poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Cza cza (czyli w studni na dnie)

Szanowny Panie,

wydawać by się mogło, że podjęcie myśli o przedsięwzięciu czegoś, już samo w sobie można by uznać za początek tego właśnie… ale może właśnie nie?

Jak po ciemku wymacać klamkę? Podchodzisz Pan do drzwi i macasz. Szorstkie dechy. Teraz myśl Pan logicznie. Pan, znaczy ja. Myśl. Klamka winna być przecież po stronie prawej, gdzieś na wysokości pierwszego żebra, najwyżej z pięć centymetrów od futryny. Dlaczego zatem dłoń szukająca klamki pochwycić jej nie może? Stara się. Powietrze łapie. Ono przez palce przechodzi i pustka. W ręce znowu nic. Wyżej nic. Niżej nic. Trudno nie wpaść w panikę. Jakoś przecież wyjść stąd trzeba. Zresztą wlazłem tu poprzednio, bo i jestem, więc oknem raczej nie wskoczyłem, tylko przez drzwi właśnie wszedłem, a to dowód niezbity, że drzwi są ruchome i klamkę mają. Tylko nie ma jej z prawej strony na wysokości dla klamki najodpowiedniejszej, ani też nigdzie w okolicy tego miejsca. Próbuję z drugiej strony. Nie jest to próba systematyczna, nie jest spokojna i przemyślana. Ja wyjść stąd muszę. Muszę! Teraz. Natychmiast! Zatem, do cholery jasnej, gdzie jest klamka, bo z lewej strony też jej nie ma. A przecież powinna się znajdować gdzieś ze strony lewej, skoro ze strony prawej sprawdzałem i tam z pewnością jej nie było. Och, do diaska, co za tarapaty! Może ja już nie jestem w tym domu gościnnym w Dartlo? Nie pamiętam, jak tu wróciłem, więc to faktycznie może być miejsce inne. Jest ciemno, jak we studni na dnie, więc stwierdzić tego nie jestem w stanie w stu procentach. Ale nie… nie, nie, nie… spokojnie. Wstałem z łóżka i zaraz kopnąłem się niechcący w nogę, w coś twardego na tyle, żeby można to uznać za ramę łóżka drugiego. Czyli między łóżkami jest mniej niż pięćdziesiąt centymetrów. I zaraz, w chwili jednej w zasadzie, instynktownie skierowałem się w lewo i po jakichś trzech krokach – które były krokami szybkimi, sprężystymi wręcz - wyrżnąłem łbem w ten oto kawał dechy, przed którym stoję i który wydaje się drzwiami bez klamek. To by pasowało. Czyli że to nadal nasz pokój wynajęty, czyli że wróciliśmy i weszliśmy, i poszliśmy spać. Czyli że drzwi się uchylały, otwierały, miały zawiasy, jak każde drzwi normalne i klamkę. Diabelska siło, nie wytrzymam! Naprę na drzwi, może odpuszczą. Toż to prosta chata, ledwie co sklecona z kamieni i desek kilku. Otworzą się przede mną, jak naprę. Ale nie z rozpędu, bo hałas będzie, a hałas mnie obnaży, Panna J. się obudzi i wstyd znowu będzie, bo co jej powiem, że klamki znaleźć nie zdołałem. Boże, czemu tu nic nie widać. Nic zupełnie. Ciemność i pustka – twarda, drewniana pustka, co mnie przepuścić nie chce za nic. Napieram. Ha! Kpina! Nie odpuszczą dechy twarde! Chcę już kopać, walić w te wrota Hadesu!
-Puszczajcie! Puszczajcie!
Nie ja krzyczę, tylko we mnie już wszystko krzyczy. Zaraz wszyscy się pobudzą. Powstają i mnie tu przyłapią, jak stoję pod drzwiami zupełnie bez sensu i się domyślą czemu tu stoję, bo przecież na pociąg nie czekam.

Och. I znowu będzie wstyd. Przykładam lewą rękę do drzwi, przesuwam ją w górę, trochę w lewo jeszcze. Futryna. Trochę w prawo zatem. Jest. Tak. Jest, jest. Okrągła. Kto do cholery robi okrągłe klamki - w prostym jakimś takim schronisku, które to jest po środku niczego? Co zresztą za różnica? Udało się. W końcu. Klamko, gdzie byłaś, kiedy potrzebowałem Cię najbardziej? Ale dobrze, dobrze już. Ważne, że jesteś. Wychodzę. Trzeba iść w prawo. Znaczy inaczej – krok do przodu. Teraz obracamy się w prawo i trzy kroki, może cztery. I tu jest wszystko w porządku, i już nie ma paniki. Wszystko na swoim miejscu. Tu następuje ten moment, co go raczej słabo pamiętam, a później znowu ląduję na korytarzu. Trzy kroki naprzód, no może cztery. Obracamy się w lewo. I teraz krok. Futryny są. Drzwi – te same, twarde, szorstkie. Po prawej okrągła klamka. Jakoś wyżej. Nie ma. Jak to nie ma? Znaczy po lewej. Z lewej. Diabli by to wzięli! Nie! Z prawej! Gdzie jest klamka?! Gdzie jest światło? Tak, muszę znaleźć punkt zaczepienia. Przecież nie może być aż tak ciemno. Źródło światła. Zaraz. Po prawej powinienem mieć drzwi wyjściowe. No, otworzę, księżyc wpadnie, to się przyjrzę spokojnie i znajdę, i wejdę. Po prawej drzwi są. Z prawej są. I jest klamka. Kurna, no jest. Normalnie, z lewej strony, na wysokości pierwszego żebra. Tak, jak być powinna. Jak każda szanująca się klamka. Z lewej, bo te drzwi otwierają się na zewnątrz. Na lewo. Znaczy na prawo. A pies by to trącał – już nie istotne teraz. Łatwo ją znaleźć i to się liczy. Nawet, gdy ciemno, jak w studni na dnie. No i dobrze, że łatwo. Wyjdę na sekundę. Pooddycham głębiej powietrzem górskim. Czystym gruzińskim powietrzem. Odetchnę. Wciągnę tę Gruzję nocną pełną piersią swoją. Dumną polską piersią. Uspokoję się, i jak wejdę, to ze wzrokiem pewniejszym, trzeźwo na drzwi komnaty spojrzę, zmierzę się z nimi, oczami ogarnę i po klamkę sięgnę, a jak już sięgnę, to po to tylko, by pewnie w garść złapać tę gałkę okrągłą, palce na niej zacisnąć i przekręcić, jakbym szatana za czerep złapał i mu główkę, jak zapałkę jakąś, chciał ukręcić – twardo, męskim, krótkim ruchem. Co za główkę szatańską? Gdzie ja łażę? Wracaj do środka. Tam góry, i zimno, i pada chyba. Choć nic nie widzę, to i może nie pada wcale. Boże, nic chyba też nie słyszę już z tego wszystkiego. E, nie, słyszę jednak. Tak. Ktoś na klamkę naciska. Drzwi otwiera. Panna J? Nie, toż to nie nasze otwierają, tylko jakieś inne. Na dwór ucieknę, żeby mnie nie przyłapał! Albo bez sensu. Smuga światła, już się na korytarzu rozszerza. A jak mnie zobaczy ten obcy? W korytarzu takiego? Hańba. Do drzwi! Za klamkę! Jedna szansa. Teraz! W tej smudze światła moja nadzieja. Napieraj. Prawa ręka do przodu! Pewnie, pewnie. Krótki męski ruch. Palce rozpostarte, palce się zaciskają. I jest! Metal w dłoni. Obracam! Szybko, już! W prawo! Tak. Do przodu. Ha. Jedna sekunda, nie więcej. Obcy mógł mnie słyszeć. Ba, słyszał mnie na pewno. Drzwi słyszał. Jak je zamykam w pośpiechu. Ale chyba nie widział. Nie, nie widział na pewno. To sekunda była. Hańby nie będzie. W korytarzu mnie nie dorwał. A teraz już jestem w pokoju moim, przeze mnie samego wynajętym. Tu już mnie nie przyłapie nikt. Może Panna J. jak się teraz obudzi akurat. Ale i co z tego? Już klamki nie szukam. Już wstydu nie będzie. Z łazienki wracam, ot co – każdy chyba prawo ma do tego. Tak, hańby nie będzie. Mogę nawet teraz się do łóżka jakoś niezgrabnie wtarabanić. Specjalnie, niech tam się obudzi. Niech się obudzi. Jak zapyta, co robię, to prosto odpowiem:
-Śpij, w kibelku tylko byłem.
Bo co? Każdy może. Hm. Albo pójdę do drugiego łóżka lepiej. Bo jak jeszcze raz będę musiał iść? I znowu klamki nie znajdę? Tak. Lepiej pójdę do drugiego spać.

Ale ja Panu mówię – patrzę rano i poważnie – no Pan by nie uwierzył po prostu, jak oni bez sensu tę klamkę tam umocowali. To nie tak, że to tylko „cza cza”.


Paweł D.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz