowe! Fajne, fajne:)
OdpowiedzUsuń