Szanowny Panie,
W drugiej minucie Fred walczy do końca. Leży na ziemi, a na sobie ma trzech zawodników i przed sobą bramkarza. Jakimś cudem trafia do bramki. Szaleństwo!
bardzo chciałem żeby te dwa oddalające się od siebie światełka stały sie jednym. Nie mogłem ruszyć się z lewego boku i przestać patrzeć. Ciepły wiatr, który omiótł nagusieńkie cielsko odwrócił na chwilę moją uwagę od światełek. Wystarczyło, aby poczuć miękką, ciepłą i lekko wilgotną dłoń na moim karku. Pomyślałem – Dobra kobieta! Bo lekko pogładziła mi to miejsce, w którym z tyłu głowy kończą się włosy. Ręka oddaliła się i zabierała mnie ze sobą. Zabierał mnie ze środka, z cielska mojego, które nie mogło się poruszyć. I gdy tak całe moje jestestwo zaczęło schodzić się w jedno miejsce z tyłu głowy, aby stamtąd wyjść i podążyć w nieznane, oczy popatrzyły raz jeszcze na światełka. Cholera powinno być jedno – pomyślał mózg i jednak zostałem w swoim ciele. Kiedyś pójdę za ręką i zobaczę co się stanie. Była siódma rano, a ja spałem w namiocie na brzegu rzeki, zbliżał się pociąg, więc wstałem i poszedłem się wykąpać. Aguas Calientes. Pomyślałby Pan, że to zwyczajny grajdołek, płycizna. Ale ta płycizna kryje w sobie dwie tajemnice. Jedną widać na pierwszy rzut oka o siódmej rano. Gdy ziemia jest zimniejsza od wody unoszą się opary. Bo ta rzeka jest miejscami gorąca. Podgrzewa ją ziemia i czyni rajem. Druga tajemnica to maleńkie rybki, które skubią naskórek. Jeżeli tylko przez minutę przestanie się Pan ruszać to cała ławica się spłynie. Zeżarły mi całą opaleniznę.
Że też Ci Hiszpanie zostawiają im tyle miejsca przed swoim polem karnym! Musiało się skończyć drugim golem. Szaleństwo ze łzami w oczach!
Wreszcie znalazłem miejsce dla siebie w Boliwii. Dawid, kumpel ze studiów, zapytał się mnie czy mógłbym tu żyć. No tu – mógłbym. Przesiedziałem calutki dzień w wodzie i zostałybym dłużej, gdyby nie ta ręka. Bo potem to już ona mną kierowała.
Nie wierzę, że ten kędzierzawy obrońca wyciągną piłkę niemal ze światła bramki. Bohater narodowy!
W okolicach są nieziemskie widoki, na równinie nagle wyrosłe skały, słupy, a nawet naturalne bo skalne mosty. Nad głowami latają tuk-tuk tukany i papugi czerwone – wielkie Ary. Zorro buszuje po krzakach, a nad wszystkim górują ogromne orły. Niby tu płasko, ale jakoś tak dobrze, gdyby tylko nie te komary, które uwzięły się na moje stopy. Podobno komary atakują najbardziej podatne na choroby miejsca. Sądząc po zapachu moich butów, dobrze trafiły wypijając krew z tych ogromnych śmierdzieli, które do mnie należą.
– Trzeba być wariatem, żeby jechać nad lago Gaiba – mówi mi strażnik miejscowej drogi. Ale na mojej mapie nie narysowali bagna – odpowiadam, więc żaden ze mnie wariat. – To Pantanal, tam sama woda. Żeby dojechać do jeziora potrzebujesz łodzi. Jak bardzo chcesz musisz wybrać drogę na około, a tutaj możesz zwiedzić pobliskie wzniesienia. Piękny zachód słońca – kończy. Rzeczywiście piękny. I znów klaszczę słońcu, w podzięce za cudowny dzień. A Pantanal rozciąga się aż po Brazylię. W porze deszczowej wygląda jak morze.
Wstyd mi. Jestem jedynym europejczykiem w knajpie, więc powinienem być za Iberią. A oni tylko faulują. Czerwona kartka. Należało się mu. Pokazano Shakirę, bo to chyba jej mąż. Sala śpiewa piosenki Shakiry i tańczy.
Mogłem się spodziewać, że laguna Gaibo nie dla mnie. Od samego początku mi nie szło. To ta ręka! Stopa łapałem chyba półtorej godziny. Dokładnie nie wiem, bo nie mam zegarka, znów rozwaliłem monitor, tym razem komórki. Pech albo i szczęście! Wiatr mi mówił, że mam jechać w przeciwnym kierunku, do Brazylii. Ale uparłem się. Okazało się, że w Santiago nie ma chleba, jest dość drogo, ale ludzie sympatyczni. Nauczyłem spać się na głównych placach. Rozbijam po prostu tam namiot, gwiżdżąc na to co myślą inni. Jest dobrze. W Santiago jest kościół pojezuicki, bo tutaj działały jezuickie misje. Kościółek ładny, ale nie ma księdza, więc miejscowi sami odprawiają mszę. Ale co to za msza, bez opłatka i księdza? Dziwne zwyczaje! I w niedzielę, po najdziwniejszej mszy świętej świata – szczęście, od razu łapię stopa do granicy, a to ponad 200 kilometrów!!! Miałem jeszcze spędzić pięć dni w Boliwii, a tu okazuje się, że za parę godzin witać się będę po portugalsku.
Już nie pamiętam trzeciego gola. Ale to był ten Fred. Jakaś piłkarska szycha, musi być. Trener zdejmuje go z boiska. Oklaski na stojąco i gwizdy, i śmiech, i piwo. Cholera, ale śliczna dziewczyna właśnie weszła!
Zimnym kurczakiem na obiad i pasjonującym meczem Urugwaj-Włochy zakończyłem wizytę w Boliwii. W Brazylii obejrzałem finał!!!
A ulica się bawi. Miejscowe żarcie. 3 reale – chyba 6 złotych. Szaleję. Jem na co mam ochotę. I piję soki. Świeżo wyciskane tańsze od coca-coli. Petardy!
Ale oni śmiesznie mówią. Nic nie rozumiem. A pomyśleć, że właśnie dogadywałem się po hiszpańsku. Na odchodnę, mój stop powiedział mi, że dobrze gadam. Kłamał, ale ja lubię małe i przyjemne kłamstewka. Nic nie rozumiem w tej Brazylii. Znów głupio. Gadam do nich po hiszpańsku-angielsku i polsku. A dziewczęta!!! Co za kobiety i w dodatku ich nie rozumiem. Nie muszę nawet udawać. Po prostu Raj. Prawdziwy Raj! Nie wiem tylko czemu tak dziwnie tańczą. Schodzą całym ciałem do ziemi i wypinają na maksa pupę. A tyłki to mają wydatne... Wyglądają śmiesznie. I wszystkie robią w tym samym rytmie. Jak ja mam przy nich tańczyć? Ja tak nie potrafię. Zresztą faceci jakoś mało tańczą. Za to jak kibicują swojej drużynie? Panie Pawle, coś takiego to tylko w Brazylii. Oni kochają piłkę, to religia, fanatyzm, miłość. Co za dzień? Oklaski dla słońca. Kurtyna.
Mam tylko jedno pytanie. Co to był za finał? Taki śmieszny Mundial, zeby podbic publike... troche oszustwo... Julek przepraszam, po co oni grali, do cholery?
Do jutra!
P.S. Chcialem wrzucic na bloga, ale jakos nie dogadalem sie z Tym gosciem. Nie mam fejsboga , ale podobno jak poszukacie Hayden-a Greenhill-a tam to mozecie zobaczyc ciekawy filmik z moim udzialem. Filmiki powinny byc dwa. Jeden ze mna w roli glownej, drugi jako boska reka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz