czwartek, 25 lipca 2013

Ah, eu vi o Papa


Na pace autostopem. Okulary mi sie rozlecialy...




Szanowny Panie,

tutejsze piwo zrobione jest z kukurydzy, a zatem kosztuje grosze. Możesz pić je Pan jak wodę, a nic w głowie nie zostanie. Dlatego zamawiałem już 20 butelkę trunku, czując jedynie, że bluzkę rozpycha mój brzucholc (jakoś tak urósł ostatnio). Piłem kolejne piwa dla towarzyszki, której kibić, czerwone usta i fakt, że z języków obcych znała jedynie francuski, jakoś bardzo mi przypadły do gustu. Była troszkę zła, bo dzień wcześniej wydawało się jej, że filmowałem jej taniec, tymczasem filmowałem inną, z której urodą nawet bym się powtórnie ożenił, ale była już mężatką. Moją tymczasową miłość jakoś to zawiodło i przestała kokietować.. kobietki! Zbliżała się 6 nad ranem i trzeba było ruszyć się z Penedo, małej Finlandii, osady świętego Mikołaja. Atrakcja turystyczna, że jest zimno. Przyjeżdżają mieszkańcy Rio, aby pochodzić w wełnianych czapkach, ubrać stroje rodem z alpejskich wiosek. A to przy niezwykłej, jak na tą część Brazylii, temperaturze - 14 stopni Celsjusza! Dlatego bardzo dziwią się, że chodzę w krótkich spodenkach i w japonkach. Jestem tutaj dzięki autostopowi i Cezarowi. Facet za namową kolegi zabrał mnie ze stacji benzynowej. Miał podwieźć kawałek, ale zmienił zdanie i zaprosił do siebie. Przepiliśmy we trójkę noc jedną. Kumpel był mormonem i twierdził, że oni prawdziwie wierzą w Boga. Słowo „prawdziwie” przewijało się dość często. Prawdziwy Chrystus, prawdziwy Kościół, prawdziwa modlitwa i rozmowa z Panem. Niezwykłe jak dużo różnych wierzeń spotkałem podczas wojaczki: szamani, ludzie uznający Słońce za Boga, argentyńscy hipisi co to nawrócili się na wiarę w Paczamamę, czarownicy, kościół Ajałaski, Uniwersalny (chyba najdziwniejszy), w końcu Mormoni. A Cezar katolik i podejrzewam go o kochliwe przyglądanie się mnie. Myślałem, że jest troszkę zniewieściały, ale w końcu zorientowałem się, że podobają się mu mężczyźni. Tak czy inaczej równy z niego chłop, bo pokazał mi kawał okolicy, piękne miejsca: jak naturalne zjeżdżalnie wodne, górskie krajobrazy i odległe wsie urocze.

Po trzech dniach odpoczynku pognałem za królikiem. To ostatnie 150 kilometrów mojej podróży. Dokładnie trzy miesiące temu wyleciałem z Barcelony i znalazłem się w wielkiej i głośnej Limie. Wtedy zanurzyłem nogi w Pacyfiku i teraz po tych trzech miesiącach zanurze nogi w Atlantyku. Jedne nogi a dwa oceany. Tylko trzy miesiące minęły, a mnie się wydawało, że jakoś dużo więcej. Przygód pełne. I teraz zostały 150 kilometry, które pokonuje dwoma stopami. Pierwsza ciężarówka jak czyściec brudna. Druga nowiutka, pierwsza jej podróż... karaka! Ale ludzi! A ja nie mam noclegu. Karnawał. Zazwyczaj w karnawał ludziska w Rio biegają nago, całują kogo popadnie i tym podobne bachanalie, prawdziwe Dionizy. Tymczasem grupy pielgrzymów, w charakterystycznych czapkach-spodkach, okryci foliowymi workami, bo trochę pada łażą po całym mieście i klaszczą, krzyczą, witają się. Wzburzają zdziwione Rio. Tysiące, jak nie setki tysięcy. Całe ulice zamknięte. Śmieje się, że to na mnie czekają. A tymczasem Papa za chwilę przejedzie z lotniska. Spotykam polską grupę. Nasze dziewczęta są jednak najpiękniejsze. Miło się gadało. Jedna śliczna jak Maryja. No dobra, złe porównanie. Ale śliczna. Obiecałem sobie, że jak ją jeszcze spotkam to wydębie numer telefonu. Chyba 10 milionowe miasto, plus tysiące pielgrzymów. Nie spotkam. Nie mogę się rozgadać, bo czeka na mnie Barbara. W ostatniej chwili dała mi darmowy nocleg.

Najlepiej widać jaki tłum z ósmego piętra wierzowca. Znalazłem się w biurze Barbary. Wzmagają się krzyki i orientujemy się, że Papież zaraz przejedzie. Zbiegamy!!! To był bieg godny tych murzynów, co pokonują 100 metrów w poniżej 10 sekund. Co trzy schody i skok, ona w szpilkach. Że też się nie zabije? Wyskakuje na ulicę i widzę tył głowy Papieża. Ludzie krzyczą. Wrzask, śmiech, taniec.
Ahhh... Eu vi o Papa!!! Przerobiony tekst popularnej piosenki gatunku funky



Ah, eu te maloco – Ah, jestem wariatem. W końcu widzę ocean i to na plaży Cochabamby. Jest silny i twardy. A jego wody to kobieta. Wcześniej w porcie poczułem jego zapach, tzn. wolności. I już wiem co chcę robić. I Pan się domyśla. Ocean.
Jadąc autobusem zobaczyłem moją Polkę, krzyczałem, ale nie słyszała. Może dzisiaj będę miał więcej szczęścia. 
 
Słoneczne miasto jest deszczowe. Nie wiem, czemu zawsze mnie się to przyprawia. Po to wybrałem Brazylię, żeby było ciepło, a tymczasem w Rio leje. Zawsze znajdujmy pozytywne strony i śmiejmy się tak, aby bolały nas poliki, a zatem zabrałem się za Cachacę. Napisałem nawet o niej wiersz:

Cachaca

Trzy C wysokie
Jedno słowo rozpychały
C pierwsze jak imbir srogie
Wypala język cały
C niczym brunetka przy stoliku obok
Skręta kończy, nie moja wieczoru szansa
C ukryte a mocne, rozpoczyna we łbie prolog
Czas ruszyć się z baru o nazwie Casa de Cachaca.

Jak Pan się zorientował Cachaca to wódka. Spotkałem pewne dziewcze. Zresztą śliczne dziewczę, które pracuje jako montażystka filmowa i twierdziła, że powinienem ćwiczyć się w pisaniu wierszy, aby umieć napisać scenariusz. Jak Pan widzi, daleka droga przede mną. Ale może warto spróbować.


Rio moje ostatnie duże miasto, teraz poszukam Raju na Ziemi. 



 Mam trzy adresy, jeden miesiąc i ponad 4 tysiące kilometrów przed sobą.

Ah, Eu vi o Papa
Stefan W.






niedziela, 21 lipca 2013

A kto nie lubi lata?

Szanowny Panie,

a co Pan tak nie możesz patrzeć na ten portfel? Miałeś Pan przygodę, a straciłeś zaledwie dwadzieścia tych ichszych pieniążków. Nie zabrali Panu plecaka, kamery, laptopa i nie ucięli głowy przede wszystkim. A przecież to Brazylia - dzicz. O tak, potrząsajcie teraz głowami, że niby nie, że jestem głupi i mam ograniczone horyzonty i brak zrozumienia dla innej kultury, i wszystkie te bzdury. Ale przytoczyć muszę, ku przestrodze dla Pana, historię, która przydarzyła się jakoś z miesiąc temu właśnie w tej całej pańskiej Brazylii. Albo nie... nie chce mnie się już o tym pisać (bo przyznaję, że ostatnio w ogóle niewiele mnie się chce). Zatem przytoczę po prostu fragment z artykułu na gazeta.pl:

Do tragedii doszło w mieście Pio XII w północnej Brazylii pod koniec czerwca. Sędzia Octavio da Silva pokazał czerwoną kartkę 30-letniemu piłkarzowi Josenirowi Abreu. Zawodnik nie zgadzał się z jego decyzją i nie chciał zejść z boiska. Najpierw zaczęli się kłócić, potem doszło do przepychanki. Octavio da Silva wyjął z kieszeni nóż i ugodził Abreu.

To rozwścieczyło kibiców, którzy wbiegli na boisko i zaczęli rzucać kamieniami w sędziego. Kiedy już nie żył, odcięli mu głowę, zatknęli na kiju i ustawili na środku boiska. Piłkarz Josenir Abreu zmarł w drodze do szpitala.

Mam nadzieję, że nie wybiera Pan zatem do Pio, ale pewnie wszędzie tam tak samo. A może Pana już nawet nie ma w tej Brazylii piekielnej?

Wyobraża Pan sobie, że już tylko miesiąc jakiś i znów Pan będzie się przechadzał pięknymi warszawskimi ulicami? W chłodny wrześniowy wieczór wybierze się Pan na długi spacer. Może z jakąś nową sympatią? Albo może właśnie nie, może samotnie. Zacznie Pan od pięćdziesiątki w którymś z lokali w okolicach ronda de Gaulle'a. Później prosto przed siebie wzdłuż Nowego Światu. Trochę się Pan poprzeciska pomiędzy tymi cholernymi turystami. Stolica się nam otwiera na zwiedzających - taki los. Dalej Krakowskim Przedmieściem... w "Przekąskach" jeszcze pięćdziesiątkę i śledzika. Tu, znając Pana, już Pan kogoś zapoznasz, wpadniesz w jakąś dyskusję, opowiesz o swoich przygodach w Peru, Boliwii, Brazylii, a ktoś Panu opowie o innych zakątkach świata. W miłym towarzystwie zamówi Pan jeszcze ze dwa kieliszki, ale w końcu poczuje Pan, że noc jeszcze młoda i nogi jeszcze nieschodzone, więc podziękuje Pan za błyskotliwą rozmowę i wyskoczy na znacznie weselszy już chodnik. Uśmiechnie się Pan do dwóch młodych niewiast przechodzących z naprzeciwka. One uśmiech odwzajemnią. Od października rozpoczną naukę na uniwersytecie. We wrześniu będą jeszcze oswajać nowe otoczenie, zwiedzać i z niecierpliwością oczekiwać na rozpoczęcie wielkiej podróży po bezkresach wiedzy. Odwróci się Pan i stwierdzi, że mógłby nawet zawrócić, dogonić i porozmawiać, ale... może następnym razem. Jak Bóg zechce, to jeszcze Pan je spotka. Teraz nie czas na to. Minie Pan Pałac Prezydencki, skręci w prawo, minie Seminaryjny i podąży brukiem w dół ulicy Bednarskiej. Przystanie Pan na chwilę, słysząc, jak jakaś młoda dusza ćwiczy grę na skrzypcach. Pomyśli Pan, że idzie jej wyśmienicie, ale powiedzmy sobie szczerze - co Pan wie o muzyce smyczkowej? W dole czeka na Pana jeszcze więcej dźwięków przeróżnych. Jakiś saksofon chyba, perkusja. Okna w szkole muzycznej wciąż szeroko pootwierane. To w końcu jeszcze ciepły wieczór będzie. Pomyśli Pan o całej tej pasji, która rozkwita właśnie w sercach tych przyszłych artystów i może nawet Panu trochę będzie żal, że nigdy nie spróbował się Pan nauczyć na czymś grać. Ale tylko przez chwilę, bo przecież Pan jest po prostu od czego innego. Ach, wspaniała młodości! Tanecznym niemal krokiem ruszy Pan w kierunku Mariensztatu. Tu grupka nastolatków oddawać się będzie prawdopodobnie grze we frisbee. Ech, głupia moda. Ni to męskie, ni to widowiskowe. Przyspieszy Pan kroku. Może na piwo do "Baryłki"? Ale tyle teraz lepszych pijalni - a tu cały czas tylko Okocim i Lech. Po praskiej stronie znajdzie Pan na pewno coś ciekawszego... Do środka Dąbrowszczaka i przystanek. Zaciągnie się Pan głęboko. Tu już czuć jesienny wiatr. Za chwilę rozpędzi się na dobre. Przegoni grupki pijących "pod chmurką" z nadwiślańskich brzegów, zapędzi ich do przytulnych knajpek, do teatrów, na wystawy, pod dachy. Miasto obudzi się z letniego uśpienia. Wrócą synowie marnotrawni z wędrówek dalekich. Krew zacznie szybciej krążyć, pulsować zacznie miasto, tętnić i dudnić. Będzie śpiewać, tańczyć, świecić. Upajać się będzie życiem. Trybik za trybikiem, wszystko znowu poruszać się będzie szybko, sprawnie. Tempo! Raz, dwa. I wirować będzie. Pijane. Uśmiechnie się Pan na myśl o tym wszystkim i ruszyć zechce w stronę Wileńskiego... Wtedy jednak w pół kroku Pan przystanie, w stronę narratora głowę odwróci i wprost zapyta:
 -A czemuż to właściwie Panie Kolego towarzyszyć mi nie zechcesz w tej tułaczce nieskrępowanej, trunków pełnej, po Warszawie takiej pięknej?

Nikt na to pytanie niestety nie odpowie, gdyż pod koniec września Panie Kolego wciąż będę tkwił po dziurki w uszach w gęstym wapnie przeciągającego się remontu.

Dziękuję za uwagę.

Paweł D.  

wtorek, 16 lipca 2013

Tres Coracoes






Szanowny panie,

W poszukiwaniu rytmu
Aretusa dużo nie mówiła, znała tylko portugalski, a ja trochę kojarzę jedynie hiszpański. Miała przyciężkie oczy i niesamowite nogi. Piękny uśmiech mają tu wszystkie dziewczęta. Aretusa nie uciekała jak ta nimfa z mitologii o jej imieniu. Bardzo była ciekawa. Sprawiła, że brzydkie Campo Grande wydało się przyjemne. W największym tamtejszym parku hasała sobie rodzinka kapibarów szukałem tu swojego rytmu waląc w bębny z mamą koleżanki Aretusy. Podobno mam do tego smykałkę, znów miłe kłamstwo. Aretusa była po prostu urocza. Próbowała mnie nauczyć samby, a potem zwrócić na siebie uwagę, gdy oczy miałem wlepione w piękną Blancę. Mimo kłopotów z komunikacją najważniejszą wymianę zdań z Aretusą przeprowadziliśmy. Na skrawku trawy przy drodze leżał półnagi facet. Na sobie miał jedynie obdarte spodnie. Gdy przejeżdżaliśmy obok niego uśmiechnął się do nas pełną gębą. Z czego się śmieje, zapytałem Aretusy, przecież nic nie ma. Ma słońce i błękitne niebo, odpowiedziała. Aretusa to serce pierwsze.

Z Juanem jechałem najdłużej. Bo chciałem spróbować swoich sił w stopie. Z Bela Horizonte do Tres Coracoes jechałem pięć godzin a jest to jakieś 400 kilometrów. Juan to facet, który chyba wstydził się tego, że nie żyje ze swoją kobietą. Mają od siedmiu lat dziecko, a on ma 27, więc przygoda młodości! Dobry z niego kierowca, jeno trochę roztrzepany i gadatliwy. Nigdzie poza swoją ciężarówką nie był, a zjechał całą Brazylię. To dopiero! Podróżnik, ale nie podróżnik bo bez przygód. Tylko ciężarówka i towar. Słuch absolutny. Każdy inny dźwięk w wozie wychwytywał od razu.
Kobieta z autostopu, kobietą nie była. Była Emersonem, który mnie podrzucił w złym kierunku, w złą stronę. A zatrzymał się tylko dlatego, że chciało się mu pogadać, a ja nie miałem mapy i mu uwierzyłem. Kobieta a jednak facet. Sympatyczny, ale zupełnie nie do życia. Wspomniałem, że tutejsze dziewczęta są piękne. Potwierdził, ale powiedział, że ma chłopaka. W powietrze uniosła się wątpliwość, nie potrafiliśmy ją rozbroić.
Vincent jest pasjonatem lotnictwa. W sumie mógłby latać na airbusach, ale nie chce. Odkrył, że duże pieniądze nie są potrzebne do życia. Pracując w liniach lotniczych straciłby rodzinę, zresztą to nerwówa. Nie miałby na nic czasu. Zarabia średnią krajową, czyli 400 dolarów miesięcznie latając nad polami uprawnymi. I jest szczęśliwy. Kocha latać i kocha swoją żonę. A podwiózł mnie tylko kawałek.


Isabelle z Campo Grange i Leo podczas niedzielnego koncertu w domu miejscowego architekta
W pokerze trzeba umieć opowiedzieć dobrą historię. Tego uczył mnie Julio, który jest lekko stuknięty, ale ma serce na dłoni. Facet w dzień śpi, a nocami gra w pokera. No i nie znam bardziej pomocnego gościa. Pije tylko wódkę z cytrusowym napojem. Chce spokojnie żyć i mieć kasę na drobne przyjemności. Nic wielkiego... alkohol, gry i lekkie narkotyki. Nie wie też czy się ożenić, w sumie może tak, ale tego nigdy nie planował. A ta dziewczyna tego chce i go pyta o rozmiar palca. To palce mają rozmiar? Pewnie będzie miał żonę. – Fawela wydaje się niezbyt bezpieczna, ale tak naprawdę nic tam nie grozi bo jako obcy jesteś klientem. Nie możesz tylko wyglądać na policjanta tzn. nie możesz być za ładny. Mieszkańcy nie zrobią krzywdy na miejscu, bo nie chcą mieć glin na głowie. Najwyżej porwą i zabiją, ale nie w faweli, gdzieś dalej – Julio to wszystko wie, bo czasami tam jeździ. I też mnie tam zabrał. Chwilę siedziałem w samochodzie. Była to długa chwila, wśród dilerów, ale faweli przestałem się bać. Niesłusznie. Julio to serce drugie.

Acai najlepszy deser świata!!!
Tres Coracoes, piękna mieścina, z której pochodzi słynny Pele. Nawet o północy wygląda obiecująco, dlatego się nie bałem. Pomyślałem, że tu nic złego stać się nie może, że w takich miejscach nie ma faweli. Plan był prosty. Najpierw musiałem znaleźć autobus ze stacji benzynowej, na której zostawił mnie mój ostatni autostop na rodoviarę, czyli dworzec. Pomógł mi wariat Rafael. Gadał częściej do siebie, ale się doczepił, żeby koniecznie mnie oprowadzić. Jak się okazało chciał w zamian pieniędzy. Przez godzinę łaził i coś tam do siebie gadał, ale odpowiadałem po polsku bo mnie denerwował. I tak wysępił 5 realów oraz 2,5 reala na bilet autobusowy. Wybiła północ gdy się w końcu z nim rozstałem. Rafael kupił sobie wódkę i polazł obrażony. Nie było autobusów do mojego celu ostatecznego. Odczekałem i ruszyłem przez miasto. Pirigugte stała na placu i mi machała, żebym do niej przystał. Nie posłuchałem. Może byłoby lepiej...?  Poznałem ją wcześniej w autobusie, w którym jechałem z wariatem Rafaelem. Rzuciła tylko na mnie okiem, a potem robiła wszystko, żebym na nią patrzył. W końcu nadszedł jej przystanek, więc wstała powoli. Przystanęła bokiem. Poprawiła wystające stringi i wypieła piersi, zarzuciła też włosy, dzięki czemu słodko zapachniało. W końcu obcasami stuknęła o schody i wyszła. Drzwi się zamykały, gdy odwróciła się do mnie i posłała całusa. Tutaj takie nazywają – pirigugte, ładne słowo oznaczające dziewczynę, która nie czuje zimna.


Kto by pomyślał, że to jeszcze gdzieś na świecie zobaczę
Jonny miał zawszę prawą rękę w kieszeni, a witał się ze wszystkimi lewą. Sympatyczny chłopak z przedmieść. Powiedział, żebym nie szedł dalej bo to niebezpieczne. Stwierdził, że lepsza byłaby taksówka, ale ja nie miałem na nią pieniędzy. Felizida – odpowiedziałem i polazłem. Nie mogłem inaczej, bo co miałem mu tłumaczyć. Starałem się przekonać, że biedny ze mnie podróżnik. Uśmiechałem się i zagadywałem, ale to nic nie dało. Jonny wraz z kumplem szedł za mną i opowiadał o sobie, pytał się też czy nie chce zapalić. Nie chciałem. Przechodziłem pod napisem Pit Bull i pomyślałem, że to tu będę musiał stanąć twarzą twarz ze szczęściem (feliz).  Gdy dotarłem do granicy miasta w końcu podbiegł. Ten drugi postawił oczy w słup i wyciągnął kosę zza gaci. Wydał się mi śmieszny, ale byłem przerażony. Oddałem portfel, a oni wzięli z niego to co miałem, czyli 20 realów. Portfel zwrócili, ale już na niego patrzeć nie mogę. Nic ze szczęściem nie ma wspólnego, moja głupota. Idiota. Jonny, czyli serce trzecie i ostatnie.

Ukłony
Stefan W.

piątek, 5 lipca 2013

63 mosty w stronę rio

Szanowny Panie,

pierwszy drewniany most był naprawdę niczym. Nie miałem pojęcia, że zostało jeszcze 62 do przejechania. A jednak tam były. Trzy godziny na ciężarówce, w stronę rzeki. W zębach moskity, wszechobecna woda rio Paragway, kajmany, w wodzie piranie, kapibary, sępy nad głową, czasem tukany i jeden maleńki pancernik, emu oraz małpa. I znów skusiłem się na zorganizowaną wycieczkę, czy ja już nie pisałem, że nigdy więcej. Ech... nigdy się nie zmienię.

Czy to możliwe, że w życiu każdego zdarza się moment, w którym można oszukać swoje przeznaczenie. Wydaje mi się, że czasem Bóg daje nam wyraziste sygnały, że coś należy zrobić w taki a nie inny sposób. Jeśli jednak przeoczymy lub zignorujemy te znaki, i zrobimy coś, co nie zostało przewidziane w scenariuszu, to sprawiamy, że rzeczywistość zaczyna wariować.  
 
A to pańskie słowa, wklejone z pierwszego wpisu na fandze. Jak Pana przeznaczenie? Przegapił Pan coś czy nie? A jak moje przeznaczenie? Gdy Pan to pisał, miałem zupełnie inny scenariusz życia przed oczyma, niż mam teraz. A jak będzie za kolejne trzy lata?

Pirania jest smaczna, ale ma mało mięsa. Wszyscy mówili, że ogon kajmana jest pyszny i smakuje jak połączenie ryby i kurczaka, ale mi nie przypadł do gustu. Szkoda mi kajmana tylko dla jednego ogona. Smaczniejszy jest kurczak hodowany w ogródku, na powietrzu. Przypomina kaczkę, a jest delikatniejszy. I zjada się go niemal całego. Nie marnuje się bez sensu.

Mój kochany wuj kiedyś mi powiedział, że w życiu człowieka najczęściej raz, tylko raz pojawia się sytuacja, którą trzeba schwytać jak byka za rogi i wykorzystać tak aby zmienić swój los na lepsze. Większość ludzi tę sytuację przegapia, nie zauważa, nawet nie wie, że taka była. A zatem wuj przestrzegał mnie, żebym zawsze się rozglądał, przyglądał, przypatrywał aby przypadkiem nie zagapić się i potem nie żałować. Pan, jak zwykle zresztą, opowiada o zupełnie innej sytuacji. W Pana teorii mamy ułożony scenariusz i wydarzenie, które zmienia to co ustalone, pewne i dobre bo pochodzące od Najwyższego. Nie znam się, ale myślę sobie, że Bogu dzięki za taką możliwość. Dzięki temu życie jest pasjonujące. 

A to już moja odpowiedź na pańskie pytanie, które dałem w pierwszym swoim wpisie na fandze. I proszę jak fanga nam się przyjemnie przydaje. Bo mamy okazję nawrócić czas, czyli dokonać tego co Gombrowicz dokonał, a co Pan zacytował:

Sen, który mię trapił w nocy i obudził, był wykładnikiem lęku. Nawrotem czasu, który powinien być zabroniony naturze, ujrzałem siebie takim, jakim byłem, gdym miał lat piętnaście i szesnaście - przeniosłem się w młodość - i stojąc na wietrze, na kamieniu, tuż koło młyna nad rzeką, mówiłem coś, słyszałem dawno pogrzebany swój głosik koguci, piskliwy, widziałem nos niewyrośnięty na twarzy niedokształtowanej i ręce za wielkie - czułem niemiłą konsystencję tej fazy rozwoju pośredniej, przejściowej.

Czy ja wiem, czy powinno być to w naturze zabronione? Taka możliwość pozwala nam spojrzeć na siebie z góry. Dojrzeć naszą małostkowość. Zabawić się kosztem własnym. A nie stać... Stać jak woda Pantanalu i czekać na sezon deszczowy, aby wezbrać i zalać. Biegniemy do przodu i patrzymy do tyłu jednocześnie. I uczymy się i w zasadzie nic to nie zmienia. Dalej jesteśmy głupi jak byliśmy, tylko głosik inny. Ale jest dobrze.

Tak jak w Bonito. W tym mieście nic nie ma, oprócz kosztownych pamiątek dla turystów. Jest za to woda. Czasem krystalicznie czysta. I dla tej wody i przyrody się przyjeżdża. I tutaj znalazłem trochę czasu. Nie mam tutaj i w zasadzie nie jestem w stanie sprawdzić czy da się oglądać, ale to tylko krótkie zdjęcia. Nie wiem czy zadziała, no ale spróbuję.


Żeby żyć w Pantanalu trzeba być mocnym: kochać komary i wodę bo to wielkie bagnisko. Należy też szanować zwierzęta, bo większość z nich z przyjemnością by Cię zeżarła. Mówią też, że Ara przynosi szczęście. Mam nadzieję, że Ara Azul przyniesie mnóstwo szczęścia waszemu przyszłemu ;)
Pozdrawiam
Stefan W.

P.S.

A to już życzenia dla pewnego dziewczęcia co to ma dzisiaj święto i pewnie nie może się doczekać cukierków. A że skoro słodka ze mnie bestia to proszę... półnagi

środa, 3 lipca 2013

Nie mogę

Szanowny Panie,

czytałem dziś coś, co napisałem kilka lat temu i wydałem się sobie niewiarygodnie głupi. Jak za kilka lat będę czytał wpisy na Fandze, to pewnie też będę się wstydzić i czerwienić. Nie wiem, jak dobrnąć do samozadowolenia? 

Dobrze, że czytam czasem, co też piszą inni. I tak na przykład na półce u rodziców J. znalazłem kilka dni temu "Ferdydurke" Gombrowicza. Otwarłem i zajrzałem. Nie pamiętam dokładnie, ale mam mocne przeświadczenie, że kiedyś jakoś zupełnie inaczej to do mnie przemawiało, a może i w ogóle nie przemawiało. Lektura może przyjemniejsza od innych, ale żeby jakoś brać ją do siebie - to, to raczej nie. Chyba po  prostu teraz jest ten czas. Chociaż w zasadzie przecież wtedy też był ten czas, czy raczej tamten czas, tylko ja jakoś tego nie widziałem. Sam Pan musisz przyznać jednak, że teraz to jest to teraz właściwe, a jakże, chociaż jak spojrzeć na to z drugiej strony, to wtedy też było, tylko wtedy tego jeszcze nie wiedziałem, a pewnie i nie wiedzieliśmy. Jak bowiem wyrostek ma sobie wyobrażać siebie oglądanego z drugiej strony smugi cienia?


We wtorek zbudziłem się o tej porze bezdusznej i nikłej, kiedy właściwie noc się już skończyła, a świt nie zdążył jeszcze zacząć się na dobre. Zbudzony nagle, chciałem pędzić taksówką na dworzec, zdawało mi się bowiem, że wyjeżdżam - dopiero w następnej minucie z biedą rozeznałem, że pociąg dla mnie na dworcu nie stoi, nie wybiła żadna godzina. Leżałem w mętnym świetle, a ciało moje bało się nieznośnie, uciskając strachem mego ducha, duch uciskał ciało i każda najdrobniejsza fibra kurczyła się w oczekiwaniu, że nic się nie stanie, nic się nie odmieni, nic nigdy nie nastąpi i cokolwiek by się przedsięwzięło, nie pocznie się nic i nic. Był to lęk nieistnienia, strach niebytu, niepokój nieżycia, obawa nierzeczywistości, krzyk biologiczny wszystkich komórek moich wobec wewnętrznego rozdarcia, rozproszenia i rozproszkowania. Lęk nieprzyzwoitej drobnostkowości i małostkowości, popłoch dekoncentracji, panika na tle ułamka, strach przed gwałtem, który miałem w sobie, i przed tym, który zagrażał od zewnątrz - a co najważniejsza, ciągle mi towarzyszyło, ani na krok nie odstępując, coś, co bym mógł nazwać samopoczuciem wewnętrznego, między cząsteczkowego przedrzeźniania i szyderstwa, wsobnego prześmiechu rozwydrzonych części mego ciała i analogicznych części mego ducha.
Sen, który mię trapił w nocy i obudził, był wykładnikiem lęku. Nawrotem czasu, który powinien być zabroniony naturze, ujrzałem siebie takim, jakim byłem, gdym miał lat piętnaście i szesnaście - przeniosłem się w młodość - i stojąc na wietrze, na kamieniu, tuż koło młyna nad rzeką, mówiłem coś, słyszałem dawno pogrzebany swój głosik koguci, piskliwy, widziałem nos niewyrośnięty na twarzy niedokształtowanej i ręce za wielkie - czułem niemiłą konsystencję tej fazy rozwoju pośredniej, przejściowej. Zbudziłem się w śmiechu i w strachu, bo mi się zdawało, że taki, jak jestem dzisiaj, po trzydziestce, przedrzeźniam i wyśmiewam sobą niewypierzonego chłystka, jakim byłem, a on znowu przedrzeźnia mnie - i równym prawem - że obaj jesteśmy sobą przedrzeźniani. Nieszczęsna pamięci, która każesz wiedzieć, jakimi drogami doszliśmy do obecnego stanu posiadania! A dalej, wydało mi się w półśnie, ale już po obudzeniu, że ciało moje nie jest jednolite, że niektóre części są jeszcze chłopięce i że moja głowa wykpiwa i wyszydza łydkę, łydka zaś głowę, że palec nabija się z serca, serce z mózgu, nos z oka, oko z nosa rechocze i ryczy - i wszystkie te części gwałciły się dziko w atmosferze wszechobejmującego i przejmującego panszyderstwa. A kiedym na dobre odzyskał świadomość i jąłem przemyśliwać nad swym życiem, lęk nie zmniejszył się ani na jotę, ale stał się jeszcze potężniejszy, choć chwilami przerywał go (czy wzmagał) śmieszek, od którego usta niezdolne były się powstrzymać. W połowie drogi mojego żywota pośród ciemnego znalazłem się lasu. Las ten, co gorsza, był zielony.
Gdyż na jawie byłem równie nie ustalony, rozdarty - jak we śnie. Przeszedłem niedawno Rubikon nieuniknionego trzydziestaka, minąłem kamień milowy, z metryki, z pozorów wyglądałem na człowieka dojrzałego, a jednak nie byłem nim - bo czymże byłem? Trzydziestoletnim graczem w bridża? Pracownikiem przypadkowym i przygodnym, który załatwiał drobne czynności życiowe i miewał terminy? Jakaż była moja sytuacja? Chodziłem po kawiarniach i po barach, spotykałem się z ludźmi zamieniając słowa, czasem nawet myśli, ale sytuacja ta była nie wyjaśniona i sam nie wiedziałem, czym człowiek, czym chłystek; i tak na przełomie lat nie byłem ani tym, ani owym - byłem niczym - a rówieśnicy, którzy już się pożenili oraz pozajmowali określone stanowiska, nie tyle wobec życia, ile po rozmaitych urzędach państwowych, odnosili się do mnie z uzasadnioną nieufnością. Ciotki moje, te liczne ćwierćmatki doczepione, przyłatane, ale szczerze kochające, już od dawna usiłowały na mnie wpływać, abym się ustabilizował jako ktoś, a więc jako adwokat albo jako biuralista - nieokreśloność moja była im niezwykle przykra, nie wiedziały, jak rozmawiać ze mną nie wiedząc, kim jestem, co najwyżej marniały tylko.

Jak to czytałem, to oczywiście myślałem sobie, że to przecież ja, ale w sumie ta końcówka to trochę chyba Pan, a pewnie to nie tylko o Józiu, Stefanku i Pawełku, pewnie nie. 

Idę więc dalej, bo Gombrowicz wielkim mądralą był, więc pewnie objawi mi nie jedno, skoro kiedyś objawił mi niewiele, czy też ja objawić pozwoliłem sobie tylko słów kilka nieprzeciętnych i od innych nieco innych, co je później małpowałem tylko, a może powiedzieć powinienem, że z ich pomocą małpować się starałem.  

Paweł D.

PS. No dobra... nie wypada pewnie tak spulchniać i pompować, ale nie mogę, po prostu nie mogę:


(...) Juliusz Słowacki, wielki poeta, kochamy Juliusza Słowackiego i zachwycamy się jego poezjami, gdyż był on wielkim poetą. Proszę zapisać sobie temat wypracowania domowego: „Dlaczego w poezjach wielkiego poety, Juliusza Słowackiego, mieszka nieśmiertelne piękno, które zachwyt wzbudza?”
W tym miejscu wykładu jeden z uczniów zakręcił się nerwowo i zajęczał:
- Ale kiedy ja się wcale nie zachwycam! Wcale się nie zachwycam! Nie zajmuje mnie! Nie mogę wyczytać więcej jak dwie strofy, a i to mnie nie zajmuje. Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca? - Wytrzeszczył oczy i usiadł, grążąc się w jakieś bezdenne przepaście. Naiwnym tym wyznaniem aż zakrztusił się nauczyciel.
- Ciszej, na Boga! - syknął. - Gałkiewiczowi stawiam pałkę. Gałkiewicz zgubić mnie chce! Gałkiewicz chyba nie zdaje sobie sprawy, co powiedział?
GAŁKIEWICZ
Ale ja nie mogę zrozumieć! Nie mogę zrozumieć, jak zachwyca, jeśli nie zachwyca. 
NAUCZYCIEL
Jak to nie zachwyca Gałkiewicza, jeśli tysiąc razy tłumaczyłem Gałkiewiczowi, że go zachwyca. GAŁKIEWICZ
A mnie nie zachwyca.
NAUCZYCIEL
To prywatna sprawa Gałkiewicza. Jak widać, Gałkiewicz nie jest inteligentny. Innych zachwyca. GAŁKIEWICZ
Ale, słowo honoru, nikogo nie zachwyca. Jak może zachwycać, jeśli nikt nie czyta oprócz nas, którzy jesteśmy w wieku szkolnym, i to tylko dlatego, że nas zmuszają siłą...
NAUCZYCIEL
Ciszej, na Boga! To dlatego, że niewielu jest ludzi naprawdę kulturalnych i na wysokości...                              
GAŁKIEWICZ
Kiedy kulturalni także nie. Nikt. Nikt. W ogóle nikt.
NAUCZYCIEL
Gałkiewicz, ja mam żonę i dziecko! Niech Gałkiewicz przynajmniej nad dzieckiem się ulituje! Gałkiewicz, nie ulega kwestii, że wielka poezja powinna nas zachwycać, a przecież Słowacki był wielkim poetą... Może Słowacki nie wzrusza Gałkiewicza, ale nie powie mi chyba Gałkiewicz, że nie przewierca mu duszy na wskroś Mickiewicz, Byron, Puszkin, Shelley, Goethe... 
GAŁKIEWICZ
Nikogo me przewierca. Nikogo to nic nie obchodzi, wszystkich nudzi. Nikt nie może przeczytać więcej niż dwie lub trzy strofy. O Boże! Nie mogę...
NAUCZYCIEL
Gałkiewicz, to jest niedopuszczalne. Wielka poezja, będąc wielką i będąc poezją, nie może nie zachwycać nas, a więc zachwyca.
GAŁKIEWICZ
A ja nie mogę. I nikt nie może! O Boże!
Nauczycielowi pot kroplisty zrosił czoło, wyjął z pugilaresu fotografię żony i dziecka i próbował wzruszyć nimi Gałkiewicza, lecz ten powtarzał tylko w kółko swoje: „Nie mogę, nie mogę”. I to przejmujące „nie mogę” rozpleniało się, rosło, zarażało, już z kątów dochodziły szmery: „My też nie możemy”, i zagrażać jęła powszechna niemożność. Nauczyciel znalazł się w okropnym impasie. Lada sekunda mógł nastąpić wybuch - czego? - niemożności, lada moment dziki ryk niechcenia mógł porwać się i dopaść dyrektora i wizytatora, lada chwila gmach cały mógł runąć grzebiąc pod gruzami dziecko, a Gałkiewicz właśnie nie mógł, Gałkiewicz ciągle nie mógł i nie mógł.