sobota, 26 grudnia 2020

Obowiązki, przyjemności

Szanowny Panie,

mamy pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia a ja tu, zamiast szykować świąteczne śniadanie, kitram się z kawą, żeby w końcu Panu odpowiedzieć (znowu – czy zauważył Pan, że to powracający motyw w moich listach?). A miało być tak pięknie… zawsze jak już coś wyskrobię, to obiecuję sobie, że od teraz to już dzień w dzień będę pisać, tak cokolwiek, żeby z rytmu nie wypaść. No i że z odpisywaniem zwlekać nie będę wcale, że będzie w końcu, tak, jak być powinno. Serw, odbicie, i ciach, i ciach, i nabieramy tempa, piękna długa wymiana, no i od czasu do czasu, ktoś się potknie tylko (ha! To też już chyba kiedyś napisałem! Czy wpadam w pętle?). A tymczasem biegam, jak dziecko we mgle…

Wciąż się zastanawiam, czy to tylko kwestia lenistwa, czy jednak złej organizacji? A może jednak wszystko sprowadza się, do niewłaściwego ustalenia priorytetów.

Mój znajomy jeden wrzucił ostatnio na swojego walla na fejsie takie krótkie podsumowanie roku 2020. No i było, że chociaż rok trudny, bo wiadomo – pandemia, lockdown, dziwactwa, to jednak dla niego rok był dobry, bo sobie przewartościował wiele rzeczy. Porzucił etat, zaczął żyć skromnie, ale powoli, bez szarpaniny, za to skupiając się na rzeczach codziennych – spacerach z psem, ćwiczeniach i takich innych. Wspomniał o wysypianiu, dbaniu o swoje ciało, jedzeniu owsianki. Jak go znam, to pewnie pochłania sobie na spokojnie tony książek i jeszcze ma czas nad nimi pomyśleć, a nawet skomentować co poniektóre. No wpis był oczywiście trochę pretensjonalny, ale trudno żeby nie był -ktoś Panu pisze, że on zrobił tak i tak jest dobrze. No w takim momencie, w każdym z nas dumnie powstaje prawdziwy Polak i mówi z przekonaniem: ch*j Ci w d*%e! Ale jednak starałem się spojrzeć obiektywnie i powiem Panu, że pozazdrościłem. Nie było żadnego olśnienia – ja to wiem od dawna, że kariera nie dla mnie, ściganie mi radości nie przynosi i tylko gdzieś na obrzeżach systemu mógłbym zadowolenie znaleźć. No, ale automat w głowie powtarza głupio, że się trzeba dostosować, a tu kolejny przykład, że nie.

Znajomy dodał oczywiście ,  bo nie jest durniem, że pewnie jak ktoś ma kredyt i dzieci, to trudniej.

Ja nie mam kredytu i bronię się przed nim, jak przed zarazą (chyba nawet bardziej), a dzieci mam, ale zdecydowanie nie chciałbym zwalać na nie odpowiedzialności za swoje życie. Ostatnio (przez jakieś ostatnie 7 lat mniej więcej) rozkminiam, na ile byłoby możliwe w naszym przypadku jakieś „inne” życie. Pisząc „inne”, mam na myśli… no i tu pojawia się pierwszy problem. Bo nie wiem sam, jakie… Wolniejsze? Niech będzie. Na początek i to dobre. Tylko czy tu? Czy gdzieś tam?

Tu. No tak, ale tu życie jest drogie, jeśli się nie zapieprza lub nie kradnie, lub nie jest się farciarzem. Zatem życie skromne. Spoko. Tylko te wyrzuty w oczach ludzi. Mężczyzna? Leń, wstyd. Ojciec mi przy łamaniu opłatkiem powiedział, że trzeba tę pracę doceniać, bo takie czasy, że jak jest, to się trzeba trzymać. Mój szef chyba myśli podobnie, bo nam jednego dnia mówił, że mieliśmy w tym roku lepsze wyniki niż kiedykolwiek, a na następny dzień już bez słowa, obciął nam roczne premie o jakieś 25%. 

Tam. Kocham Polskę. Tę szarość murów i burkowatość serc. Nie nabijam się. Naprawdę. W sumie jednak zawsze mi się marzyło pożyć trochę gdzie indziej. Może jakaś komuna?  W Ameryce Południowej albo w Azji? Tylko daleko do dziadków? Dzieciom dziadków odbierać? Dziadkom wnuczęta? Okrutne. I niewygodne do tego. Jak człowiek tak ciągle w biegu, to ta możliwość wysłania gówniarstwa na dwa dni pod miasto, to jednak oddech. Tylko, jakby nie trzeba było tak pracować ciągle, bez tej nerwówy całej, to może i tego wolnego od dzieci nie byłoby tak bardzo potrzeba.

Bo powiem Panu, że już to niepisanie to jedno, ale mi się mózg zamienia w jakiś supełek żałosny. Nie przyswajam, to jedno, ale i zapominam, nie powtarzam, nie naoliwiam. W tym roku z ledwością przeczytałem 18 książek. W większości czytadła durne. Zerkam czasem łakomie na półki, jak kogoś odwiedzę (Pana chociażby), ale wieczorami, jak już nawet się wezmę (a przeważnie mi się nie chce), to zasypiam po pięciu (trzech) stronach. Gubię wątki, nudzę się, odkładam na półki i nie wracam.

Dziś podczas posiedzenia w toalecie przeglądałem „Przewodnik po świecie” (taka encyklopedia jakby). W pięć minut dowiedziałem się o istnieniu jeziora Turkana (zwanego Jeziorem Rudolfa lub morzem nefrytowym), o jego znaczeniu dla ludności zamieszkującej pogranicze Kenii i Etiopii, a także o tym, jak powstanie zapory na rzece Omo (głównym dopływie słodkiej wody do jeziora) doprowadzić może do katastrofy społeczno-ekologicznej, a nawet do wyschnięcia tego wielkiego zbiornika wodnego, którego wiek szacuje się na jakieś 4 mln lat.

A gdybym miał więcej niż 5 minut?

Gdyby nie ten moment wolności kibelkowej, to nadal bym nie wiedział o tym nic. Pierwsza myśl, która mi się nasunęła, to oczywiście siedzieć na muszli dłużej i częściej, ale też – czy to jest plan na życie? Czasami przesadzę i aż czucie w nogach tracę i później muszę się na rękach po ścianach wspinać i czekać, aż krew zrobi swoje.

Dobra, trzeba wracać. Święta, to człowiek też ma plan napięty.

Ach, święta… Nie zadzwonił Pan? Czy próbuje mnie Pan przetrzymać?

Niemniej…

Panie Stefania, spokojnych i wesołych, to już trochę późno, żeby Panu życzyć. No, to może pomyślnych powrotów? Żeby brzuch z przejedzenia nie bolał. Uszanowanie.

P.

wtorek, 10 listopada 2020

To jest Matrix a Thomas jest metalem

 Szanowny Panie,

kiedy pływałem na żaglowcu Fryderyk Chopin to mieszkałem w Kartonie. Karton to dziewięcioosobowa kajuta, w której żyje szkielet statku (załoga, która bez wynagrodzenia gotówkowego pływa po morzach świata, a w zamian pracuje na masztach, kambuzie i czyści kible). W Kartonie panuje kilka zasad. Gdy się wchodzi to nie puka, bo puka tylko ten kto tam nie mieszka. Mówi się po prostu SWÓJ i nikt niczego chować przed nikim nie musi. Po drugie, co dzieje się w Kartonie, w kajucie zostaje. A po trzecie wszystko jest wspólne, no i po czwarte kapitan nie może wejść do Kartonu. 

Słowem kajuta ma swój własny świat, swoje własne prawa, jest odizolowana od praw statku dzięki czemu mieści się w niej wszystko co nie pasuje na pokładzie. To taki schowek emocji, niedopasowań, charakterów. Poza Kartonem należy wykonywać rozkazy kapitana, słuchać się bosmana i pracować. W Kartonie i tylko tam jest się prawdziwie wolnym, w tym rozumieniu, że można pozwolić sobie na spuszczenie powietrza z nadęcia, wyluzować szelki, podciąć gumkę w spodniach, można kojować i nie oceniać. Nikogo. A zwłaszcza siebie.

Na Le Quy Donie była Szuflandia. Nasza kajuta, w której sprawowaliśmy niepodzielną władzę. Był to nasz papierek lakmusowy na codzienność. Można było się ukryć, kapitan jak wchodził to na zaproszenie. 

Na Sea Cloudzie działo się w mesie. Codziennie wieczorem odbywały się tam wielogodzinne imprezy z karaoke, alkoholem i głupimi żartami.

Na Sea Cloudzie II mieliśmy saunę i siłownię gdzie można było spuścić powietrze z codzienności. Bez zmartwień i wyrzucania sobie niedorzeczności.

W Hiszpanii pracowałem dziesięć godzin na masztach i mieliśmy Matrixa. Samochód, którym dojeżdżaliśmy do pracy. Wystarczyło, że nasz kolega puścił rano swoją składankę muzyczną i świat stawał się przyjaźniejszy. Pełny odjazd. Właściciel pojazdu ma swoje własne podejście do świata. Jego ambicje to spokojnie żyć i nie denerować sie codziennością. Co mu generalnie wychodziło, chyba że wkurzał się na rzeczy, których nie mógł przewidzieć. 

Te jego podejście było związane z paleniem dużej ilości trawki co i Panu proponuję, gdy tak czytam ten ostatni list.

Nie, nie wkurzam się na pańskie oceny mojej ignorancji. Bo w historii naszej przyjaźni nie jest nic nowego, że nie bardzo orientuje się w muzyce. Po prostu gdzie indziej przykładam akcenty. Ale wkurza mnie ta Pańska samookrytka. Co też Pan chce od podstarzałych fanów sludge metalu? Czy brzuchowaty tatuś zasłuchujących się w ten pański groove death trash metal metal jest godny potępienia? I czemu się tego wstydzić, gdy Pan widzi zbiory wspólne z tymi cudakami? Jedyne co można im zarzucić - niezmienność poglądów.

Gdy gadałem z Thomasem, właścicielem przybytku, raczej zainteresowała mnie w nim jego pasja do tego tematu. Nie wygasła. Ciągle dająca płomień. To było najpiękniejsze w tym człowieku. Kilkanaście lat prowadził knajpę, która dla wąskiej, lokalnej społeczności była kultowa. Gdzie można było wrócić do swoich przygód dziecięcych z muzyką. Sądziłem, że doceni Pan ten rodzaj człowieka. Może to mój ubogi język. Podobno obraz to tysiąc słów. Niech Pan spojrzy:

Nie jest kudłaty, ale podchmielony to już tak. Za tą swoją konsolą zapuszcza zespół, który tylko Pan rzuci w przestrzeń. To jest super. Niezwykłe że jest jakaś siła, która potrafi na całe życie, mimo przeciwności losu uformować człowieka.

 

Charles Bukowski na swoim grobie ma napisane Don't try. Zabawne, że człowiek bity przez swojego ojca, wyśmiewany w dzieciństwie za niemiecki akcent, chorobę skóry, który całe życie pisał bez sukcesów. W między czasie pracował na poczcie. Dopiero po 50-tce zaczął zdobywać uznanie krytyków. I ten człowiek na ostatnim swoim kamiennym, wiecznym zdaniu pisze Nie próbuj.

Panie Pawle nie da się uniknąć losu. Nie da się uniknąć przeznaczenia. Thomas jest metalem i nim zostanie nawet jak zamknął tę jego budę. Ja tam podziwiam jego i Bukowskiego samozaparcie.

 Thomas jest metalem. 


Ukłony

Stefan W.






sobota, 7 listopada 2020

A wy żryjcie te opiłki!

Szanowny Panie,

jest black metal, death metal, blackened death metal, trash metal, industrial metal, nu metal, groove metal, doom metal, sludge metal, niektórzy powiadają, że może być też stoner metal (chociaż to już naciągane trochę), post-metal, metalcore a nawet metal symfoniczny (który jest już strasznym gównem). Znalazłoby się jeszcze kilka zapewne (chociażby: power, viking, folk, gothic czy speed…). Zasadniczo wszystko to jednak łapie się pod szersze i starsze określenie: heavy metal. A hard to może być tylko rock.

Tyle lat w moim towarzystwie i wciąż taka ignorancja. Ech. W głowie dudni mi Ten Typ Mes: „śmieję się, ale trzeba mieć jaja, żeby z taką beztroską codzienność przyswajać”. Hard metal… a jak tam ta pana motorówka? Już jej żagla dokleili?

Heh. Nie no. W sumie to co mi szkodzi ten hard metal? Może być i hard metal. Ładnie nawet. Deep Jam, Alice in Pearls, Purple Garden, Sound Sabbath, Crazy Hole, The Black Stripes… The Rolling Beatles? Gdzieś. Kiedyś. Pod drugiej stronie tęczy. A może to już było? Bo i po co do tego większą wagę przykładać? Ot, przyzwyczajenie głupie. Nic więcej.

Jakoś nie wiem, czy jeszcze bym się w tym „Frenopatiko” odnalazł. Gitarowe rzężenie – to pewnie tak. Przy alko,  i jakby nie trzeba było z nikim gadać.  Bo sama wizja pogaduszek z jakimś podchmielonym kudłatym barmanem napawa mnie jednak wewnętrzną niechęcią. Wciąż lubię metal, ale od dawna mam dystans do metali, a już ci postarzali to w ogóle padaka. 

Z drugiej strony chyba w ogóle przestałem się odnajdywać, a dystans też mam ogólnie do ludzi. I przynależność subkulturowa, a nawet kulturowa, rasowa, czy jakakolwiek inna, ma tu chyba drugorzędne znaczenie.

Imprezy, spotkanka, kawy, herbatki - Boże, jak to nie dla mnie. Czy my kiedyś urządzaliśmy bibki na siedemdziesiąt osób? Jak to było, że do domu rodziców wpuszczałem tyle ludu? Teraz nikt by mnie do tego nie zmusił.  Chyba bałem się być nudny po prostu. A teraz to mi to tito. Plus dojrzałości. Jesteś zgorzkniały, cyniczny, ale już nie musisz być popularny. Chyba, że kłamię i odwracam kota ogonem.  Może jestem nudny i niepopularny, a żeby nie hodować sobie kolejnej traumy, to wmawiam sobie, że mi to niepotrzebne. Prędzej tak. Ale no… wie Pan… moje systemy obronne działają bez zarzutu. W pełni przekonałem siebie, że do szczęścia potrzebuję spokoju, zdrowia, może odrobinki czasu dla siebie, książki, muzyki. Ludzi? Tak, ale tylko tych najbliższych. Wie Pan – chłopak i dziewczyna, normalna rodzina. I tyle. A nie, że obcych, nowych, innych.

Zapytałby mnie Pan o przyjaźnie z dziesięciu ostatnich lat? Byłoby ciężko. Wszak te z lat młodzieńczych poumierały lub ledwo zipią. No, a przecież to były te prawdziwe, na całe życie. Więc co tu gadać o takich niesprawdzonych, gdzie nie było wspólnych wrogów, ważnych doświadczeń, wielkich przygód i tym podobnych…

Och, głupcze. A to, to po co niby? Latasz z wywalonym jęzorem i się próbujesz łaszczyć do pierwszej lepszej duszy. O ile sensowniej byłoby napisać list do kolegi i wysłać go do KOLEGI, a nie w niebo rzucać. Krzyczeć, że „paczcie, paczcie! To ja! JA! TU JESTEM! HALLLOOO! KOCHAJCIE! KOCHAJCIE!”.

Racja, racja. Pycha. Udawanie, że nie zależy. Och, to takie niegodne…

Nie, Pawle - to zwyczajnie żałosne. Teraz będziesz próbował to rozrzedzać słowami, zakopywać? Zrzucić na co? Na to, że się w głowie poprzestawiało? Żeś stary? Żeś tępy? Chciałbyś, wywłoko, żeby ktoś uwierzył, żeś warty. Bo produkt nie musi być skończony, wystarczy, że daje poczucie, że mógłby być lepszy. Przyznaj, że boisz się nawet paszczę otworzyć, bo tam takie nic, że aż przeciąg.

GŁASZCZ! GŁASZCZ! Przyjaciele, co? No dawaj grabę! Będziemy się kolegować? Tylko ja nie mam za dużo czasu, ani chęci. Czy to Ty możesz zabiegać, zagadywać, być lojalnym i opiekuńczym? I co Cię interesuje? Kim jesteś? Oj, zresztą, to mnie nie interesuje tak naprawdę. Podrap za uszkiem, podaj miskę. Głaszcz. Tylko odsuń się trochę, nie tak blisko, daj oddychać! Boże! Nie pchaj się tak!

Panie Stefanie, chyba, kurwa, ja rzeczywiście wciąż sam jestem jednym z nich. Głupio mądry, przykładnie zbuntowany, kochający wolność, ale tylko taką opartą na pewnych nienaruszalnych zasadach. Tak kocham klasyfikować, szufladkować, nazywać. Czarna, włochata góra kompleksów. Jebani metale!

Ave satan!

Paweł D.

PS. Jeszcze jest progressive metal, glam metal, a nawet avant-garde metal (chociaż do tego ostatniego, to nawet nie umiałbym przyporządkować żadnego zespołu… może Fantomas? Ale, cholera wie…)

niedziela, 1 listopada 2020

R.I.P. Frenopatiko


Szanowny Panie,


wczoraj wieczorem spacerowałem po świetle latarni, który odbijał się w kamiennym bruku Vigo. Z nieba spadał taki drobniutki deszcz, który wielu ignorowało. Kilka osób jedynie otworzyło parasolki. Jesień w Galicji jest mokra. I ciepła na razie. Będzie padało aż do następnego lata. Podobno też wiało. A taki deszczyk to nie deszczyk. Mżawka jesienna, niegodna uwagi w noc dedykowaną Śmierci. Ciepła noc. Rozgrzana dodatkowo gorącymi kasztanami zawijanymi w gazetę w tubkę. Kłębiaste wełny chmur zasłaniające niebieskie iberyjskie niebo nastrajają do poezji i muzyki. Stąd tutaj tylu pisarzy i ulicznych grajków. W co drugim domu mieszkał galicyjski pisarz, w co trzecim muzyk. Znam już wielu współczesnych. Jest taka knajpka, którą nazywam Pod Kogucikiem, w której grają bolero. Musiałby Pan to zobaczyć. 

Chadzam tam na wermuta. Słucham kontrabasu, gitary i Sinatry - tak go nazywam. Na łapach i nogach wytatuowane sceny z książki Autostopem przez Galaktykę, kolczyk w nosie i uszach, tusza jak u świętego Mikołaja, do tego świetny głos. Gdy milknie uwagę wszystkich przykuwa kontrabasista Alex z dredami, lekko pijany. Chce soku, bo po wczorajszym wieczorze głowa boli. 

Ech... Wszyscy mówią, że w zły czas przyjechaliśmy do Vigo. Że jest tu tyle festiwali muzycznych, tyle wydarzeń kulturalnych, wystaw, imprez. Dzieje się non stop. A teraz wszystko sprowadza się do kilku ulicznych grajków i jednej knajpki z bolero. Jak impreza dobrze się rozkręca, to kucharz Kogucika rzuca garami i przyłącza się do grajków, w ręku dzierży flet poprzeczny. Policja rozgania towarzystwo po godzinie słuchania muzyki. Nie może być w knajpie więcej osób niż trzydzieści. Plus wprowadzono godzinę policyjną o 2300. 

 Bruk mieni się światłem latarni a ja czuję się opuszczony. Odkrywam, że nie umiem spędzać czasu samemu ze sobą. Jadać bez towarzystwa nie lubię, gadać do siebie też nie bardzo. Jak milczeć to tylko w grupie. Chodzę na tym mokrym kamiennym bruku, a dookoła mnie biegają dzieci wymalowane, przebrane. Cukierek albo psikus. Rodzice zabierają je do knajpek, aby podjadły panierowanego kurczaka, który wygląda jak ludzkie palce.

Dużo tu też na ulicach psów, zwłaszcza chartów. Chociaż nie ma gdzie tu biegać i tylko jeden niewielki park w samym centrum. Wielu mieszkańców Vigo adoptuje te psy ze wsi. Podobno po przegranym wyścigu, charty są uśmiercane, a nawet żywcem obdzierane ze skóry. Aż trudno uwierzyć. W związku z tym wielu ludzi adoptuje te zwierzaki, aby nie czekał ich tak straszliwy los.

Fryzjerka, która wczoraj ścięła moją morską burze włosów i znów wyglądam grzecznie, mówi, że nigdy nie słyszała o święcie Samhain. To taki celtycki pierwowzór Halloween, do którego tutejsi narodowcy nawołują. Tak naprawdę, zazwyczaj jest jak w Polsce, kwiaty i znicze na cmentarze plus spotkania rodzinne. Tych ostatnich tego roku zabronili. Zamknęli miasto, aby wirus nie rozprzestrzeniał się na okoliczne wioski. 

Godzina policyjna i zamknięte miasto. Naprawdę smutno jest na tych brukach. Jeszcze rano było fajnie. Ostatni raz skorzystałem z karnetu na siłownię i saunę. Pierwszy raz też byłem w solarium (żeby spróbować jak to jest), potem poszedłem na gorzką gorącą czekoladę i churrosy. Deszcz mży. Czekolada rozlewa się ciepłem po cielsku. Piękne te moje ciało. Jak te dziewczyny na ulicach kolorowe (bo starsze też się poprzebierały). Śmierć. Wszyscy tam dążymy. W jedną stronę. Ulicą lekko w dół biegnącą. Knajpki pozamykane, bo nie warto otwierać. Ja sam chodzę. I chcę się po prostu napić. Mam dwa i pół euro w kieszeni i postanawiam pójść do Frenopatiko.

To jedno z moich ulubionych miejsc w Vigo. I piszę o nim dlatego, że jestem pewien i Panu się by spodobało. Znalazłem ten adres, gdy pewnego razu wyszedłem z Mszy Świętej w kościele, by się powłóczyć po mieście. Tuż przed pierwszą popołudniu, a ja słyszę porządne łojenie gitar. Wchodzę do ciemnego pomieszczenia. Na ścianie wisi trumna, z niej wyskakuje trup. Zamek Draculi. Ściany odrapane. Kukły, wisielce. Grają na małej scenie. Jakiś galicyjski hard metal. Pytam się barmana, co tu się dzieje. A on ze spokojem odpowiada, że to ich Niedzielna Msza. No i wsiąkłem. Przychodzę tu co tydzień. Thomas - barman, zna wszystkie odmiany muzyki metalowej. A także wszelkie zespoły na świecie grające taką muzykę. Chętnie go przetestuje, jak Pan nie wierzy, więc proszę w komentarzach przesłać nazwy kilku zespołów, które znane są nielicznym wtajemniczonym.

Stała klientela też już mnie rozpoznaje. Gadamy sobie o codzienności. Większość nawalona jest już około drugiej popołudniu w niedzielę. Na koszulkach takie napisy jak: Accept, Death, Kursk, Maromalo, Bat, Manilla Road Mystafication

Thomas prowadzi ten przybytek kultury długowłosych buntowników wspomaganych alkoholem od szesnastu lat. Jest to jedna z tych zapomnianych scen undergroundowych. Niestety 16 listopada tego roku musi ją zamknąć, bo budynek grozi zawaleniu. Szesnastego listopada będzie wielka impreza z tej okazji. Mnie pewnie już tu nie będzie. A Thomas płacze po pijaku, że kończy się mu życia sens.

Frenopatiko po staro-galicyjsku oznacza Dom Zły, albo Dom Wariatów.

Ukłony

Stefan W.

sobota, 24 października 2020

Goździki

Szanowny Panie,

z początku miałem przepraszać za to niepisanie. Jakoś czuję, że ten wyjazd chyba dla Pana jakiś bardziej samotny, że może chętniej by Pan pozwolił sobie na jakiś dialog, a tu jak kamień w studnię. Do dupy z takim kolegą, pewnie Pan pomyślał nie raz. A może i nie, bo czegóż innego się po mnie spodziewać. Nie mniej przeprosin nie będzie. Bo to zupełnie nie moja wina. Całkowitą odpowiedzialność za ten stan rzeczy ponosi moja małżonka, no i córka, i syn jeszcze. W 100%. Ich to wina, niech się Oni tłumaczą przed Panem, jeśli by Pan chciał to roztrząsać. No Panie, wyjście na plac zabaw w sobotnie okołopołudnie – 2 godz. Nie przesadzam. Tyle to trwa. Próbuję wczuwać się w nadzorcę niewolników, wyimaginowanym pejczem popędzać towarzystwo, ale tylko kwiczę gniewem, tłukę raciczkami to tu, to tam. Niczego to nie przyśpiesza, tylko ogólna niechęć się piętrzy. Antoni wściekły, bo poszliśmy w lewo, zamiast w prawo. Justyna w myślach na barykadach, obcasem PiSowski łeb miażdży. Irmina luz. Do drugiego skrzyżowania. Potem foch. Omija mnie szerokim łukiem.

Kitram się teraz w ciemnym pokoju, jak sztubak. Może akurat klocki, obiad, książki, czy co tam innego, wystarczą przez chwilę. Może niczyja potrzeba mnie nie sięgnie i nie wciągnie.

Niestety, z przykrością muszę stwierdzić, że mimo tak długiego czasu od ostatniej fangi, to niewiele mam Panu do przekazania. Musi Pan wiedzieć, że dosyć często zdarza się, że łażę, siedzę w pracy, czy też coś innego robię i w głowie układam sobie, co też mógłbym do Pana napisać. No i wychodzi mi, że to błahostki jakieś, bez znaczenia rzeczy, puchy straszliwe.

Stoję w fartuchu na skraju kuchni. Pyzaty, w okularach. W jednej ręce biały kubek, w drugiej szmatka. Wilgoć zbieram, do szafki suche już odkładam. Radio brzęczy. W nocy pod domem Jarosława K. szwadrony policji. Obywatela bronić trzeba było. Kobiety wściekłe, dziki tłum. Wypierdalać. Jebać PiS. Były też hasła inne, ale te, kto by zapamiętał? Na pociętych kartonach: wojna. Dziś Ona znowu tam – idzie, krzyczy. By lepiej było.

Później na spacerze z dziećmi. Siedzę na skraju piaskownicy. Piasek klepię. Babko, babko, udaj się, bo jak nie, to cię zjem! Ciemno już. Piątek to chyba, chociaż nie wiem na pewno. W pandemii chyba mniej latarni włączają, żeby ciemniej było i mniej przyjaźnie, żeby szybko robić, co swoje i wracać szybko. Twarzy nie widać żadnych. Jesień, to i od razu ponure te stroje. Ostatnie bure myszy w zakamarkach znikają.  No dobrze, może czasem i żółte, i niebieskie też. Takie kurty pikowane na przykład przywdzieją. Pasuje taka, jak masz czterdzieści i jak masz czternaście. Ach, Boże mój, czemuż tak nijak? Pan może teraz myśli, że ja bym chciał, żeby to zrobić z klasą? Jak dawniej? Żeby damy w sukniach i dżentelmeni we frakach? Parasolki, buty od Kielmana, gładko zaczesani, z przedziałkiem, czy jakoś tak? O nie, nie, proszę! Myślałem bardziej o bufoniastych czerwieniach, o cekinach, błyszczących zieleniach, złotej farbie na twarzy, o półmetrowych szponach, o weneckich maskach. Płynąć przez miasto w białych falbanach. Kilkanaście centymetrów ponad chodnikami. Sunąć dumnie, zagarniać spojrzenia, a czemu by nie?

W domu cisza. Krzątam się. Zadzwonię talerzem, zaszuram krzesłem, to przesunę, to zagarnę, coś postawię, coś przewrócę. Pranie włączę, będzie szumieć. Lub zmywarkę. Panna J. pracuje, albo i już nie. Nie pytam. Dzieci oglądają bajki chyba. Postoję przed lustrem. Te boczki takie oporne. Macam je i ściskam. Skąd toto się bierze? Paskudztwo. A mniej jem… jadłem. Cukru trochę mniej i chleba jakby mniej. To znaczy wcześniej, bo teraz znowu jem. Oglądam się z boku i z przodu. Wciągam brzuch i wypuszczam. Oceniam, czy to jest szansa jeszcze kogoś oszukać, że to ciało jest lepsze niż jest.

Dziennik. Gazeta prawna. Pierwsze cztery nagłówki o koronawirusie. Duda chory. W kuchni nad kawą komórkę scrolluję. O, jest i o protestach. Dużo było ludzi. Kilka tysięcy podobno. No, ale może kłamią.

Zapowiadają strajk i kolejne wystąpienia. J. siedzi chyba na jakichś forach. Zbiera pewnie argumenty do merytorycznych dyskusji, które gdzieś tam na horyzoncie. Dużo czyta, co by umysł był jak brzytwa. Prolifersi jeszcze się cieszą. Od trzech dni zaśmiecają internet tym swoim tryumfem. Może nie czują, że w zaciszu mieszkań warszawskich osełki poszły w ruch. A i w innych miastach też już się kobiety szykują. Ma być wojna. Może tych klechów starych na taczkach w końcu wywiozą? Może zburzą ten patriarchat przestarzały. Iskra tylko i zacznie płonąć. Wszak zawsze tak jest.  Antek w szkole. Irmina się przebudziła, coś jej trzeba będzie na śniadanie przygotować. J. chyba już „status” ma. Zadania rozdzielają i do pracy. J. jak robi, to nie gada. Zakasa rękawy i zasuwa. Nie ma czasu na pogaduszki, czy nawet na to, żeby o jedzeniu myśleć. Tak łatwo się odcina. Ja próbuję swoje zrobić też, ale łatwo się rozpraszam. Pracuję w kuchni. Kanapkę sobie zrobię, kawkę, to z Irminą pogadam, to coś do garnka wrzucę. Jak sekunda się znajdzie, to zajrzę na „Vinted”, może ktoś akurat się chce pozbyć koszuli jakiejś lub może jakieś spodnie wypatrzę.

Zasypiam ostatnio nieźle. Głowa do poduszki i już mnie nie ma. Nie myślę o złych rzeczach, a i o dobrych staram się za dużo nie myśleć.

Z wyrazami szacunku,

Paweł D.

środa, 29 lipca 2020

Jeż i zając

Szanowny Panie,

nie mogę zasnąć. Włączona pralka na trzy godziny, cały czas wiruje. Jutro będę cierpiał z tego powodu, bo hiszpańskie domy, nie są polskimi i ściany u nich cienkie. Słowem cały blok słyszy, że piorę. Tak, będę cierpiał. A teraz nie śpię, bo przecież muszę wyciągnąć wszystko z bębna.

Opowiedzieć Panu bajkę? Jest późno. Za 20 minut pierwsza w nocy. Opowiem. Na dobranoc. Nie wymyśliłem jej samej. Bracia Grimm napisali ją, a jest o jeżu i zającu. Cała historia jest prawdziwa, z dwoma oficjalnymi morałami i jednym moim.

 Cicho. Sza. Czas zaczynać.

Był sobie jeż. Lubił wieczorami dreptać po ogrodzie i wynajdywać różne smakołyki. Pewnego razu zaszedł aż na pole. Przebywał tam zając, który nigdy wcześniej jeża nie widział w tych okolicach. Zaśmiał się od razu.
- Nigdy nie widziałem tak krótkich nóg. Wyglądasz bardzo śmiesznie.
Takie obejście oburzyło jeża i mruknął tylko o tym jaki to zając jest niegrzecznym.
- Na pewno nie umiesz się ścigać. - Powiedział zając, który lubił prędkość.
- Moje nogi idealnie nadają się do biegania. - Rzucił jeż bo nie mógł pozwolić sobie na taką impertynencję.
- W takim razie zmierzmy się.
- Oczywiście. - Zgodził się od razu jeż.
Umówili się na następny poranek. Zając poszedł szukać marchewek, a jeż do swojego domu. Czekała tam na niego małżonka, której zaraz opowiedział o zakładzie.
- Nigdy nie dogonisz zająca. - Jeżowa znana była w całym ogrodzie z niedowierzania.
- Oczywiście, że dogonię i ty mi w tym pomożesz - Powiedział jeż. A całość zabrzmiała bardzo tajemniczo.

Następnego ranka jeż z zającem stanęli na linii startu na największej polance w ogrodzie. Gdy gołębica gruchnęła START - ruszyli. Zając szybko wyprzedził jeża, a ten od razu po starcie ukrył się w krzakach. Gdy zając dobiegał do mety, jeżowa która wcześniej schowała sie przy linii mety krzyknęła "już jestem!".

Zając zdziwił się bardzo. Jeż i jeżowa są bardzo podobni dla zająca. Wzburzony zażądał rewanżu. Tym razem jeżowa stanęła do wyścigu. Po chwili zając biegł ile sił miał w nogach, jeżowa schowała się w krzakach, a jeż z linii mety krzyczał już jestem.
Zając żądał rewanżu siedemdziesiąt siedem razy i za każdym razem przegrywał. W końcu wyczerpany się poddał.

Od tamtej pory żaden zając nie ściga się z jeżem.

A morał z tego taki, żeby nigdy nie śmiać się ze słabszych i mniejszych.
Drugi morał żeby za żonę brać sobie kobietę ze swojego stanu. Niech jeże będą z jeżami.

A trzeci morał jest taki, że ile by zając sił w nogach nigdy nie dobiegnie do mety, jeż zawsze jest w domu, bo ma wokół rodzinę i przyjaciół.

O taka historia.

Stefan W.

sobota, 27 czerwca 2020

Człowiek w pudełku


Szanowny Panie,

no raz nie będę czekać i odpiszę od razu po lekturze Pańskiego listu, na świeżo. Może i nieco na szybko, bo pewnie zaraz dzieciaki przestaną bajkę oglądać, więc będę się spieszyć.

Tak generalnie, to nie umiem odpowiedzieć na pytanie, co dotyka mojej duszy (czy też serca – nie był Pan w tym konsekwentny do końca). Ogólnie, to chyba najczęściej przemijanie. Chociaż zdaję sobie sprawę, że to durne, po przecież powszechne. Może gdybym był wierzący, to jakoś bym o tym nie myślał tak dużo. No, ale łaska ta na mnie nie spłynęła, więc myślę.

Ostatnio porusza mnie też do głębi lektura książki „Trzecia Rzesza w świetle Norymbergi. Bilans tysiąca lat”. Jakoś tak wyszło, że II Wojna Światowa nigdy nie interesowała mnie jakoś szczególnie. W zasadzie uczyłem się jej głównie z opowieści mojego dziadka, jak byłem takim szkrabem, jak Antek, a może i młodszym. Potem chyba było jej po prostu za dużo i ciekawsze wydawało się to, czego było mniej. Koniec końców moja wiedza na temat tego okresu jest pewnie na poziomie przeciętnym, a może nawet poniżej przeciętnej. Bywa.

Ne tę książkę wspomnianą wpadłem przypadkiem. Jakoś u teściów byłem i swoim zwyczajem po półkach zglądałem. Tak, żeby coś na chwilę przygarnąć, przekartkować i odłożyć. Myślałem, że tego nie łyknę, bo będzie za ciężkie, nudne… Proces, prawnicze bablanie, starczy zapału na sto stron, nie więcej. Była to jednak podróż niezwykle zajmująca. Okazało się, że niewiele rozumiałem, z tego, co się wydarzyło przecież wcale nie tak dawno temu, a co przecież w tak wielkim stopniu wpłynęło nie tylko na pokolenie naszych dziadków, ale również rodziców i w końcu na nasze. Takie to niby bliskie każdemu Polakowi, a jednak już takie odległe. Nie będę się bawił w recenzenta, bo recenzent ze mnie marny, a i nie chce mi się wchodzić w szczegóły. Po tytule Pan wiesz mniej więcej, o co chodzi. Wojna z perspektywy rozliczania tych, którzy pozostali przy życiu, żeby odpowiedzieć za jej okropności. Czytałem, a przez głowę przelatywały mi strachy różne, a czasem nie strachy, tylko zdumienia lub zwykłe pytajniki. Jak kruche mury oddzielają nas od apokalipsy, która po prostu drzemie, gdzieś za ścianą, w każdym momencie naszego życia i tylko czeka na to, żeby jakiś nieszczęśnik się potknął i szturchnął kijem, i przebudził? To było z kategorii: strachy. Czy ja, dzieci moje, bliscy inni nie zagapimy się i nie uciekniemy w porę, zanim do drzwi naszych zapukają? To z tej samej kategorii. Jak my, mrówki ślepe, dojrzeć możemy to, co słuszne, co sprawiedliwe? Jak sądzić? Jak oceniać? Jak bawić się w Boga, gdy ma się przed sobą żywego człowieka jednego, za którego plecami leżą miliony ciał, splątanych i powyginanych? Dla tego śmierć, a dla tego dożywocie, a dla tego trzeciego lat dwadzieścia, lub dziesięć może. Trudno mi to w głowie poukładać.

Ale co to ma wspólnego z Pavarottim? Z zachwytem? Bo przecież o to Pan pytał, prawda? Nie, że nie zrozumiałem. To chyba po prostu tak, że czym dalej w życie, tym łatwiej o to poruszenie negatywne, a trudniej o to pozytywne. Tak mi się zdaje przynajmniej. Muzyka? Oczywiście, jakoś tam działa. Jak słyszę „Rush” Depeche Mode przy odpowiedniej aurze, to mam nadal ciarki. Jak idę po mieście szybkim krokiem i jest wieczór wietrzny, a ulice są jeszcze mokre po deszczu. I światło sztuczne tylko mryga niebiesko i pomarańczowo, z góry i z dołu, i z okna i z kałuży. I najlepiej, jak nie myślę wtedy wcale, tylko się skupię na tym płynięciu. Coraz częściej jest to jednak oszukiwanie. Przywoływanie obrazów, migawek, rzeczy, których nie ma. Jak udawanie, że jest się w teledysku, w którym widzisz klisze z życia Twojego, momenty, które być mogły, albo myślisz, że były, ale w sumie to są w Twojej głowie, w tej pamięci wyobrażonej bardziej, niż we wspomnieniach właściwych.

I zgodzę się z Panem, że coraz trudniej się przejmować tym, co teraz i obok. Nie mam zielonego pojęcia skąd Pani J. bierze tę całą wrażliwość społeczną. Jak to konserwuje, hoduje w sobie? Weźmy tę batalię o słowa, o symbole, o czarnych ludzi w Afryce i czarnych ludzi w U.S.A. Przecież to nawet nie z naszej rzeczywistości, a jednak jest dla niej tak ważne. Kwestie kobiece, mniejszości, zwierzęta może mniej, ale też trochę. Gdzie tylko komuś dzieje się krzywda… I przecież nie jest sama. Sporo takich ludzi. Co im zależy.

Ja mam wrażliwość społeczną płytką, dresiarską wręcz. Próbuję czasem się wczuć, jakoś podszkalać, żeby móc w towarzystwie funkcjonować, ale to wszystko tak po łebkach, żeby utrzymać się na powierzchni tylko. Charakteryzuje mnie jednak wysoki stopień egocentryzmu. Do tego stopnia, że to, co poza mną, to już jednak nie moje – potrzebne, bo jakoś haczę różnymi swoimi członkami o tę przestrzeń, ale jednak już obce. Idąc tym tropem, pewnie musiałbym dojść do jakiego absurdalnego wniosku, że to co dotyka mojego serca, w taki pozytywny sposób, to jakieś wyobrażenie własnego utopijnego wręcz sukcesu życiowego na wszelkich możliwych poziomach, osiągnięcie jakiegoś stanu półboskości wręcz. A jako, że wyobrażenie jest wytworem własnym, więc na wskroś widzimy jego nierzeczywistość, zatem nie ma żadnego właściwego efektu.

Poszukam jeszcze togo „Wow!” bo to nawet ciekawe, że tak mi się zagubiło zupełnie. Jak na nie wpadnę, to jeszcze dam znać.

Elo.

Paweł D.


PS. W końcu nie było szybko, bo dzieciaki zaraz skończyły tę bajkę ogladać.

wtorek, 16 czerwca 2020

Touch my soul

Szanowny Panie,

co dotyka serca? Zastanawiam się nad samym sobą. Przed chwilą obejrzałem video pewnego youtubera, który nigdy nie słyszał Luciano Pavarottiego i pierwsze co powiedział, że ten śpiew: touch my soul. I tak pomyślałem co we mnie wzbudza takie uczucia?

Przeczytałem Pana list powtórnie, po kilku tygodniach od wydarzeń, które Pan opisuje. I mam wrażenie, że opowiada o jakieś mało znaczącej przeszłości. Co jest wrażeniem zupełnie nie prawdziwym, bo przecież żyłem tym wszystkim bardzo mocno. Czytałem artykuły z lewa i z prawa, obrońców i atakujących. Wyrobiłem sobie opinię. Przestałem słuchać Trójki, (ale w przestrzeni radiowej nie ma prawie w ogóle ciekawych stacji) wróciłem do Trójki. 

Zanurzyłem się w temat po uszy. A teraz? Zupełnie o tym zapomniałem. 

Do maseczek się przyzwyczaiłem. Tyle co mam do powiedzenia w kwestii epidemii koronawirusa.

A przez wyżej wymienione doświadczenia uważam się za ignoranta totalnego w kwestiach amerykańskich afroamerykanów i wyborów prezydenckich. Nawet Pan tych tematów nie zaczynaj Pan w liście, bo nic nie powiem. 
 
Co mnie rusza? Jeżeli niszczą mi ukochaną audycję radiową a ja po kilku tygodniach zupełnie o tym zapominam. 

Jeżeli ludziom grozi zdziesiątkowanie, a ja przyzwyczajam się do maseczek? 

Jeżeli Ameryka płonie, a mnie to nie obchodzi. 

Jeżeli mam wybrać prezydenta, a dwóch pierwszych kandydatów z sondaży są warci tyle co ślina na język im przyniesie. 

Co mnie rusza?

Czy dotknięcie serca powinno zostać w człowieku na dłużej niż chwilę tylko? Wydaje się mi, że podobnie jak zakochanie wycina jedynie momencik z życia, który z czasem się po prostu wypala. Jest podobny do unoszącej się nad ogniskiem iskry, która pięknie się mieni na tle nocnego nieba, ale po chwili ucieka tam gdzie od początku jej miejsce, czyli do gwiazd. Do nicości, która nad nami świeci. Przypomina o unikalności życia a jednocześnie o jego kruchości.

Życie mimo że śmiertelne, zawsze zwycięża nad unicestwieniem. Rodzi się na nowo. Zawsze. Śmierci w zasadzie nie ma, gdyby nie było życia. 

Czyli moje pytanie o to co dotyka mojego serca? - nie ma sensu.  W zasadzie dużo. Ale problemem jest, że codzienność mi pędzi. I to moja tylko wina. W dniach zlanych w tygodnie nie mam czasu pochylić się nad cudami. 

Życzę sobie zatem życia bardziej uważnego. Nieśpiesznego. Aby mi nigdy nie umykały momenty, które chwytają za serce.
 
No a co "touch your soul" Panie P.?

Ukłony
Stefan W.

niedziela, 24 maja 2020

Moja lista jest najmojsza


Szanowny Panie,

to doprawdy niezwykłe, że skrywał Pan przede mną tak zacną historię przez tyle długich lat. Niby rozumiem, że trochę obciach, ale jednak ja to bym nie wytrzymał po prostu i zaczął się pruć, jak na spowiedzi (a pewnie nawet bardziej, bo jednak na spowiedzi, to jakoś łatwo przychodziło mi zatajanie różnych faktów). Przecież o tym, ze stracił Pan te pieniądze, dowiedziałem się też jakoś nie od razu, tylko po kilku miesiącach co najmniej. I też wersja z kradzieżą była po prostu smutna – ta prawdziwa jest o niebo ciekawsza. Dobrze, że postanowił Pan się tym podzielić. Oczywiście, pierwsza i całkiem zrozumiała reakcja,  która pojawia się w głowie czytającego, to „cóż to za matoł!”. Faktycznie musiałby Pan usłyszeć ode mnie coś takiego, gdyby powiedział mi Pan o tym jesienią 2005 roku. Z perspektywy roku 2020 można już spojrzeć na to zdecydowanie bardziej przychylnym okiem. Podjął Pan ryzyko, chcąc dla siebie lepszego losu – godne szacunku. No i ta młodzieńcza naiwność! Ujmująca! Przecież każdy dureń by wiedział, że to naciągacze, że wyrolują Pana, że przecież gdyby jakimś cudem pomnożył Pan to swoje ciężko zarobione hajsiwo, to i tak by go Panu tego nie dali powąchać (bo co byś Pan im zrobił?). Nie mniej – zrobił Pan to. Bo jest Pan odważny i sięga po swoje marzenia. No i znowu muszę przyznać z niechęcią, że Panu zazdroszczę. Chciałbym tak umieć czasem machnąć ręką na to, co rozsądne, tak, jak Pan to często całkiem robi. Widzi Pan, jak mnie by tak ktoś raz oszukał, jak Pana wtedy oszukali, to bym już nosa więcej nie wytknął chyba z mysiej nory. A Pan przeciwnie, właśnie w tych latach kolejnych rozkręcił się Pan tylko. Złapał Pan byka za rogi, rzucił się w ten wir i teraz ile Pan masz historii za pazuchą. Na dodatek jak to są takie opowieści z podróży często, nie do zweryfikowania w zasadzie, to ile Pan dozmyślać jeszcze może! Przyszłe pokolenia Pańskiej familii będą o Panu gadać nie mało, tyle Panu powiem.

A sama ta historia – pierwszorzędna. Jak ta dziewczyna Pana za rękę łapała, to sam chciałem zakrzyknąć - „Posłuchaj jej, Ty durniu!” - chociaż przecież wiedziałem, że happy endu być tu nie może. Szkoda mi nadal tego Stefana, który na dworcu w Polsce musiał z takim ciężarem w sercu i pustką w portfelu witać się z rodziną. Nie mniej, Stefan-Trzydzieści-Siedem ma dziś to doświadczenie bezcenne. Perełka.

Musi mi Pan jednak wyznać – czy Pani Marta prawdę znała? Zakładam, że tak. Jednak kryła Pana twardo. A Pana Mama? Bracia?

No dobrze, czas przejść do bieżących wydarzeń, bo przecież tyle się zdarzyło przez ten miesiąc prawie (sic!) jak się zbierałem w sobie do odpisania.

Zatem. Chuj z koronawirusem. Myślał, że przyjdzie i co?! I nas w domach pozamyka na stałe? Przecież musimy Prezydenta RP wybrać, protestować musimy, zarabiać, spotykać się z ludźmi, chodzić na spacery, do knajp. Nie możemy myśleć o chorobach. To ciekawe, te słupki, jak tak rosną, jak tych chorych przybywa, no i te czerwone plamy na mapach, jak się tak dramatycznie rozrastają. Ile jednak można tak umierać i umierać? Dajmy już temu spokój. To nuuuudne.

Zatem mamy koniec kwarantanny. Doczekaliśmy się. Czego w zasadzie? Czy doczekaliśmy się końca epidemii? O ile zmniejszyło się ryzyko zachorowania względem tego, co mieliśmy w marcu? Czy to warto było tę Wielkanoc odwoływać w ogóle? Trochę wychodzi na to, że miało to rację bytu, bo było nowe. Zagrożenie oswojone, chociaż wciąż stanowi dla nas niebezpieczeństwo, to nie spełnia do końca kryteriów swojej własnej definicji, gdyż przestaje wzbudzać w nas lek. Idziemy dalej. Nie oglądamy się. Cóż innego zrobić można? Wnioski jakieś wyciągniemy? Może higiena ogólna się trochę poprawi? Te ręce wymydlone to już jakiś zysk.

Tymczasem mamy za sobą piątek bez Listy Przebojów Trójki. Ha!  Kto by pomyślał, że do czegoś takiego dojdzie! Ciekawi mnie bardzo, co Pan o tym myśli. Przyznam się, że ostatni raz słuchałem tej listy, jak jechałem na Pańskie wesele chyba, czyli jakieś półtora roku już będzie (a to kiedy tak zleciało? Jeeezas!). No i tam tylko, jak nie Podsaidło, to jakiś Pablo Pavo, albo jakieś dinozaury pokroju Kazika. Raczej bez fajerwerków. I tu ten Kazik nagle - bez zębów, już by się zdawać mogło - takie zamieszanie sprowadził, na ślepo chłapał paszczą, a dopadł ręki. A pamiętam jeszcze całkiem dobrze, jak siedząc na kibelku w domu moich Teściów kilka lat temu, przeglądałem sobie „Do Rzeczy” lub  może w „W sieci” (trochę jeden pies, jak dla mnie), które gdzieś tam zaległo i trafiłem na wywiad z Kazikiem właśnie. Jakoś niesmak wtedy wzbudziła we mnie ta lektura. Kiedyś była moja ulica murem podzielona, a tu nagle takie w sobie ciepłe uczucia odnajduje względem Jarosława K. i wątpliwej jakości polityki jego watażków? Nie będę kłamał – jakoś mi sympatia do tej legendy spadła wtedy. Kilka lat mija i Kazik znów na cenzurowanym. Towarzyszu Trocki, od początku potajemnie zajmowaliście się działalnością kontrrewolucyjną! I na drugiej półkuli sprawiedliwość was dosięgnie i nic na to poradzić nie zdołacie!

Nie mniej, piękna to by była historia, gdyby to właśnie ten dramatyczny koniec Trójki stał się tą iskrą, która do upadku PiSu by doprowadziła. I nie, że jakoś szczególnie źle życzę tym Towarzyszom, bo ostatecznie nie są wcale gorsi od poprzedników. To by po prostu ładna historia była, ot co. No i  zawsze miło popatrzeć, jak jakieś zło po dupie dostaje. A że na to miejsce znowu pewnie przyjdą jacyś popaprańcy? Pewnie i tak, ale może jednak warto spróbować. Szkoda tej listy – trzydzieści osiem lat to nie w kij dmuchał.  

Pozdrawiam,
Paweł D.

czwartek, 30 kwietnia 2020

Potknięcie losu

Szanowny Panie,

piszę Pan mi o poczuciu wolności podczas Pana powrotu z Albionu. Pomyślałem o tej pańskiej twarzy przyklejonej do szyby autobusu, o szczęściu, o uczuciu że wszystko mogę. I pozazdrościłem tego uczucia.

Myślę, że jest dobra okazja do opowiedzenia o moim powrocie z kraju, który marynarzy wita białymi klifami, zwanymi siedem sióstr. Mało ludzi zna szczegóły mojego powrotu, ale pomyślałem, że skoro piętnaście lat minęło, można opowiedzieć o wydarzeniach, których się... Nie będę się bał słowa - wstydzę. 

Zanim zacznę przyznam się do pewnego powtarzającego się w moim życiu zjawiska. Potknięcie losu. Z jakiegoś powodu, za każdym razem gdy czuje się zbyt pewny siebie, że chwytam świat za gardło, za każdym razem, ale literalnie... Potykam się.

Potknięcie losu, spotyka mnie najczęściej w codzienności szarej, na równym chodniku. Zwykle wtedy gdy czuję się dobrze w swojej skórze. Czasem ubiorę się lepiej, ładne buty i koszulę założę, dobrze pachnę... Wtedy gdy spojrzę życiu prosto w oczy, bez poczucia niższości. Najczęściej na oczach pięknej dziewczyny. Dokładnie wtedy potykam się o własne nogi. Nie wiem czy to motoryka mojego ciała, przyzwyczajona do przygarbionej postury, czy poczucie niższości ukrywane pod nonszalanckim płaszczem, a może coś innego, coś o czym napiszę na końcu tego listu do Pana. Fakt jest taki: moje potykanie wydarza się mi zawsze, 

a przynajmniej ja często je zauważam.

I to nie tylko o własne nogi, ale też w innych codziennych i niecodziennych sprawach mego świata.

Zanim opowiem tę historię, dodam z góry, że przyzwyczaiłem się do tej swojej cechy. Zaakceptowałem ją dawno temu i nie robię z niej już takiego dużego halo. Jest to u mnie wrodzone. Tak się dzieje i po prostu tyle.

A zatem też wracałem autobusem do Polski. I też jak Pan czułem się szczęśliwy. Chociaż miałem w sercu maleńką drzazgę. Nie zarobiłem tak dużo jak Pan, a już na pewno nie tak jak moja ówczesna. W dodatku mój szef wykiwał mnie na 100 funtów w ostatnim tygodniu mojej pracy. Zostawił mnie też z informacją, że i tak chciał mnie zwolnić. Pamiętam, że miałem przy sobie moją gotówkę, około pięć tysięcy złotych. I miałem pieniądze Pani M. Moja ówczesna przyjechała do Polski wcześniej. 

No i gdzieś w Polsce przy granicy niemieckiej był w środku nocy przystanek.

Trudno mi jednak o tym pisać... Postaram się szybko.

Na tym przystanku przestrzeżono nas, że grasuje szajka złodziei. Należy uważać na portfele. Chciałem rozprostować nogi. Pieniądze zostawiłem ukryte w torbie pod siedzeniem. Wyszedłem na zewnątrz. Patrzyłem na grupy szarych facetów, którzy nagabywali do czegoś współtowarzyszy podróży. Nie miałem w kieszeni dużej ilości gotówki. Parę złotych, kilka funtów. Większość była w autobusie pod siedzeniem. Koło mnie stanął facet i powiedział żebym uważał na tych kolesi. Pogadaliśmy trochę. I tak od słowa do słowa. Wyciągnął karty. Zagrał z jakimś innym facetem. Tamten wygrał pieniądze. Potem z innym zagrał. Też wygrał. Potem ja. Miałem przy sobie parę złotych. Postawiłem na kartę. Wygrałem kasę. 

I wtedy nie wiem co się ze mną stało. Po piętnastu latach pamiętam, że mój mózg zaczął działać w dziwny sposób. Pomyślałem, że wygram. Byłem pewien, że mogę podwoić swoje ciężko zarobione funty. Będę miał więcej niż Pan i Pani M. Że będę mógł kupić sobie za to jakąś działkę nad jeziorem. Przecież wszyscy wokół mnie wygrywali. Nawet ja dostałem parę złotych. Pobiegłem do autobusu.

Moja sąsiadka, z którą dzieliłem siedzenie, chwyciła mnie jeszcze za rękę i powiedziała żebym nie szedł tam. Wyrwałem dłoń w amoku. Wziąłem moją część pieniędzy. Wybiegłem z autobusu.

Dalej nie pamiętam co się stało. Nie miałem żadnego swojego funta w kieszeni. 

Pamiętam wzrok wszystkich w autobusie. Ciszę gdy wysiadałem na dworcu. Wstyd jaki czułem gdy witała mnie szczęśliwa z mego powrotu rodzina. Nikomu nie powiedziałem.

Cały mój zarobek zniknął. Anglia stała się dla mnie wartością wspólnego przeżycia. Nie miała oblicza finansowego. Na szczęście nie przegrałem pieniędzy pani M.

Oglądam sobie po piętnastu latach od tamtych wydarzeń film dokumentalny Ostatni taniec na temat sezonu 1997-1998 Chicago Bulls. Jest o karierze Michela Jordana. No i ten mistrz nad mistrze opowiada o tym co działo się wcześniej. Jak pod koniec lat 80-tych wygrał w barwach Chicago Bulls z Cleveland Cavaliers. Przypomnę Panu, że Cav przegrywało punktem na sześć sekund przed końcem meczu, na trzy sekundy przed końcem już wygrywało jednym punktem. A zwycięstwo dał Jordan pięknym rzutem do kosza w ostatniej sekundzie meczu. Pasjonujący finał. Komentarz Michela do tamtych wydarzeń jest taki, że te zwycięstwo było bardzo potrzebne jego zespołowi. Bo wreszcie pozbyli się mentalności przegranych. Wreszcie mogli wznieść się na wyżyny bez poczucia niższości.

Bardzo bym chciał pozbyć się już tej mojej cechy, tego mojego potknięcia losu. 

Ukłony
Stefan W.

sobota, 25 kwietnia 2020

This is England!



Szanowny Panie,

człowiek idzie, raz wejdzie w dolinkę, a zaraz mu się i jakiś pagórek trafi. Miałem lat piętnaście i szesnaście, i też wpadałem w nostalgię przy okazji urodzin. Poważnie! Niby taki młody, a już  rdza się dobierała. Taka natura. No i zaczynałem rozmyślać o tym, co minęło, co przepadło, czego nie zrobiłem, a zrobić powinienem, jaki nie byłem, jak to się nie potoczyło po myśli mojej. Potem tak samo, jak miałem lat dwadzieścia, dwadzieścia pięć, trzydzieści jeden, a teraz trzydzieści siedem. Ooo… takie to durne! I co? Co mam teraz powiedzieć, że jestem już stary? Przecież za rok będę jeszcze starszy, i za rok, i za rok, jak Bóg da, a jak nie, to nie. Woland wie, a my… nie.

Dzięki za tego Mistrza! Dawno do niego nie zaglądałem, ale nie zrobię tego teraz, w takim codziennym amoku. Poczekam aż się uspokoi, aż będę miał czas. Tak. Jak rozdymam chwilkę, puf, pufff, w chwilę, i w czas w końcu. Czas taki, jaki zdarzyć się powinien na przykład w czasie pandemii, kiedy wszystko zwalnia, a ludzie wyruszają na poszukiwania końca internetu. Och, głupcze! Czy Ty nieumiejętnie dmuchasz? Czemuż chwilek w czas przedmuchać nie możesz?

Spod nóg mi znika świat, patrz jak znika… żeby zacytować klasyka. Nie Bułhakow, nie haiku, chłopak z Ursynowa. Ave!

Nostalgia? Eee… Magenta. Odchować trzeba dzieci i wracać na imprezę! Poczuć puls, pobujać trochę. Oczy mieć, jak kot.

Dziś pisałem z Pana ex-wife. Życzenia mi złożyła. Pytała, czy Fanga jeszcze dycha. Napisałem, że zipie, że wspomniał Pan przedwczoraj o namiocie pod Antibes i łóżku londyńskim. I proszę, oto jest:







15 lat, Ziom! Czy to czaisz w ogóle?
Szanowny Panie, to już lat… 15. Że co? Hej, świstaku, czy wlazłeś mi pod łóżko?  Wyłaź! No, nie wiem, może w sumie, jak Pan w tę piętnastkę wrzuci Brazylię, i te palmy, Atlantyk, równik, i te wyspy gorące, i Wielki Kanion, i żaglowce, statki, i kolejne żaglowce, to może długo, ale mi się jednak zdaje, że to było 6, może 7 lat temu. Czy ja te lata leciałem na loopie? Paaanie!

Ach, długo się oduczałem zazdroszczenia Panu tych podróży wszystkich. Bo wiadomo, że zazdrość to uczucie podłe i niegodne. Udało mi się w zasadzie – człowiek się przyzwyczaja. No, ale tego 22, jak Pan zacząłeś tak wymieniać to wszystko, to… no, chuj, fajnie jednak tak śmigać po świecie! Kozak! Codzienność w korę się tak nie wżera. Spływa po mózgu. Trzeba się ruszać.

Miło jednak, że wspomniał Pan ten Londyn 2005 też. Trochę mi głupio zawsze było przyznać, że dla mnie była to być może najbardziej pamiętna podróż gdziekolwiek. Zarówno dla Pana, jak i Pani Marty, to pewnie zaledwie mała wycieczka. No, może wtedy jeszcze postrzegał Pan to inaczej, bo rozjeździł się Pan później. Ale z perspektywy czasu? Cóż, dla mnie, właśnie z perspektywy tej piętnastki, co to mija już, to właśnie było duże, i ważne, i inne. Nie zamierzam jakoś pławić się teraz w sentymentach zbytnio. Przejdę zatem od razu do samego finału. Do mojej drogi powrotnej. Czy może ogólniej – powrotu.

Przytulałem się do szyby autobusu. Pamiętam niebo wyjątkowo niebieskie i chmury, które wydawały się mieć wiele pięter - były jak gigantyczne białe kominy, które pną się wysoko, wysoko, ku stratosferze, nadając głębi temu wszystkiemu, co nad głowami naszymi. Wyobrażałem sobie nawet, że skaczę z tych kominów i szybuję. Miło. Ogólnie, to chciałem już wracać. Chciałem się z rodzicami spotkać i  z siostrą. Praca na obczyźnie, to nie rurki z kremem – tęskni się (komu ja to piszę zresztą - wybaczy Pan). Nie mogłem się doczekać, bo wiedziałem, że w domu coś smacznego zjem. Kotlety mielone z ziemniakami i buraczki zasmażane. Nie ma, jak u mamy. Chyba nigdy wcześniej nie byłem zresztą tak długo poza domem. Wydawało mi się, że to tyle czasu minęło, że tam się tyle wydarzyć musiało, tyle zmienić. Myślałem tak zapewne dlatego, że sam czułem się jakiś zmieniony. Gdzieś w środku krążyła sobie po moich wnętrznościach nie tylko błogość tego wyczekiwanego powrotu, lecz także jakaś siła – taka, której chyba nigdy wcześniej, ani nigdy później nie czułem. Nie wracałem na tarczy, o nie! Jak ruszaliśmy, to zapożyczyłem się na tysiaka na rozruch i później jeszcze u Pani (wtedy Panny) Marty na kolejnych kilka stów, a po mniej niż trzech miesiącach miałem w kieszeni równowartość ponad ośmiu tysięcy złotych polskich. Panisko!  No, jak śmiesznie by to nie brzmiało, to miało znaczenie. Większe znaczenie miało jednak samo to poczucie, że po prostu… poradzę sobie. W Polsce? Być może, ale jeśli nie, to w Anglii lub w Hiszpanii, lub w Stanach… a czemu nie w Meksyku? Taka słodka Meksykanka przychodziła do Tesco! Aż postanowiłem, że część z tego majątku niezmierzonego to przeznaczę na kurs hiszpańskiego. Poradzę sobie, bo mogę być tu lub tam, ale także dlatego, że mogę robić w zasadzie wszystko (no ok, bycie złotą rączką bez żadnych, nawet podstawowych narzędzi raczej odpadało, ale… wszystko inne). To chyba była wolność. Jakby ktoś dał mi kluczyk do mojej głowy i powiedział – idź gdzie chcesz, rób to, na co przyjdzie Ci ochota.

Oczywiście nasza najcudowniejsza ojczyzna, wspaniały system szkolnictwa wyższego i otwarty na młodych ludzi rynek pracy szybko postawiły mnie do pionu, ale to już inna, nieciekawa historia, która jest zresztą długa i opowiadam ja ciągle, więc może nie dziś.

Na marginesie muszę też Panu powiedzieć, że (o zgrozo!) praca w Tesco, była jak do tej pory najprzyjemniejszym zajęciem, jakie wykonywałem za pieniądze. No, może poza polizaniem Pana Karalucha po palcu u stopy za dwa zyla, bo to były naprawdę łatwe pieniądze, ale nie liczę tego, bo zdarzyło się raz i jak się tak dłużej zastanowię, to w zasadzie też nie było znowu takie przyjemne.

Późno już. Idę spać.
Wszystkiego dobrego, raz jeszcze!  

Paweł D.

PS. Ale byliśmy szczawiki! :D

środa, 22 kwietnia 2020

Ten dzień co jest pomiędzy

Szanowny Panie,

specjalnie wybrałem dzisiejszą datę na wysłanie tego listu. Dzisiejszy dzień jest neutralny w historii naszej przyjaźni. Dzień pomiędzy naszymi urodzinami jest zgrabnym mostem między mną a Panem. 

Kilka dni temu wpadłem w pewną dolinę psychiczną, w której uprzytomniłem sobie, że od 21 kwietnia zacznie się mój trzydziesty ósmy rok życia. Po chwili jednak mój umysł przyzwyczajony do odnajdywania we wszystkim pozytywów, podpowiedział mi, że przecież to wspaniałe wieści. Przypomniał mi o tych wszystkich miejscach, w których byłem. Przygodach na różnego rodzaju szerokościach i długościach geograficznych. Dokładniej o Rio de Janeiro i wzgórzu świętej Teresy, na którym spałem. O sadzie kakaowym niedaleko Itacare. O tym jak jechałem samochodem bez hamulca do szamanki w lesie i widoku oceanu rozbijającego się o plaże pełną palm wysokich jak maszty żaglowca. O sztormie na Oceanie Atlantyckim, podczas którego byłem tak przerażony, że do dzisiaj uważam, iż jestem jednak tchórz. I mi z tego powodu wstyd. O wschodzie Słońca na Bałtyku podczas pierwszego rejsu. Wtedy gdy byłem na maszcie. Sądziłem, że dotknąłem Boga. Przypomniałem sobie namiot w Biot koło Antibes, tam gdzie mnie Pan odwiedził jadąc po Europie samochodem. Ten namiot był taniutki za 50 złotych, maleńki, ciasny, a traktowałem go jako swój dom na Południu Francji. O Anglii, gdy razem w trójkę spaliśmy na jednym materacu, a ja byłem zazdrosny o Pana. Wpadł mi do głowy obraz szytu Pico na Azorach, który wyrasta prosto z morza. Wygląda groźnie, ale tak naprawdę nie należy obawiać się szczytu, tylko tego co się dzieje za nim. Azory leżą w wyżu barycznym, a za nimi pogoda wywraca nieostrożnego człowieka do góry nogami.
Przypomniałem sobie Wielki Kanion i, Indiankę która zaprasza mnie do swojego tipi. Zgubiony paszport w supermarkecie. I Boże Narodzenie na zdezelowanych rowerach. Potem solnisko Uyuni w Boliwii. I swoją radość, że coś takiego jeszcze istnieć może. 
Wpadł mi do głowy Wietnam, potem autostop w Rumunii, potem Pomorska i basen, w którym się tyle razy bawiłem. I wspinanie się po rynnach w Olsztynie i ci wszyscy ludzie dookoła. 
I uznałem, że te minione trzydzieści siedem lat było bardzo dobre. I jeżeli przyjdzie mi żyć jeszcze kolejne lata w ten bądź ciekawszy sposób, będę bardzo zadowolony.

Zwykle w swoje urodziny biorę do ręki Mistrza i Małgorzatę. No i czytam tam jak diabeł Woland poucza Berlioza, który zaraz straci życie pod kołami tramwaju i poetę Bezdomnego, który wyląduje w szpitalu dla obłąkanych:

- Człowiek wszystkim kieruje. - Rozsierdzony Iwan wyrwał się z odpowiedzią na to, trzeba przyznać, nie całkiem jasne pytanie.
- Proszę wybaczyć - odezwał się łagodnie obcy - ale aby móc czymś kierować, trzeba posiadać dokładny plan tego, co ma się wydarzyć, choćby w najbliższej przyszłości. Pozwolę więc sobie zapytać, jak człowiek miałby tym wszystkim kierować, skoro nie tyko nie jest w stanie niczego zaplanować na tak śmiesznie krótki okres jak, dajmy na to, tysiąc lat, ale nie potrafi nawet przewidzieć, co stanie się z nim jutro. W rzeczy samej - tu obcy zwrócił się do Berlioza - niech pan sobie wyobrazi, że zaczyna pan czymś kierować rozporządzać sobą i innymi, i powiedzmy, już pan w tym nawet zasmakował, a tu nagle okazuje się, że ma pan, khe-khe - zakaszlał znacząco - sarkomę płuc... - I słodko się uśmiechnął, jak jakby myśl o sarkomie sprawiła mu  przyjemność. - Tak, sarkoma... - powtórzył to dźwięczne słów, zmrużywszy oczy jak kot. - I o to pańskie zarządzanie się kończy. Wówczas interesuje pana już tylko własny los, niczyj inny. Najbliżsi zaczynają pana okłamywać. Przeczuwając najgorsze, zaczyna pan biegać po najlepszych lekarzach, potem udaje się do znachora, czasem nawet do wróżki. Ale dobrze pan wie, że zarówno pierwsze, drugie, jak i trzecie nic a nic nie pomoże. I wszystko kończy się tragicznie: ten, kto jeszcze do niedawna uważał, że czymś kieruje, leży teraz nieruchomo w drewnianej skrzyni, a ludzie wokół, widząc, że pożytku już z niego nie będzie, palą go w piecu. A bywa i znacznie gorzej: człowiek dopiero co wybierał się do Kisłowodzka, ot, błahostka - tu cudzoziemiec przymrużył oczy, kierując wzrok na Berlioza - ale nawet tego nie może zrealizować, bo nagle ni stąd, ni zowąd poślizgnie się i wpadnie pod tramwaj! Czy i wówczas powie pan, że to on sam tak sobą pokierował? Nie słuszniej błoby przyznać, że kieruje nim ktoś zupełnie inny? - W tym momencie nieznajomy dziwnie zachichotał. 

Czytając ten fragment dochodzę do wniosku, że niczym nie należy się przejmować. A już na pewno nie przyszłością, bo zupełnie nie jesteśmy w stanie przewidzieć co się z nami stanie. To też trochę odpowiedź na Pana pytanie dotyczące wychowania. Wyobrażam sobie, że rodzice pragną zapewnić swoim dzieciom jak najlepszą przyszłość. Kombinuje Pan zatem w czym tu skorupkę tych jajek wymoczyć, aby nasiąkły i w przyszłości było im łatwiej. Mnie się wydaje, że szacunkiem do siebie samego jako człowieka, do podejmowanych trudów życia codziennego. Potem szacunkiem do innych ludzi, ich kultur, wierzeń, pomysłów na życie. Szacunku do zwierząt. I do tych wszystkich co są od nas słabsi. Potem to jeszcze starałbym się nie krytykować, a chwalić za podejmowane działania. Żeby taki malec nie bał się wyzwań i był pewny siebie. Przede wszystkim skupiłbym się na kulturze. Na tym aby nie był ignorantem. Cała reszta jest jednostkowa i zupełnie niezależna, więc nie ma się czym przejmować.

No dobra. Na koniec opowiem Panu jakie to prezenty dostałem wczoraj, aby oko Panu zbielało. Najpierw małżonka zrobiła mi pyszną kawę i śniadanie z truskawkami. Potem dostałem ładnie zapakowaną ciepłą czapkę, w której wyglądam zjawiskowo. W końcu dostałem dwie pary majtek. Wydawało się mi, że żona trochę przesadziła z ich wielkością, bo spokojnie można by je przeszyć na namiot. Okazuje się, że ma dobre oko. A ja ogromny tyłek. Patrz Pan jak zupełnie inaczej człowiek siebie widzi niż mówi rzeczywistość. Zawsze uważałem, że mam zgrabną pupę. 

Dostałem puzzle składające się z 1500 elementów, a przedstawiające dom na Podlasiu. Czyli mam podobno taki wybudować dla naszej rodziny. Ale pod warunkiem, że dostanę tam ziemię. Dostałem od Marceliny nauszniki i okulary ochronne, a od brata Konrada piłę mechaniczną, łańcuchową, spalinową. Dzięki czemu pocięliśmy co się dało w domu na Pomorskiej. Dostałem perfumy od mamy, sushi, czekoladowe pyszne ciasto i butelkę gruzińskiego wina. Od Agnieszki grę planszową dla dwóch osób. Dużo życzeń i innych przyjemnostek. To był dobry dzień, czego i Panu życzę w dniu jutrzejszym. 

Ukłony
Stefan W.

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Co się Pan awanturujesz, Harry?!


Szanowny Panie,

Irmina krzyczy do telefonu – Kula! Kula! Za chwile leci jakiś filmik. Brzydka muzyka, brzydka animacja, głupi tekst. Pan mówisz, żem szuja? Bo nie odpisuję? Kiedy mi tu dzieci ogłupiają, jak tylko się je z oka spuści? Kiedy Pańska siostra maluje pioruny na szybach okien i wypisuje feministyczne hasła na parasolkach, które później wywiesza za oknem? Szuja? Dobre sobie. Wie Pan, że kiedy teraz piszę te słowa, w piekarniku marnują mi się do reszty nieudane kotlety z ciecierzycy i szpinaku, a Antek rozrywa okładkę kolejnej książki? Niech Pan waży słowa, bo tu walczyć trzeba o dostęp do tlenu.

No, ale to przecież nie ja walczę. Mi została przypisana rola oprawcy. Wyjść z niej nie sposób. Mam wszystko, czego trzeba. Włosy na twarzy, a nawet na plecach i  nerwy na końcu dupy. Mam też to okrutne samozadowolenie osoby osiągającej średnie pułapy. Droga, która mnie tu przywiodła jest nieistotna. Nie jest wcale taka znowu moja. Zbieg przypadków. Można m przypisać pewne parametry, które w tym miejscu i w tym czasie ustawiają mnie w pewnym punkcie na planszy. A plansza ta jest dosyć stabilna. Czy korona tak potrząśnie planszą, że poprzewraca wszystkie pionki? Rzecz raczej niepodobna. Mogę zatem bawić się w liberała, którym nie jestem i wykazywać jakieś pozory zrozumienia i co najwyżej (przy dużych nakładach energii) wykonywać gesty, które mogą być odczytywane jako solidaryzowanie się, czego nie chcę. Nie chcę, bo to trudne, bo to stąpanie po polu minowym. Bo to gra, której nie rozumiem, ale jak rozumiem, wygrać w niej nie można.

Ciśnienie spadło chyba. Jest 17, a bronię się ostatkiem sił przed zaśnięciem. Antek namalował wazonik w kształcie macicy. Tak twierdzi Justyna. Antek twierdzi, że to baranie rogi. Justyna nie daje się przekonać.

Obudziłem się rano i zanim jeszcze inni wstali, wymyśliłem sobie, że może dziś nie będę krzyczał na Antka. Przecież może nie wypadnie z balkonu, nawet jak nie będę mu głośno przypominał, że to zły pomysł. Wiem przecież, że z tego krzyku to i tak nic – z nim, czy bez niego, będzie tak samo. Co ma się popsuć w tym mieszkaniu, to i tak się popsuje, a może jego dzień będzie trochę lepszy? Nie udało się. Kto by nad tym panował, Szanowny Panie? Nie kroczę sam po niezmierzonych przestrzeniach. Kujemy te pięćdziesiąt metrów, żeby jakoś się wpasowały, żeby społeczeństwo przełknęło, a nawet zaakceptowało, żeby dzieciom krzywdy wielkiej nie zrobić, żeby ludźmi byli. Myśli się memlą, a ja wpadam w pętlę. Powtarzalność ciągłą. Słowa mi się takie same układają. Są moje i są zarazem słowami innych - Justyny, Matki, Ojca i innych. Otwieram paszczę i same płyną. Same pod palce wpadają. Bezpieczne. Kolekcja straszaków. Niewypałów, którymi pozorować można walkę, ale na wojnę iść z nimi nie sposób... bo Pan zginiesz i umrzesz, i już Pana nie będzie, bum! 

Pan mi powie, Szanowny Panie, co Pan by dzieciom najbardziej chciał przekazać? Czego nauczyć? Czy to głupie pytanie? Bo ja nie wiem, a już ojcem przyszło mi być. Może Panu, jak Pan z perspektywy, to widzisz, to jakoś łatwiej dostrzec, co ważne? 

Z poważaniem,
Paweł D.

wtorek, 31 marca 2020

I w końcu spadł śnieg

Szanowny Panie,

[poniedziałek]: Biegam samotnie po lesie z Zochą. Pół godziny drogi od mojego miejsca zamieszkania. Widzimy jelenia. Zimno szczypie w nos. Mam mały, zielony tornister, w którym trzymam kawałek gorzkiej czekolady i duży termos z kawą rozcieńczoną wodą. Trafiam na powalony pień brzozy. Jest środek lasu. Na żadnym ze szlaków. Jakaś dróżka wydeptana przez zwierzęta najwyżej. Milknę. Jest cisza. Świat zamarł.

[wtorek]: Spaliłem zasilacz do modemu. Panika w domu. Nie będzie internetu. Nie wytrzymamy ze sobą. Nawet Zocha smutna chodzi. Na szczęście kupuję w małym sklepie elektronicznym inny zasilacz. Uratowałem swój czas w izolacji.

[środa]: Od czterech dni pracuję nad dziesięciominutowym filmem na temat powrotów do Polski z powodu koronawirusa. Kolega zbuntował się kapitanowi. Cholernie dużo czasu zżera takie montowanie. Zwłaszcza że uczę się darmowego oprogramowania. Oczywiście w takich przypadkach wszystko co ma się zepsuć psuję się. Zastanawiam się czemu mi się chcę. Udaje się mi go w końcu opublikować. Po sześciu dniach ma 168 wyświetleń.

[czwartek]: Obostrzenia w sklepach. Lądujemy w jakimś dużym, na peryferiach miasta, w drodze do lasu. Okupiliśmy się na kolejny tydzień. A potem ten sklep ogrodniczy. Nakupowaliśmy doniczek i kwiatków na balkon. Potem cały dzień będę montował te doniczki, bo przecież ktoś je wymyślił, ale zupełnie nie da się ich umiejscowić na naszej poręczy. Uratował mnie spinacz do prania. Musi Pan to kiedyś zobaczyć. Po wszystkim zapraszam.

[piątek]: Pomidory zaczęły kiełkować. Nasadziliśmy dziewięć doniczek pomidorów. Już są. Natura jest niezwykła. Wystarczyło włożyć coś w ziemię i podlać. Nieprawdopodobna siła przyrody. Naprawiam zamek w drzwiach wejściowych. Olejuje też wszystko co się da.

[sobota]: Od rana sprzątamy mieszkanie. Tak sami z siebie bez słowa. Potem siedzimy na ukwieconym balkonie i uczymy się języka hiszpańskiego. Nie puszczamy muzyki z balkonów. Nie będziemy integrować się z sąsiadami. To nie studniowe podwórko.

[niedziela]: Wstydzę się iść do sąsiadki z dołu, która popala papierochy w łazience. Cały dym ląduję w naszej toalecie. Śmierdzi, udusić się można. Już jej zwracałem uwagę. Było dobrze przez jakiś czas, ale uziemiona w domu chyba uznała że może sobie pozwolić. Nie wiem co ja mam jej powiedzieć? Poprzednio mi powiedziała, że nigdy więcej nie zapali. Widać zapomniała, a ja się duszę.

[poniedziałek]: Spadł śnieg.

Ukłony
Stefan W.

poniedziałek, 23 marca 2020

Ćmy

Szanowny Panie,

[sobota] oglądam z żoną i dziećmi "Narzeczoną dla kota". Zjedliśmy paczkę chrupków-duszków. Sączymy wino. Justyna i ja - dzieci nic nie piją. Miły wieczór. Spokój. Sielanka. Mamy jedzenie i papier toaletowy - zapasy niezbyt imponujące w porównaniu z Pana teściem. Nie mniej, na chwilę obecną, nic nam nie brakuje.

Myślę zresztą, że ta ogólna, w sumie przeważnie dobrowolna kwarantanna, w której się znajdujemy, to coś, czego tak naprawdę potrzebujemy. Że jest to na swój sposób atrakcyjne. Przynajmniej teraz, na początku, kiedy nuda jeszcze nie doskwiera. 

[niedziela] Pięknie. Słońce zagląda w okna. Nie usiedzimy. Jedziemy za miasto. Za Warszawą wszak jest puszcza. Wybieramy losowy zjazd, jedziemy przez jakąś miejscowość, której nazwy nie znamy. J. patrzy na mapę, żeby sprawdzić, czy jest tu jakiś zjazd do lasu. Wjeżdżamy między jakieś domki, wjeżdżamy w las. Szukamy miejsca między dziesiątkami innych samochodów. No, ale o tym już Panu mówiłem...

Wieczorem idę pobiegać. Raczej pusto. Samochodów jeździ zdecydowanie mniej. Co chwilę słychać tylko karetki na sygnale. Mury niebieskie, drzewa, ulice. Na Polach (czy też Polu) ludzi się nie spodziewam - to już raczej późnawo. Ale, ale - co to zza drzew mnie wita? Ognisko, na dwa metry wysokie, na środku parku rozpalone. Wódka z ręki do ręki. Apokalipsa przecież, policja nie zgarnie. A powietrze miłe, już prawie wiosenne.  Tańczą ludzie na krawędzi świata. Omijam ich szerokim łukiem. Znowu słychać karetki. 

[poniedziałek] Justyna pracuje na home office. Na podwójnym etacie. Ogarnij Pan dwójkę znudzoną i stwórz w tym czasie animację, którą będzie można ludziom pokazać. Powodzenia. Ja normalnie w biurze. Chociaż tam też nie tak normalnie. Widać, że szycie. Wszyscy gadają, co dalej, co teraz i że my jak zwykle bez narzędzi, bo kasy szkoda, więc nie można całkiem firmy na zdalne prace przestawić. Wieczorem nie ma kosza, bo obiekty sportowe pozamykane. Poszedłbym.

[wtorek] No i ja też się w końcu doczekałem pracy w domu. Tak mam w kratkę teraz chodzić. Od siódmej do ósmej jest super. Kawa, coś tam sobie już skrobię, nawet wydajnie. Później jeszcze ustalam na czacie ze współpracownikami, co i jak. Potem dzieciaki wstają - śniadania, zęby, kaszle, nebulizacje, przetargi, audyty na telefon, krzyki na Antka, płacze, wymyślanie zabaw i próby wywiązania się z obowiązków, żeby ten grosik do grosika, żeby dziobaczkę zapchać ziarnem, coby brzuszek nie burczał. Gross. 

O 15:30 kończę ten kołowrót. Zabieram dzieciak na dwór. Na place zabaw mówią, żeby nie chodzić. I nie do ludzi. To bierzemy piłki dwie i na boisko przy szkole. Teraz jest puste. Ze zdziwieniem stwierdzam, że Antek od ostatniego razu, kiedy kopałem z nim piłkę, zrobił spore postępy. Prowadzi już jakoś tę futbolówkę i nawet w miarę próbuje zwody robić. Coś tam jednak robią w tym przedszkolu. Wygłupiamy się na trawie. Chyba z szesnaście stopni albo siedemnaście na plusie. Czuć zapach pieczonych kiełbasek. To młodzi z domu studenckiego "Sabinki" wylegli na swoje podwórze. Grają w siatkówkę, koszykówkę, grillują, śmieją się i imprezują. Beztrosko. Ile tam może mieszkać osób? Ze dwieście, pięćset,więcej? Z jeden cmentarz można by wypełnić pewnie.

[środa] Źle mi idzie
zawiadywanie pracami działu 
i służenie domu mojemu 
z poziomu stołu kuchennego, amen.

– Akcja „Zostań w domu” to najlepsza metoda zapobiegania rozprzestrzenianiu się koronawirusa. Do wszystkich państwa kieruję ten apel o pozostanie w domach – podkreślił Mateusz Morawiecki w TVP Info.

[czwartek] Wychodzę. Jadę do biura na rowerze. Po drodze muszę wpaść do mechanika, bo w poniedziałek zostawiłem mu samochód - zbiornik paliwa przerdzewiał i pękł. Założyli nowy. Gadam z majstrem. Mówi, że był problem z częściami, ale że na allegro dostał w dobrej cenie pasujący bak, gdzieś pod Grodziskiem. Łazimy po warsztacie, pokazuje mi, co robili, że już ładnie, że nie cieknie. Kaszle. Przeprasza - "Pan wie, ja chory jestem strasznie, kaszlę, ostrzegam!" Po dziesięciu minutach gadania. Dziękuję. 

[piątek] Antek urządza "Ważną konferencję o dzikich zwierzętach". Głównie dla dzieciaków naszych znajomych, ale okazuje się, że wydarzenie cieszy się dużym powodzeniem. Ludzie przygotowują swoje ulubione zwierzęta - technika dowolna - i opowiadają o nich. Wymieniają się też ciekawostkami na temat dzikich zwierząt. Telekonferencja podobno bardzo udana. Nie biorę udziału. Pracuję. #nieobecnytata

Uczę się korzystać z gif-ów w konwersacjach na messengerze. Czuję się bardziej młodzieżowy. 

Liczba zarażonych w Polsce to trochę ponad cztery stówki. Chyba nieźle. Spodziewali się, że może być i tysiąc. A tu nie. Dobrze rządzą. Zuchy. 

[sobota] Pierwszy dzień wiosny. Bez młodzieży na ulicach. Bez wagarowania - bo przecież weekend. Bez wina na trawie. 

Podczas wieczornego biegania widziałem lisa. Kuny widywałem nieraz, czasem szczury (ale to raczej nad ranem, jak się jeszcze z imprez wracało), o jeże to się nieraz potykam, ale lis w środku miasta? Ludzie siedzą na dupach, natura odbiera, co jej. Może coś się kończy? 

[niedziela] -Tato, a czy kiedyś naprawdę można było wychodzić z domów, kiedy tylko się chciało? Tak bez przepustki?
-No tak. I nawet bez maski. I za granice nawet można było jeździć. Jak byłem w Twoim wieku, to byłem z rodzicami w różnych krajach. Nawet w Azji byliśmy. Chodziliśmy po dżungli. Małpy spotkaliśmy...
-Weź, nie gadaj! 
-Poważnie!
-Wszędzie można było jechać. Samolotami latać. 

Wiosna już. Dobrze, że zimno, to się tak wychodzić nie chce. 
Pozdrawiam.

Paweł D.

sobota, 14 marca 2020

Obieranie ziemniaków, czyli o atawizmach przetrwania

Szanowny Panie,

niech Pan mi szybko wyjaśni ten atawizm ludzki w kupowaniu papieru toaletowego na zapas. Ja rozumiem wody, jedzenia z długotrwałą datą przydatności, ale dlaczego srajtaśma? W Rossmanie na mojej ulicy Międzynarodowej powieszono kartkę z napisem, że każdy ma prawo kupić najwyżej trzy sztuki produktu, aby starczyło dla wszystkich. Pani sprzedająca poradziła nam, abyśmy skorzystali z aplikacji i zamówili w ten sposób papier toaletowy. Dopiero wtedy możemy być pewni, że nie zabraknie nam rolek. A przecież tyłek można umyć pod bieżącą wodą.

Jeszcze parę tygodni temu uważałem, że mój teść zachowuje się trochę na wyrost. Już trzy tygodnie temu zaopatrzył spiżarnię w produkty na trzy lata do przodu. Mój teść ma już m.in. czterdzieści kilogramów cytryn, setki puszek, mięso dzika, szafy imbiru i 168 rolek papieru toaletowego. Zmartwił się bo nie kupił cynamonu, a podobno to napar z miodu, cytryny, imbiru, goździków i właśnie cynamonu wzmacnia organizm.

Teraz uważam, że zrobiłem błąd. Powinienem się okupić jak mój teść. Nie z powodu paniki. Nie z powodu faktu, że nasz rząd systematycznie ogranicza przestrzeń publiczną, ale przede wszystkim dlatego, że jeżeli mam na kogoś liczyć to na siebie. Atawizm. Zmieniam zatem taktykę działania z jakoś to będzie, na dbam o najbliższe otoczenie. Może uda się ograniczyć działalność tego skurwysyńskiego wirusa i wszystko wróci do normy, tej szarej codzienności, na którą tak często psioczymy, szybciej niż przewidują epidemiolodzy.

A może już nie wróci do normy? Może ludzie zmienią się. Zauważą, że nie ma co ganiać za pieniędzmi, że czas z rodziną przy grach, nauce liczenia i bajkach jest bezcenny. O, właśnie pierwszy raz w historii zrobiłem z braćmi wideokonferencje. Nowa forma aktywności społecznej, rozmowa z rodziną przez neta, plus gry podczas gadania np. w jedzenie hamburegrów. Ludzie się zmienią. Wierzę w to. Taa...

A no właśnie. Powinienem ten wpis zacząć inaczej. Wczoraj o trzeciej rano wstałem. O czwartej miałem pociąg do Poznania. O 0800 rano mój kolega mnie zabrał sprzed dworca. O 2000 byłem w Belgii, gry premier Morawiecki powiedział o zamykaniu granic. W dodatku wieści z Hiszpanii. Lawinowy wzrost zarażeń koronawirusem w Hiszpanii. Koleżanka z Madrytu napisała, że na ulicach jest wojsko. Hiszpania jest drugim po Włoszech krajem w Europie z ilością zachorowań wywołaną tym małym świństwem. Zdecydowaliśmy się wrócić. To była szaleńcza jazda. Dziewięć godzin do granic Polski. Gdybyśmy nie zdążyli dojechać do północy z sobotę na niedzielę, czekałaby nas dwutygodniowa kwarantanna. No ale pewności nie mieliśmy, czy w międzyczasie czegoś nie wymyślą. Cisnęliśmy zatem z powrotem. Dojechałem do Poznania o 0510. O 0535 miałem pociąg do Warszawy. Koledzy jechali dalej, do Trójmiasta. Jak piszę te słowa, stoję w tunelu średnicowym przed Dworcem Centralnym. Jest godzina 1000. Nie spałem od 31 godzin, nie licząc męczącego snu w pociągu, który sprawił że czuję się parszywie. Przejechałem 3100 kilometrów. I przywiozłem z tej wyprawy kleszcza w pępku. No i coś jeszcze, ale to opowiem kiedy się spotkamy. Proszę mnie podpytać. 

W tym czasie Karolina okupiła się już internetowo. Do wtorku powinniśmy mieć pełną lodówkę. Poruszamy się tylko samochodem. Nie odwiedzamy rodzin i przyjaciół. Barykadujemy się. Zrobiliśmy też zapasy mrożonek i imbiru. Mamy kupioną wodę, gdyby w kranach zabrakło. Wybraliśmy gotówkę z bankomatów. Bak mamy pełen paliwa napędowego. Zocha ma karmę na dwa miesiące. 

No i właśnie dzisiaj robiłem obiad. Przypomniałem sobie, że jak byłem w harcerstwie, mieliśmy całą kopę ziemniaków i kazano nam co rano je obierać. Pani, która nadzorowała naszą pracę bardzo się wkurzała, że za grubo obieramy. Wtedy myślałem sobie, że przecież tych ziemniaków jest od groma i nie ma co przesadzać. Nie rozumiałem jej. I teraz to się mi przypomniało. Gdy zdejmowałem z kartofli skórkę włączyło się mi myślenie, aby robić to jak najcieniej, dla oszczędności, aby Broń Boże nie zmarnować żywności.

Pozdrawiam
Stefan W.

wtorek, 10 marca 2020

Od morowego powietrza, zachowaj nas Panie


Szanowny Panie,

chciałem Panu wrzucić w komentarz pod Pana postem „Odwagę” nagraną ładnych parę lat temu przez Płomień 81. Pomyślałem jednak, że Pan przecież nie lubi hip-hopu, a już chyba polskiego w szczególności, więc pewnie i by Pan nie docenił. Nie mniej propsuję Pańską postawę, a mogę nawet z czystym sercem stwierdzić, że biję pokłony. To jest coś. Wielki krok.

Skąd wziąć taki pęd? Wystarczająco dużo determinacji? Ja już nie pytam dla siebie. Czy można to dzieciom zaszczepić, nie będąc samemu żywym przykładem? Lękam się, że mój marazm i ta bezpieczna pasywność zatrują im dusze.

***

J. poszła położyć młodzież. Słyszę, że za ścianą I. znowu chrycha jak szalona. Tydzień chodzenia do przedszkola i znowu to samo. W poniedziałek nie było nic. We wtorek jedno kaszlnięcie po przebudzeniu. Następnie trochę przez sen. Potem trochę przy śniadaniu. Sobota i już znowu lekarze, nebulizacje, wody morskie, witaminki, Ringosole, cuda na kiju, a pewnie znowu skończy się antybiotykiem. Znowu zapalenie płuc? C’mon… Na Mokotowie szaleje też grypa.

***

Oprócz kaszlu słyszę, że A. dopytuje J. o słowa „Ojcze nasz”. Dziwne, że ma sześć lat i jeszcze nie umie. To znaczy, nie jest to dziwne, że nie umie, bo przecież go nie nauczyliśmy, ale trochę mnie dziwi, że go nauczyć nie próbowaliśmy. Nie myślałem, że mnie tak zawiedzie daleko od… no właśnie sam nie wiem od czego? Od kościoła? Od Boga? Od tradycji? Od czego? Myślałem ostatnio o tym naszym podejściu do wychowania i zaczynam odczuwać, że tak po omacku idziemy. To znaczy, ja przynajmniej. J. ma to chyba jakoś rozkminione – jakąś sobie stworzyła podbudowę teoretyczno-ideologiczną. Feminizm, równość, braterstwo (czy raczej siostrzeństwo). Ja stałem się jakimś tępym bezideowcem po prostu. Czy oni odnajdą się w tym społeczeństwie bez tego nawożenia historią i tradycją? Czy może przeceniam naszą rolę w tym? Może wypiją to z miejską kranówką i wchłoną z warszawskim smogiem?  

***

MON potwierdził 21 przypadków koronawirusa w Polsce. We Włoszech jest już 170 potwierdzonych zgonów. Na świecie ponad 4 tys. WHO twierdzi, że groźba pandemii jest realna.

Etymologia słowa pandemia:
gr. πανδημία (pandēmía) – cała ludność, od gr. πᾶν, rodzaj nijaki od πᾶς → całkowity, cały + gr. δῆμος (dḗmos) → lud

Odwołuje się imprezy masowe, a seniorom zaleca się pozostawanie w miarę możliwości w domach.

Kościół katolicki na Litwie zrezygnował tymczasowo z umieszczania wody święconej w kropielnicach przy drzwiach świątyń; nie zaleca się też całowania krzyża i relikwii – są to działania prewencyjne, powzięte w związku z zagrożeniem koronawirusem. - Ten środek zapobiegawczy obecnie jest konieczny - powiedział sekretarz generalny Konferencji Biskupów Litwy ks. Kestutis Smilgeviczius.

Słowacki episkopat zawiesił odprawianie mszy świętych do 23 marca. "Biskupi przyjęli tę decyzję z wielkim bólem, ale proszą wszystkich kapłanów i wiernych, aby go przestrzegali " - czytamy w komunikacie.

W Polsce abp Gądecki Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski wnioskuje o zwiększenie liczby niedzielnych mszy. Twierdzi, ze kościoły służą m.in. leczeniu chorób ducha i że jest niewyobrażalne, abyśmy nie modlili się w naszych kościołach.

***

Państwo D. zwani też Państwem z Kartonu jadą do Niemiec, uczestniczą tam w imprezie masowej i wracają. Nieodpowiedzialni, jak polski kościół, idą na żywioł. Wykazują przy tym daleką idącą ignorancję. Robią sobie żarty. Pan D. zaczyna mieć jednak obawy. U dorosłego mężczyzny choroba może przechodzić bezobjawowo. Ale co, jak się zarazi kogoś z grupy ryzyka? Sumienie ma się jedno.

Zdrowia, Panie Stefanie!

Paweł D.