środa, 28 sierpnia 2013

Numer lotu...

Szanowny Panie,

a pies go lizał jaki to numer lotu miał być, fakt że do lotu nie doszło. Godzina 19.23 a my nie w samolocie, mieliśmy o tej porze wylecieć, a siedzimy w poczekalni. Patrz Pan nawet Niemcy w tej Brazylii się spóźniają! Duch południowo-amerykański zwyciężył nad solidnością berlińczyków. Dzięki Bogu jest dostęp do neta, bo siedzę już tu dwie godziny i piekielnie bym się nudził bez przeglądania Wykopu, JM i innych pierdół. Godzina 20.20 - wychodzi kapitan. Nietypowo - myślę, ale nic nie rozumiem. Bo młodziutki blondasek o niebieskich oczach, który miał mnie bezpiecznie dowieźć do Europy rozgadał się po niemiecku. Proszę o tłumaczenie. Słyszę... bateria nie działa! Ale nie mam się martwić, bo właśnie leci do nas nowiutka, świeżutka bateria z Frankfurtu wraz z niemieckim, solidnym mechanikiem. Będzie tutaj za 20 godzin. Może za 24-28 wylecimy! Ludzie się burzą. A ja myślę, no to fajnie! Pewnie dostane materac na lotnisku i jakieś ciasteczka, albo nawet darmowy posiłek. He he... W czepku urodzony :) Zaraz zadzwonię do Melodii niech przyjeżdża, wzruszy się dziewczyna nad moim losem. Wiadomo, jak dziewczyny się wzruszają, to zdolne są do wszelkich poświęceń. Kapitan prosi o cierpliwość. Mamy odebrać swoje bagaże (mam trzy torby, dwie to same prezenty, moje rzeczy zajmują pół mojego plecaka :) i poczekać na autobusy do hotelu. Problem w tym, że w Recife jest konferencja i wszystko zajęte. Będziemy musieli pojechać jakieś 70 km za Recife. Wow... to jeszcze będę miał hotel i Condor (moja linia lotnicza) za wszystko płaci. Oby było to na plaży!!! Dostaję ulotkę z moimi prawami. Mogę np. chromolić Condor i kupić bilet w innej linii lotniczej - Condor powinien pokryć koszty!!! Mam Was bratanki, sąsiady. Teraz zemsta za dziadka w AK, za wojny, za ten trudny język, za Powstanie Warszawskie, za problemy Grecji, Hiszpanii, za Euro, za to że w nogę jesteśmy kiepscy, a wy tacy dobrzy. Zemsta będzie słodka i będzie Was kosztować. Lepiej żeby hotel był dobry!

Bagaże odebrane i czekamy w kolejce. Niemcy wbrew pozorom mają swoje granice cierpliwości i cztery godziny czekania trochę ich wyczerpało. Matki z dziećmi wzywają policję. Condor nie popisał się, na lotnisku nie podał przekąsek dla uspokojenia, ani nawet wody. Wyciągam orzeszki nerkowca i oglądam co się dzieje. Jestem widzem w filmie. W końcu są autobusy!! Matki jednak nie chcą wejść, bo policja nie przyjechała. Tutaj policja przyjeżdża czasem z 4 godzinnym opóźnieniem. Kobiety blokują drogę reszcie!!! Wzywają do solidarności. Jem orzeszki. Solidarność u Niemców? Nie te czasy. Wyskakuje paru wysokich chłopaków, bracia... i dalej najeżdżają na matki, że jeżeli mają ochotę sobie tu siedzieć to proszę bardzo, ale oni chcą do hotelu, więc niech dadzą im miejsce, matki w ryk, wspierają siebie rycząc na całe lotnisko, dzieci śpią im na ramionach. Zajadam się orzeszkami. w końcu przesuwają się o milimetr. Czekają na policję, my przechodzimy obok. Orzeszki się skończył. Autobus dowozi nas do dużego kompleksu. Jest basen, sztuczna rzeka, siłownia, widok na Ocean, zielona trawa, piwo w garści, leżaki w wodzie, sauna, ta wanna z bąbelkami na plaży (zapomniałem nazwy), palmy, rafa koralowa, o właśnie włączyły się sikacze-spryskiwacze na trawniku, śmieszne rurki wysunęły się z ziemi i nawadniają trawkę. Gość niesie skrzydło do windsurfungu!!! Myśli Pan, że można tu nauczyć się pływania na tym? Toż moje marzenie. Zaraz idę zapytać. Spać poszedłem o 2 w nocy, w telewizji nie ma kanałów porno, a przynajmniej są zablokowane. Dobrze, nie będę myślał o głupotach. Łóżko mam wielkości basenu olimpijskiego, nawet jakbym miał w nim damę, to trudno byłoby ją w tej pościeli odnaleźć. Jednak myślę o głupotach! Śniadanie pychota. Jestem trochę zawiedziony sokami (za bardzo rozwodnione) i kawa... ale w Brazylii kawa kiepska jest niemal wszędzie.

I co tu myśleć o tym Condorze? Niemcy się popisali. Mam nadzieję, że baterię nie naprawią przez tydzień!!! Trzymaj Pan za to kciuki i wy wszyscy kochani też...

Dłuższe wakacje (I love it)

Stefan W.

P.S. Oto zdjęcia mojego hotelu:

https://www.google.com.br/search?q=Summerville%20Beach%20Resort&oe=utf-8&rls=org.mozilla:pl:official&client=firefox-a&gws_rd=cr&um=1&ie=UTF-8&hl=pl&tbm=isch&source=og&sa=N&tab=wi&ei=LPEdUsjIGoitsATYpIDQDg&biw=962&bih=537&sei=NvEdUpjaGqO8sQSDx4DgAg

niedziela, 25 sierpnia 2013

Umysł roju

Szanowny Panie,

poranek łatwy nie był. Zwłaszcza Pannie J. szło się jakoś ciężko i co chwilę się zatrzymywała. Skłamałbym jednak twierdząc, że mnie szło się dużo lepiej. Jakoś co chwilę zadyszkę łapałem. Plan był taki, żeby wyjść o siódmej rano z Kazbegi (teraz to właściwie się nazywa Stepantsminda), tak do dziesiątej dotrzeć do malowniczo położonego monastyru Cminda Sameba, a później po kolejnych trzech, może czterech godzinach doczłapać się do lodowca pod górą Kazbek. Ale ruszyliśmy tak o wpół do dziewiątej,  a tak o dziewiątej trzydzieści już wiedziałem, że z naszego planu nici. Możemy zwalać na ciążę lub na złą organizację w grupie, ale myślę, że po prostu już nam się nie chciało tak nogami machać po prostu. 

Motywacji brak. Bo to żaden hardkor. Ludzie z dzieciakami na plecach tam włażą. Całe pielgrzymki. I do tego w dziewięćdziesięciu pięciu procentach Polacy. Cholera by to wzięła! To nikt już nie jeździ nad Bałtyk? Tak właśnie padło też moje dobre samopoczucie. Owcą jestem, niczym więcej. I z przerażeniem myślę - czemu właściwie chciałem pojechać do Gruzji? Myślałem, że pomysł był mój. Ale skoro wszyscy Polacy bez wyjątku wpadli na ten sam pomysł, to pomysł ten moim być nie mógł. Bo czemu i pan Kowalski z Grudziądza i pani Kamińska z Koziej Wólki? Kto za tym stoi? Kto nas do tego popchnął? Co to za idea ponadjednostkowa, czy może nawet ponadludzka? Media! - myślę sobie. Ale przecież telewizora nie mam, gazet nie czytam, radia nie słucham. Przecież bronię się przed myślą wspólną, a ta i tak mnie dopada i wysyła na wakacje jeszcze! Klęska, hańba! Już pal licho tę Gruzję. Przełknę tę gorzką pigułkę narodowej pielgrzymki pod Kazbek, ale co z moimi innymi życiowymi wyborami? Zaraz, zaraz - przecież ja sam... 

I się iść odechciewa, Panie Szanowny. No iść się po prostu nie chce, kiedy sobie Pan pomyśli, że to nie Pan idzie, tylko Pana prowadzą. I myślę, że ci inni to samo sobie myślą, bo wszyscy się kręcą tak wokół Cminda Sameba. Ale jak się kręcą? No bez energii, ponuro, bez składu i ładu, tak nie wiadomo dlaczego się tam kręcą. Przyjeżdżają nie wiadomo po co i łażą nie wiadomo po co. Wejdą, zrobią zdjęcia i zejdą, a niektórzy zjadą. I jest później na fejsbuku milion zdjęć spod Kazbeka. I pan Walczak i pani Kozłowska, a nawet i pan Grabczyński - wszyscy my byliśmy w Gruzji. Latem Polska żyła na khinkali i khachapuri, plażowała w Batumi i marszrutkami przebijała się przez południowy Kaukaz. 

A teraz siedzę i piszę. Ja piszę... to się pisze... my piszemy...

Pawły D.


niedziela, 18 sierpnia 2013

Bezkrólewie

Szanowny Panie,

zerwałem się na równe nogi, bo Grej zamęczył by wszystkich swoim poszczekiwaniem. Gastro wyczuł okazję, więc też zaczął mnie już obskakiwać, popiskując w tym samym czasie niezwykle irytująco. Spojrzałem na zegarek - 4:38. Powariowały te psy cholerne. Wracam do łóżka – pomyślałem przez chwilę. Na odwrót było już jednak zdecydowanie za późno, bo Grej zintensyfikował swoje niskie pohukiwania, a Gastro dla podkreślenia powagi sytuacji wszedł na jeszcze wyższe rejestry. Wciągnąłem niechlujnie bluzę i spodnie od dresów, które w ciemnościach udało odnaleźć mi się na podłodze. Nie pamiętam już, czy Grej zszedł sam, czy też trzeba go było znosić po schodach (bo nogi coś mu ostatnio odmawiają posłuszeństwa), ale co najwyżej pięć minut po moim gwałtownym przebudzeniu cała nasza wesoła trójka wytoczyła się na ulicę. Przez chwilę poczułem nawet, jakbym znów był wyrostkiem i nad ranem – doszczętnie zniszczony – wypadł z jakiejś spelunki w towarzystwie dwóch nowo zapoznanych dżentelmenów. Pierwszy, czarniawy i  już nieco leciwy, widać, że był w stanie nie lepszym od mojego, bo zaraz za furtką postanowił pozbyć się nadmiaru płynów. Zrobił to bezpretensjonalnie, tak że nawet podziw u mnie wzbudził. Ech, nie ma to jak doświadczenie. Z władz kpi sobie. Towarzyszy się nie wstydzi. Jak chce, to po prostu staje i sika. Bez skrępowania, ale też bez prostackiej ordynarności, która przecież zazwyczaj towarzyszy takim zachowaniom. W tym czasie drugi - znacznie smuklejszy i z pewnością trochę młodszy – nie wykazywał wcale porannego zblazowania. Przeciwnie. Odkrył w sobie chyba szczubaka, bo bez ceregieli rozpoczął bieganie z prawa na lewo i z lewa na prawo. Ale nie, że się zataczał, tak jak ja zwykłem to robić. Biegać zaczął, jak jakiś głupi. Wariat. Ludzi pobudzi. Nawet zakrzyknąłem na niego, ale ten już wyciął hen do przodu. Jak pies na łowach.

Szedłem zatem o tej nieludzkiej godzinie piątej drogą trochę zbyt nierówną, żeby móc nie myśleć o niej w ogóle, bo w nikłej poświacie poranka przez takie niemyślenie mógłbym się potknąć i zęby wybić, i próbowałem wydzielić z siebie część, która faktycznie daleka będzie od drogi, od poranka, od psów i skupić zechce się na czymś.

Mięso. Tylko mięso zalegało mi na niezagospodarowanych codziennością częściach mózgu. Holenderski naukowiec stworzył mięso z próbówki. To znaczy pobrał komórki macierzyste od krowy i wrzucił je w jakąś żelową pożywkę, później traktował komórki ładunkami elektrycznymi i poddawał innym skomplikowanym zabiegom i komórki zaczęły się namnażać. I powstał mięsień, czy też kopia mięśnia. Tkanka powstała mięśniowa, ale bez tłuszczu i krwi. Później zrobili z tego hamburgera i zjedli go na wizji. I smakowali go. I wiedzieli naukowcy, że był dobry.

Koniec ubojni. Koniec hodowli. Koniec męczenia krówek, świnek i owieczek. Obniżenie emisji metanu do atmosfery o 40%, a dwutlenku węgla o 5%. I mniej pastwisk, jeśli te komuś przeszkadzają oczywiście. Zamiast tego lasy… lub coś innego. No i zdrowsze mięso, bo z takim składem, jaki zaplanują dla niego ludzie nauki.

Pewien polski naukowiec mówi, że obawia się tylko, że mięso nie będzie tak smaczne, jak prawdziwe (nie, że próbował tego, które wyhodowano teraz). No i wspomina też o tym, że w ludziach, co jest całkowicie naturalne, może pojawić się jakiś nieuzasadniony strach.

Idę. Piąta dziesięć. Rozbudziłem się. Grej jest starym, powolnym psem, co ma kłopoty z chodzeniem. Gastro jest średnio już młodym i bardzo niesłuchanym psem-neurotykiem. Ja jestem przedwcześnie obudzony i wciąż nie mogę znaleźć myśli. Potrzebuje krowiej komórki macierzystej, wokół której narosną mi idee, koncepcje, poglądy. Tymczasem – nie wiem, co tam Panie w polityce. Nie wiem i o piątej rano łapię się na tym, że wczoraj o szóstej popołudniu też nie wiedziałem. Niepokój.

Ze spaceru wróciłem, pospałem, zjadłem, obowiązki spełniałem. Musiałem o remoncie dużo gadać, aż od tego gadania poczułem, że już tylko chcę ten remont dokończyć i nie obchodzi mnie zupełnie, w jakim stylu to będzie wszystko zrobione, i czy będzie się komuś podobać, czy nie. Jak tylko nie muszę, to nie myślę, co tam jeszcze trzeba zrobić. Niepokój. O czym zatem myślę? Nie myślę?

Pójdę piechotą, jak król. Tam sobie przypomnę, o czym zazwyczaj mi w głowie huczy.

Panna J. mówi: …widz przypadkowy to taki, który odwiedza… ale chodzi rzadko w sumie do teatru… Szóste piętro… co jest jego głównym celem… ale jest to widz, który nie wie… ale jak budować, jakąś strategię… ale nie „Biedronki”… nie wiem, ciekawa jestem, jak to zrobić.

Panna J. zatem myśli. I chociaż, ja nie widzę całości, to czuję, że to może nawet koncept, i może ma szkielet. Nawet, nawet. Ach, niepokój, niepokój!

Siedzę w miejscu, do którego poszedłem piechotą. Zamykam oczy. Łapię kadry z komiksów. Jest olbrzym ze stalową skórą. Jest człowiek z kłami i pazurami. Ma jasne włosy. Jest też jeden, którego może sam wymyśliłem. Z brodą i w czerwieni. Skacze i strzela. I samuraj z mieczem i zmęczoną twarzą. No dobrze. Zatem ukierunkujmy to. Stwórzmy historię.

Człowiek z brodą i w czerwieni biegnie. I potyka się. Gonią go psy. Nie. Nie potyka się na płaskim. Spada ze zbocza. Ma pozdzierane łokcie, kolana. Jest skrajnie zmęczony. Nie mógł chodzić, a teraz musi biec. Więc biegnie, ale upada. Psy go doganiają. Dopadają. Musi walczyć o życie. Jednego trafia kamieniem. Z drugim się szarpie dłużej, ale zwycięża. Szkoda mi tych psów. I co dalej? Ma nauczyciela. Takiego chudego, z głową sępa. Ten jest zły niby, ale później będzie szary, czyli taki dobry, co go się najbardziej lubi. Ale tego jeszcze nie wiemy. Samuraj ma córkę. Człowiek z brodą ma młodszego brata, co wygląda jak Wilku WDZ z Hemp Gru. Brat jest gangsterem. Człowiek z brodą był złodziejem, a wcześniej gangsterem, a teraz już niczym nie jest, bo miał wypadek i dopiero będzie odkrywał siebie na nowo. Zimno mi w tyłek.

Zamykam za sobą drzwi i człowiek z brodą i w czerwieni znika. I zamykam oczy, żeby jeszcze sprawdzić, czy na pewno go nie ma, ale nie ma go, i nie ma też samuraja. Ani olbrzyma ze stalową skórą, ani tego z pazurami. Nie ma i nie ma. Nawet rysunkowej wersji rzeczywistości. Obraz jest zdecydowanie zwyczajny. Wersja fabularna. Zatem to nie to huczy. To nie jest komórka macierzysta. Z niej nic nie powstanie. I niepokój, i strach.

Tylko mięso, znów to mięso. Namnażają się komórki. Wielki kotlet w żelowej pożywce. Rośnie mięso, połacie kotleta. Rozrasta się mięsień bez krowy. Kołdra z mięsa. Mięso, mięso, mięso. Pokrywa lasy, łąki, góry. Kopuły świątyń i nawet Pałac Kultury i Nauki. Wszystko pod mięsem. Wszystko mięsem. Mięso, mięso.


Są i łowcy:
-Przesuń to trochę w tamtą. Tak, żeby nie nachodziło na siebie.
-Nie nachodzi.
-Tylko tak popatrz… równo się rozpaliło?
-Dobrze jest. Szybko się robi. Ten jest już ładnie zrobiony.
-Tak, ten już jest ładnie.
-Trochę niech jeszcze poleżą.
-Zdejmę ten tylko. To trochę miejsca się zrobi. Może piwem podleję?
-Nie, nie… to szkoda. Ładne mięso.
-To może dołóż jeszcze te kiełbaski, jak jest miejsce.
-To nie kiełbaski, tylko kaszanka.
-Kaszankę.
-No, ale to też kiełbaski.
-Ale już ładnie dochodzi.
-Odwróć może na drugą stronę.
-Ten już wygląda dobrze.
-Ten też ładnie.
-Zaraz będą…
-Będą…

Mięso, uczta, paplanina. Bezkrólewie! Bezkrólewie!

Paweł D.

środa, 14 sierpnia 2013

Koliber Augustin

Szanowny Panie,

jeżeli szuka Pan raju na Ziemi musi Pan udać się do Bahii a dokładniej na półwysep oddalony 6 godzin jazdy od Salvadoru. Na końcu leży miejscowość Barra Grange. Prowadzi do niej jedna ziemista droga. Gdy leje zamienia się w bagnisko. Innym sposobem dostania się jest motorówka z Camamu. Barra Grange otoczone jest z trzech stron Oceanem. W zatoce można spróbowac windsurfingu, od strony oceanu jest kilka dogodnych miejsc surfingowych. A na samym czubku palma kokosowa, na której ktoś zawiesił hamak. Trochę dalej znajduje się rafa koralowa na tyle płytka, że za pomocą maski i rurki nacieszy Pan wzrok kolorowymi rybkami i innymi podwodnymi cudami. Jest też tam rzeka, którą podczas odpływu można przejść w wodzie po kostki. W Barra Grange mieszka Isis, kreolska nastoletnia piękność, która jednak posiadając chłopca, nie jest czuła na polskie wdzięki i umizgi. Mieszka też tam Zoe, czyli najlepsza szefowa kuchni, spejcalistka w przyrządzaniu rissotto z ośmiornicy, albo krewetek w sosie kokosowym. Jest to też miejsce Feza, który mimo że gada po portugalsku, to i tak nikt go nie rozumie, bo nie potrafi się pozbyć swojego amerykańskiego akcentu: piecze chleb, czasem brownie, pomaga miejscowej lalkarce. W Barra Grange poznałem T. – oddająca się romansowi internetowemu Żydówkę. Świetnie gotującą, tańczącą jakieś nowoczesne rytmy, dzięki którym może Pan poczuć przelewającą się wodę w sobie. Nie pytaj Pan mnie, bo nie za bardzo zrozumiałem. T. poznała mnie z hippisowskim małżeństwem A. i Y. Mieszkałem u nich tydzień a miałem jeden dzień. Opiekowałem się ich córkami, które nazywam Pocahontas i Balonem. Przede wszystkim jednak zmywałem i odganiałem się od komarów. Bo to taki raj, w którym nie brakuje mosquito, problemem jest też zanieczyszczona woda i stacja benzynowa, która wylewa swoje nieczystości wprost w piasek. Moi hippisi swoje córki uczyli w domu, ale od pól roku dziewczynki chodzą do szkoły Woldorfa. Mieszkali w komunie w RPA, Indiach i przez dwa lata w Brazylii. Był to ich ostatni tydzeń tutaj – przenoszą się do Porugalii. Bóg jest wszędzie, w nas, to cały Univers. Czym właściwie jest Bóg? Tego typu pytania bez odpowiedzi sobie zadawali i było im ze sobą dobrze. Jako że hippisi, to posiadają pożyczony Volkswagen ogórek. Nie działały w nim hamulce, ale nie przeszkodziło nam spakować się do niego i pojechać jakieś 100 kilometów w las. Zostawili mnie tutaj u kobiety, która jest na wpół szamanką, muzykiem. Żywię się od tygodnia jedynie owocami i zieleniną, kąpie w jeziorku, mieszkam w chatce bez elektryczności. Za sąsiadkę mam ponętną chillijkę, która chce zmienić świat pisząc jedną książkę. Robimy czekoladę, skubiemy kako, pijemy zioła i herbatę. Każdego ranka naszą kuchnię odwiedza koliber Augustin. Mówimy mu dzień dobry, a on trzepocze skrzydełkami. W nocy świetliki rozświetają mroczny las. Często pada. Argentyńscy cyrkowcy otworzyli swoją placówkę w pobliskiej miejscowości Sarra Grange. Byłem na premierze – taniec żywych i umarłych. Ptaki i ropuchy skrzeczą dziwnie. Czasem kogut się odezwie.

Ukłony
Stefan W.

P.S. To mój ostatni przed powrotem wpis na fandze. Dlatego liczę na Pana, że od czasu do czasu skrobnie Pan cosik tutaj. Zostały mi dwa tygodnie podróży, a zatem jadę do Recife, w pobliżu którego osiądę i zajmę się przygotowaniem do powrotu (praca), odpoczynkiem, złapaniem słońca... Mam Panu i czytelnikom fangi przygodę do opowiedzenia, która zmieniła moje życie. Oczywiście pamięta Pan, że 2 września mam imieniny. Wypadają w środku tygodnia, więc jak tylko ustale date to wysle zaproszenie. Tymczasem... do zobaczenia.


poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Cza cza (czyli w studni na dnie)

Szanowny Panie,

wydawać by się mogło, że podjęcie myśli o przedsięwzięciu czegoś, już samo w sobie można by uznać za początek tego właśnie… ale może właśnie nie?

Jak po ciemku wymacać klamkę? Podchodzisz Pan do drzwi i macasz. Szorstkie dechy. Teraz myśl Pan logicznie. Pan, znaczy ja. Myśl. Klamka winna być przecież po stronie prawej, gdzieś na wysokości pierwszego żebra, najwyżej z pięć centymetrów od futryny. Dlaczego zatem dłoń szukająca klamki pochwycić jej nie może? Stara się. Powietrze łapie. Ono przez palce przechodzi i pustka. W ręce znowu nic. Wyżej nic. Niżej nic. Trudno nie wpaść w panikę. Jakoś przecież wyjść stąd trzeba. Zresztą wlazłem tu poprzednio, bo i jestem, więc oknem raczej nie wskoczyłem, tylko przez drzwi właśnie wszedłem, a to dowód niezbity, że drzwi są ruchome i klamkę mają. Tylko nie ma jej z prawej strony na wysokości dla klamki najodpowiedniejszej, ani też nigdzie w okolicy tego miejsca. Próbuję z drugiej strony. Nie jest to próba systematyczna, nie jest spokojna i przemyślana. Ja wyjść stąd muszę. Muszę! Teraz. Natychmiast! Zatem, do cholery jasnej, gdzie jest klamka, bo z lewej strony też jej nie ma. A przecież powinna się znajdować gdzieś ze strony lewej, skoro ze strony prawej sprawdzałem i tam z pewnością jej nie było. Och, do diaska, co za tarapaty! Może ja już nie jestem w tym domu gościnnym w Dartlo? Nie pamiętam, jak tu wróciłem, więc to faktycznie może być miejsce inne. Jest ciemno, jak we studni na dnie, więc stwierdzić tego nie jestem w stanie w stu procentach. Ale nie… nie, nie, nie… spokojnie. Wstałem z łóżka i zaraz kopnąłem się niechcący w nogę, w coś twardego na tyle, żeby można to uznać za ramę łóżka drugiego. Czyli między łóżkami jest mniej niż pięćdziesiąt centymetrów. I zaraz, w chwili jednej w zasadzie, instynktownie skierowałem się w lewo i po jakichś trzech krokach – które były krokami szybkimi, sprężystymi wręcz - wyrżnąłem łbem w ten oto kawał dechy, przed którym stoję i który wydaje się drzwiami bez klamek. To by pasowało. Czyli że to nadal nasz pokój wynajęty, czyli że wróciliśmy i weszliśmy, i poszliśmy spać. Czyli że drzwi się uchylały, otwierały, miały zawiasy, jak każde drzwi normalne i klamkę. Diabelska siło, nie wytrzymam! Naprę na drzwi, może odpuszczą. Toż to prosta chata, ledwie co sklecona z kamieni i desek kilku. Otworzą się przede mną, jak naprę. Ale nie z rozpędu, bo hałas będzie, a hałas mnie obnaży, Panna J. się obudzi i wstyd znowu będzie, bo co jej powiem, że klamki znaleźć nie zdołałem. Boże, czemu tu nic nie widać. Nic zupełnie. Ciemność i pustka – twarda, drewniana pustka, co mnie przepuścić nie chce za nic. Napieram. Ha! Kpina! Nie odpuszczą dechy twarde! Chcę już kopać, walić w te wrota Hadesu!
-Puszczajcie! Puszczajcie!
Nie ja krzyczę, tylko we mnie już wszystko krzyczy. Zaraz wszyscy się pobudzą. Powstają i mnie tu przyłapią, jak stoję pod drzwiami zupełnie bez sensu i się domyślą czemu tu stoję, bo przecież na pociąg nie czekam.

Och. I znowu będzie wstyd. Przykładam lewą rękę do drzwi, przesuwam ją w górę, trochę w lewo jeszcze. Futryna. Trochę w prawo zatem. Jest. Tak. Jest, jest. Okrągła. Kto do cholery robi okrągłe klamki - w prostym jakimś takim schronisku, które to jest po środku niczego? Co zresztą za różnica? Udało się. W końcu. Klamko, gdzie byłaś, kiedy potrzebowałem Cię najbardziej? Ale dobrze, dobrze już. Ważne, że jesteś. Wychodzę. Trzeba iść w prawo. Znaczy inaczej – krok do przodu. Teraz obracamy się w prawo i trzy kroki, może cztery. I tu jest wszystko w porządku, i już nie ma paniki. Wszystko na swoim miejscu. Tu następuje ten moment, co go raczej słabo pamiętam, a później znowu ląduję na korytarzu. Trzy kroki naprzód, no może cztery. Obracamy się w lewo. I teraz krok. Futryny są. Drzwi – te same, twarde, szorstkie. Po prawej okrągła klamka. Jakoś wyżej. Nie ma. Jak to nie ma? Znaczy po lewej. Z lewej. Diabli by to wzięli! Nie! Z prawej! Gdzie jest klamka?! Gdzie jest światło? Tak, muszę znaleźć punkt zaczepienia. Przecież nie może być aż tak ciemno. Źródło światła. Zaraz. Po prawej powinienem mieć drzwi wyjściowe. No, otworzę, księżyc wpadnie, to się przyjrzę spokojnie i znajdę, i wejdę. Po prawej drzwi są. Z prawej są. I jest klamka. Kurna, no jest. Normalnie, z lewej strony, na wysokości pierwszego żebra. Tak, jak być powinna. Jak każda szanująca się klamka. Z lewej, bo te drzwi otwierają się na zewnątrz. Na lewo. Znaczy na prawo. A pies by to trącał – już nie istotne teraz. Łatwo ją znaleźć i to się liczy. Nawet, gdy ciemno, jak w studni na dnie. No i dobrze, że łatwo. Wyjdę na sekundę. Pooddycham głębiej powietrzem górskim. Czystym gruzińskim powietrzem. Odetchnę. Wciągnę tę Gruzję nocną pełną piersią swoją. Dumną polską piersią. Uspokoję się, i jak wejdę, to ze wzrokiem pewniejszym, trzeźwo na drzwi komnaty spojrzę, zmierzę się z nimi, oczami ogarnę i po klamkę sięgnę, a jak już sięgnę, to po to tylko, by pewnie w garść złapać tę gałkę okrągłą, palce na niej zacisnąć i przekręcić, jakbym szatana za czerep złapał i mu główkę, jak zapałkę jakąś, chciał ukręcić – twardo, męskim, krótkim ruchem. Co za główkę szatańską? Gdzie ja łażę? Wracaj do środka. Tam góry, i zimno, i pada chyba. Choć nic nie widzę, to i może nie pada wcale. Boże, nic chyba też nie słyszę już z tego wszystkiego. E, nie, słyszę jednak. Tak. Ktoś na klamkę naciska. Drzwi otwiera. Panna J? Nie, toż to nie nasze otwierają, tylko jakieś inne. Na dwór ucieknę, żeby mnie nie przyłapał! Albo bez sensu. Smuga światła, już się na korytarzu rozszerza. A jak mnie zobaczy ten obcy? W korytarzu takiego? Hańba. Do drzwi! Za klamkę! Jedna szansa. Teraz! W tej smudze światła moja nadzieja. Napieraj. Prawa ręka do przodu! Pewnie, pewnie. Krótki męski ruch. Palce rozpostarte, palce się zaciskają. I jest! Metal w dłoni. Obracam! Szybko, już! W prawo! Tak. Do przodu. Ha. Jedna sekunda, nie więcej. Obcy mógł mnie słyszeć. Ba, słyszał mnie na pewno. Drzwi słyszał. Jak je zamykam w pośpiechu. Ale chyba nie widział. Nie, nie widział na pewno. To sekunda była. Hańby nie będzie. W korytarzu mnie nie dorwał. A teraz już jestem w pokoju moim, przeze mnie samego wynajętym. Tu już mnie nie przyłapie nikt. Może Panna J. jak się teraz obudzi akurat. Ale i co z tego? Już klamki nie szukam. Już wstydu nie będzie. Z łazienki wracam, ot co – każdy chyba prawo ma do tego. Tak, hańby nie będzie. Mogę nawet teraz się do łóżka jakoś niezgrabnie wtarabanić. Specjalnie, niech tam się obudzi. Niech się obudzi. Jak zapyta, co robię, to prosto odpowiem:
-Śpij, w kibelku tylko byłem.
Bo co? Każdy może. Hm. Albo pójdę do drugiego łóżka lepiej. Bo jak jeszcze raz będę musiał iść? I znowu klamki nie znajdę? Tak. Lepiej pójdę do drugiego spać.

Ale ja Panu mówię – patrzę rano i poważnie – no Pan by nie uwierzył po prostu, jak oni bez sensu tę klamkę tam umocowali. To nie tak, że to tylko „cza cza”.


Paweł D.    

czwartek, 1 sierpnia 2013

Plecy Chrystusa




Rio to miasto podobne do Londynu, znaczy się deszczowe i zimne. Wszystkie te historie o słonecznym raju, o dziewczętach wygrzewających się na Copagabanie, o kokosach ze słomką należy między bajki włożyć. Rio to taki Londyn, tylko znacznie ładniej położony. Zamiast karnawału mnóstwo pielgrzymów, którzy blokowali całe dzielnice. Biedny Kraków, nie wie co go czeka. W ciągu tygodnia mego pobytu lało, więc jak najdłużej siedziałem w chałupie, na szczycie wzgórza świętej Teresy. Widok na miasto przecudny, ale zajmowały mnie bardziej trzy dziewczęta: Rosa, Rosaangela i Karmen, u których mieszkałem. Prócz nich w domu były trzy kotki (jedna zaginiona), suczka i chłopiec, 9 letni syn jednej z dziewcząt. No słowem bardzo babska atmosfera. Trochę jak z filmów Almodovara, trochę jak z Seksmisji... udało się mi. Święta Teresa to spokojna dzielnica artystów, bohemy, nieczynnych tramwajów. Pachnie tam czasem różą, hibiskusem, a i nie ma nic fajniejszczego niż zjechać na rowerze ze świętej Teresy. Najlepiej do jednej restauracyjki na Botafogo, w której podają najlepsze świeże soki i jedzonko z Brazylii północnej. Jeżeli nie jest Pan głodny powinien udać się Pan na manifestacje. Jedyna na której byłem w tłumaczeniu na nasze, nazwałaby się: marszem suk. Lewackie środowisko protestowało, bo brazylijscy sędziowie obniżają kary za gwałt, gdy kobieta jest ubrana za bardzo wyzywająco. Argument... sama się prosiła. Rozumiem, że to świństwo, ale muszę się przyznać, że patrząc niekiedy na te dziewczęta umiejętnie ubrane tak, że więcej odkyrwały niż zakrywały, nie dziwię się niskim wyrokom. Szanowny Panie, uważaj jednak na te strojnisie, bo niektóre są tzw. pannami z bananem, a odróżnić je dość trudno. Na marszu było dużo nagich dziewcząt, więc głowa mnie trochę bolała od patrzenia. Aby otrzeźwieć wybrałem się w górę, do Chrystusa. Godzinny marsz dla zdrowia. Ale u stóp Jezusa nie byłem, bo pielgrzymi zablokowali dostęp. Czeka się cztery godziny. Widziałem plecy Najwyższego i poszedłem w dżungle, jedynego cichego miejsca w Rio. Stamtąd rozpościera się przecudny widok na miasto. Moje Rio to takie odwrotne niż zwykle się opisuje. Copagabane widziałem w deszczu i z rozmodlonymi zakonnicami, Chrystusa plecy a nie stopy, nawet z casy de Cachacy zrezygnowałem, bo moje panie były abstynentkami. A zatem pomagałem przy gotowaniu i zmywaniu. Dziewczęta się uśmiechały, oprowadzały, rowerem jeździłem, nawet na sushi byłem. Zamiast uczyć się samby, oglądałem Dextera. Nasłuchałem się opowiadań o byłych chłopakach i tych obecnych lebiegach, którzy nie rozumieją, że porządna dziewczyna chce po prostu usłyszeć, że jest najważniejsza i jedyna na świecie, a później to już samo pójdzie. Znaczy zaczną się wymówki itp. Dziewczyny kiepsko gadały po angielsku, ale usta się nie zamykały. Z młodym grałem w gry i dawałem się ograć, kopałem piłkę, ganiałem z psem. Takie to Rio. Dopiero ostatniego dnia przestało padać, ale ja już wyjeżdżałem. Jedna z dziewcząt zaproponowała mi wspólne życie. Musiałbym tylko zaadoptować młodego. Szczerze pisząc to się mocno nad tym zastanawiałem. A gdy to mi przyszło do głowy, uznałem że czas ruszać. I poszukać raju, w którym mógłbym zacząć pracę. Mam trzy adresy, a teraz siedzę na balkonie pewnej wioski, do której nie prowadzą asfaltowe drogi. Słyszę szum oceanu, mam palmę przed sobą, mały balkonik, słońce zachodzi. W kieszeni zero pieniędzy i popijam sok z marakuji kupiony na kredyt. No co? Czy nie jest pięknie?



Szanowny Panie,



 

Stefan W.