Szanowny Panie,
czytałem dziś coś, co napisałem kilka lat temu i wydałem się sobie niewiarygodnie głupi. Jak za kilka lat będę czytał wpisy na Fandze, to pewnie też będę się wstydzić i czerwienić. Nie wiem, jak dobrnąć do samozadowolenia?
Dobrze, że czytam czasem, co też piszą inni. I tak na przykład na półce u rodziców J. znalazłem kilka dni temu "Ferdydurke" Gombrowicza. Otwarłem i zajrzałem. Nie pamiętam dokładnie, ale mam mocne przeświadczenie, że kiedyś jakoś zupełnie inaczej to do mnie przemawiało, a może i w ogóle nie przemawiało. Lektura może przyjemniejsza od innych, ale żeby jakoś brać ją do siebie - to, to raczej nie. Chyba po prostu teraz jest ten czas. Chociaż w zasadzie przecież wtedy też był ten czas, czy raczej tamten czas, tylko ja jakoś tego nie widziałem. Sam Pan musisz przyznać jednak, że teraz to jest to teraz właściwe, a jakże, chociaż jak spojrzeć na to z drugiej strony, to wtedy też było, tylko wtedy tego jeszcze nie wiedziałem, a pewnie i nie wiedzieliśmy. Jak bowiem wyrostek ma sobie wyobrażać siebie oglądanego z drugiej strony smugi cienia?
We
wtorek zbudziłem się o tej porze bezdusznej i nikłej, kiedy właściwie noc się
już skończyła, a świt nie zdążył jeszcze zacząć się na dobre. Zbudzony nagle,
chciałem pędzić taksówką na dworzec, zdawało mi się bowiem, że wyjeżdżam -
dopiero w następnej minucie z biedą rozeznałem, że pociąg dla mnie na dworcu
nie stoi, nie wybiła żadna godzina. Leżałem w mętnym świetle, a ciało moje bało
się nieznośnie, uciskając strachem mego ducha, duch uciskał ciało i każda
najdrobniejsza fibra kurczyła się w oczekiwaniu, że nic się nie stanie, nic się
nie odmieni, nic nigdy nie nastąpi i cokolwiek by się przedsięwzięło, nie
pocznie się nic i nic. Był to lęk nieistnienia, strach niebytu, niepokój
nieżycia, obawa nierzeczywistości, krzyk biologiczny wszystkich komórek moich
wobec wewnętrznego rozdarcia, rozproszenia i rozproszkowania. Lęk
nieprzyzwoitej drobnostkowości i małostkowości, popłoch dekoncentracji, panika
na tle ułamka, strach przed gwałtem, który miałem w sobie, i przed tym, który
zagrażał od zewnątrz - a co najważniejsza, ciągle mi towarzyszyło, ani na krok
nie odstępując, coś, co bym mógł nazwać samopoczuciem wewnętrznego, między cząsteczkowego
przedrzeźniania i szyderstwa, wsobnego prześmiechu rozwydrzonych części mego
ciała i analogicznych części mego ducha.
Sen,
który mię trapił w nocy i obudził, był wykładnikiem lęku. Nawrotem czasu, który
powinien być zabroniony naturze, ujrzałem siebie takim, jakim byłem, gdym miał
lat piętnaście i szesnaście - przeniosłem się w młodość - i stojąc na wietrze,
na kamieniu, tuż koło młyna nad rzeką, mówiłem coś, słyszałem dawno pogrzebany
swój głosik koguci, piskliwy, widziałem nos niewyrośnięty na twarzy
niedokształtowanej i ręce za wielkie - czułem niemiłą konsystencję tej fazy
rozwoju pośredniej, przejściowej. Zbudziłem się w śmiechu i w strachu, bo mi
się zdawało, że taki, jak jestem dzisiaj, po trzydziestce, przedrzeźniam i wyśmiewam
sobą niewypierzonego chłystka, jakim byłem, a on znowu przedrzeźnia mnie - i
równym prawem - że obaj jesteśmy sobą przedrzeźniani. Nieszczęsna pamięci,
która każesz wiedzieć, jakimi drogami doszliśmy do obecnego stanu posiadania! A
dalej, wydało mi się w półśnie, ale już po obudzeniu, że ciało moje nie jest
jednolite, że niektóre części są jeszcze chłopięce i że moja głowa wykpiwa i
wyszydza łydkę, łydka zaś głowę, że palec nabija się z serca, serce z mózgu,
nos z oka, oko z nosa rechocze i ryczy - i wszystkie te części gwałciły się
dziko w atmosferze wszechobejmującego i przejmującego panszyderstwa. A kiedym
na dobre odzyskał świadomość i jąłem przemyśliwać nad swym życiem, lęk nie
zmniejszył się ani na jotę, ale stał się jeszcze potężniejszy, choć chwilami
przerywał go (czy wzmagał) śmieszek, od którego usta niezdolne były się
powstrzymać. W połowie drogi mojego żywota pośród ciemnego znalazłem się lasu.
Las ten, co gorsza, był zielony.
Gdyż
na jawie byłem równie nie ustalony, rozdarty - jak we śnie. Przeszedłem niedawno
Rubikon nieuniknionego trzydziestaka, minąłem kamień milowy, z metryki, z
pozorów wyglądałem na człowieka dojrzałego, a jednak nie byłem nim - bo czymże
byłem? Trzydziestoletnim graczem w bridża? Pracownikiem przypadkowym i
przygodnym, który załatwiał drobne czynności życiowe i miewał terminy? Jakaż
była moja sytuacja? Chodziłem po kawiarniach i po barach, spotykałem się z
ludźmi zamieniając słowa, czasem nawet myśli, ale sytuacja ta była nie
wyjaśniona i sam nie wiedziałem, czym człowiek, czym chłystek; i tak na
przełomie lat nie byłem ani tym, ani owym - byłem niczym - a rówieśnicy, którzy
już się pożenili oraz pozajmowali określone stanowiska, nie tyle wobec życia,
ile po rozmaitych urzędach państwowych, odnosili się do mnie z uzasadnioną
nieufnością. Ciotki moje, te liczne ćwierćmatki doczepione, przyłatane, ale
szczerze kochające, już od dawna usiłowały na mnie wpływać, abym się
ustabilizował jako ktoś, a więc jako adwokat albo jako biuralista -
nieokreśloność moja była im niezwykle przykra, nie wiedziały, jak rozmawiać ze
mną nie wiedząc, kim jestem, co najwyżej marniały tylko.
Jak to czytałem, to oczywiście myślałem sobie, że to przecież ja, ale w sumie ta końcówka to trochę chyba Pan, a pewnie to nie tylko o Józiu, Stefanku i Pawełku, pewnie nie.
Idę więc dalej, bo Gombrowicz wielkim mądralą był, więc pewnie objawi mi nie jedno, skoro kiedyś objawił mi niewiele, czy też ja objawić pozwoliłem sobie tylko słów kilka nieprzeciętnych i od innych nieco innych, co je później małpowałem tylko, a może powiedzieć powinienem, że z ich pomocą małpować się starałem.
Paweł D.
PS. No dobra... nie wypada pewnie tak spulchniać i pompować, ale nie mogę, po prostu nie mogę:
(...) Juliusz Słowacki, wielki poeta,
kochamy Juliusza Słowackiego i zachwycamy się jego poezjami, gdyż był on
wielkim poetą. Proszę zapisać sobie temat wypracowania domowego: „Dlaczego w
poezjach wielkiego poety, Juliusza Słowackiego, mieszka nieśmiertelne piękno,
które zachwyt wzbudza?”
W
tym miejscu wykładu jeden z uczniów zakręcił się nerwowo i zajęczał:
- Ale kiedy ja się wcale nie
zachwycam! Wcale się nie zachwycam! Nie zajmuje mnie! Nie mogę wyczytać więcej
jak dwie strofy, a i to mnie nie zajmuje. Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca,
kiedy mnie nie zachwyca? - Wytrzeszczył oczy i usiadł, grążąc się w jakieś
bezdenne przepaście. Naiwnym tym wyznaniem aż zakrztusił się nauczyciel.
- Ciszej, na Boga! - syknął. -
Gałkiewiczowi stawiam pałkę. Gałkiewicz zgubić mnie chce! Gałkiewicz chyba nie
zdaje sobie sprawy, co powiedział?
GAŁKIEWICZ
Ale
ja nie mogę zrozumieć! Nie mogę zrozumieć, jak zachwyca, jeśli nie zachwyca.
NAUCZYCIEL
Jak
to nie zachwyca Gałkiewicza, jeśli tysiąc razy tłumaczyłem Gałkiewiczowi, że go
zachwyca. GAŁKIEWICZ
A
mnie nie zachwyca.
NAUCZYCIEL
To
prywatna sprawa Gałkiewicza. Jak widać, Gałkiewicz nie jest inteligentny.
Innych zachwyca. GAŁKIEWICZ
Ale,
słowo honoru, nikogo nie zachwyca. Jak może zachwycać, jeśli nikt nie czyta oprócz
nas, którzy jesteśmy w wieku szkolnym, i to tylko dlatego, że nas zmuszają
siłą...
NAUCZYCIEL
Ciszej,
na Boga! To dlatego, że niewielu jest ludzi naprawdę kulturalnych i na
wysokości...
GAŁKIEWICZ
Kiedy kulturalni także
nie. Nikt. Nikt. W ogóle nikt.
NAUCZYCIEL
Gałkiewicz,
ja mam żonę i dziecko! Niech Gałkiewicz przynajmniej nad dzieckiem się ulituje!
Gałkiewicz, nie ulega kwestii, że wielka poezja powinna nas zachwycać, a
przecież Słowacki był wielkim poetą... Może Słowacki nie wzrusza Gałkiewicza,
ale nie powie mi chyba Gałkiewicz, że nie przewierca mu duszy na wskroś
Mickiewicz, Byron, Puszkin, Shelley, Goethe...
GAŁKIEWICZ
Nikogo
me przewierca. Nikogo to nic nie obchodzi, wszystkich nudzi. Nikt nie może
przeczytać więcej niż dwie lub trzy strofy. O Boże! Nie mogę...
NAUCZYCIEL
Gałkiewicz,
to jest niedopuszczalne. Wielka poezja, będąc wielką i będąc poezją, nie może
nie zachwycać nas, a więc zachwyca.
GAŁKIEWICZ
A
ja nie mogę. I nikt nie może! O Boże!
Nauczycielowi
pot kroplisty zrosił czoło, wyjął z pugilaresu fotografię żony i dziecka i
próbował wzruszyć nimi Gałkiewicza, lecz ten powtarzał tylko w kółko swoje:
„Nie mogę, nie mogę”. I to przejmujące „nie mogę” rozpleniało się, rosło,
zarażało, już z kątów dochodziły szmery: „My też nie możemy”, i zagrażać jęła
powszechna niemożność. Nauczyciel znalazł się w okropnym impasie. Lada sekunda
mógł nastąpić wybuch - czego? - niemożności, lada moment dziki ryk niechcenia
mógł porwać się i dopaść dyrektora i wizytatora, lada chwila gmach cały mógł
runąć grzebiąc pod gruzami dziecko, a Gałkiewicz właśnie nie mógł, Gałkiewicz
ciągle nie mógł i nie mógł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz