sobota, 25 kwietnia 2020

This is England!



Szanowny Panie,

człowiek idzie, raz wejdzie w dolinkę, a zaraz mu się i jakiś pagórek trafi. Miałem lat piętnaście i szesnaście, i też wpadałem w nostalgię przy okazji urodzin. Poważnie! Niby taki młody, a już  rdza się dobierała. Taka natura. No i zaczynałem rozmyślać o tym, co minęło, co przepadło, czego nie zrobiłem, a zrobić powinienem, jaki nie byłem, jak to się nie potoczyło po myśli mojej. Potem tak samo, jak miałem lat dwadzieścia, dwadzieścia pięć, trzydzieści jeden, a teraz trzydzieści siedem. Ooo… takie to durne! I co? Co mam teraz powiedzieć, że jestem już stary? Przecież za rok będę jeszcze starszy, i za rok, i za rok, jak Bóg da, a jak nie, to nie. Woland wie, a my… nie.

Dzięki za tego Mistrza! Dawno do niego nie zaglądałem, ale nie zrobię tego teraz, w takim codziennym amoku. Poczekam aż się uspokoi, aż będę miał czas. Tak. Jak rozdymam chwilkę, puf, pufff, w chwilę, i w czas w końcu. Czas taki, jaki zdarzyć się powinien na przykład w czasie pandemii, kiedy wszystko zwalnia, a ludzie wyruszają na poszukiwania końca internetu. Och, głupcze! Czy Ty nieumiejętnie dmuchasz? Czemuż chwilek w czas przedmuchać nie możesz?

Spod nóg mi znika świat, patrz jak znika… żeby zacytować klasyka. Nie Bułhakow, nie haiku, chłopak z Ursynowa. Ave!

Nostalgia? Eee… Magenta. Odchować trzeba dzieci i wracać na imprezę! Poczuć puls, pobujać trochę. Oczy mieć, jak kot.

Dziś pisałem z Pana ex-wife. Życzenia mi złożyła. Pytała, czy Fanga jeszcze dycha. Napisałem, że zipie, że wspomniał Pan przedwczoraj o namiocie pod Antibes i łóżku londyńskim. I proszę, oto jest:







15 lat, Ziom! Czy to czaisz w ogóle?
Szanowny Panie, to już lat… 15. Że co? Hej, świstaku, czy wlazłeś mi pod łóżko?  Wyłaź! No, nie wiem, może w sumie, jak Pan w tę piętnastkę wrzuci Brazylię, i te palmy, Atlantyk, równik, i te wyspy gorące, i Wielki Kanion, i żaglowce, statki, i kolejne żaglowce, to może długo, ale mi się jednak zdaje, że to było 6, może 7 lat temu. Czy ja te lata leciałem na loopie? Paaanie!

Ach, długo się oduczałem zazdroszczenia Panu tych podróży wszystkich. Bo wiadomo, że zazdrość to uczucie podłe i niegodne. Udało mi się w zasadzie – człowiek się przyzwyczaja. No, ale tego 22, jak Pan zacząłeś tak wymieniać to wszystko, to… no, chuj, fajnie jednak tak śmigać po świecie! Kozak! Codzienność w korę się tak nie wżera. Spływa po mózgu. Trzeba się ruszać.

Miło jednak, że wspomniał Pan ten Londyn 2005 też. Trochę mi głupio zawsze było przyznać, że dla mnie była to być może najbardziej pamiętna podróż gdziekolwiek. Zarówno dla Pana, jak i Pani Marty, to pewnie zaledwie mała wycieczka. No, może wtedy jeszcze postrzegał Pan to inaczej, bo rozjeździł się Pan później. Ale z perspektywy czasu? Cóż, dla mnie, właśnie z perspektywy tej piętnastki, co to mija już, to właśnie było duże, i ważne, i inne. Nie zamierzam jakoś pławić się teraz w sentymentach zbytnio. Przejdę zatem od razu do samego finału. Do mojej drogi powrotnej. Czy może ogólniej – powrotu.

Przytulałem się do szyby autobusu. Pamiętam niebo wyjątkowo niebieskie i chmury, które wydawały się mieć wiele pięter - były jak gigantyczne białe kominy, które pną się wysoko, wysoko, ku stratosferze, nadając głębi temu wszystkiemu, co nad głowami naszymi. Wyobrażałem sobie nawet, że skaczę z tych kominów i szybuję. Miło. Ogólnie, to chciałem już wracać. Chciałem się z rodzicami spotkać i  z siostrą. Praca na obczyźnie, to nie rurki z kremem – tęskni się (komu ja to piszę zresztą - wybaczy Pan). Nie mogłem się doczekać, bo wiedziałem, że w domu coś smacznego zjem. Kotlety mielone z ziemniakami i buraczki zasmażane. Nie ma, jak u mamy. Chyba nigdy wcześniej nie byłem zresztą tak długo poza domem. Wydawało mi się, że to tyle czasu minęło, że tam się tyle wydarzyć musiało, tyle zmienić. Myślałem tak zapewne dlatego, że sam czułem się jakiś zmieniony. Gdzieś w środku krążyła sobie po moich wnętrznościach nie tylko błogość tego wyczekiwanego powrotu, lecz także jakaś siła – taka, której chyba nigdy wcześniej, ani nigdy później nie czułem. Nie wracałem na tarczy, o nie! Jak ruszaliśmy, to zapożyczyłem się na tysiaka na rozruch i później jeszcze u Pani (wtedy Panny) Marty na kolejnych kilka stów, a po mniej niż trzech miesiącach miałem w kieszeni równowartość ponad ośmiu tysięcy złotych polskich. Panisko!  No, jak śmiesznie by to nie brzmiało, to miało znaczenie. Większe znaczenie miało jednak samo to poczucie, że po prostu… poradzę sobie. W Polsce? Być może, ale jeśli nie, to w Anglii lub w Hiszpanii, lub w Stanach… a czemu nie w Meksyku? Taka słodka Meksykanka przychodziła do Tesco! Aż postanowiłem, że część z tego majątku niezmierzonego to przeznaczę na kurs hiszpańskiego. Poradzę sobie, bo mogę być tu lub tam, ale także dlatego, że mogę robić w zasadzie wszystko (no ok, bycie złotą rączką bez żadnych, nawet podstawowych narzędzi raczej odpadało, ale… wszystko inne). To chyba była wolność. Jakby ktoś dał mi kluczyk do mojej głowy i powiedział – idź gdzie chcesz, rób to, na co przyjdzie Ci ochota.

Oczywiście nasza najcudowniejsza ojczyzna, wspaniały system szkolnictwa wyższego i otwarty na młodych ludzi rynek pracy szybko postawiły mnie do pionu, ale to już inna, nieciekawa historia, która jest zresztą długa i opowiadam ja ciągle, więc może nie dziś.

Na marginesie muszę też Panu powiedzieć, że (o zgrozo!) praca w Tesco, była jak do tej pory najprzyjemniejszym zajęciem, jakie wykonywałem za pieniądze. No, może poza polizaniem Pana Karalucha po palcu u stopy za dwa zyla, bo to były naprawdę łatwe pieniądze, ale nie liczę tego, bo zdarzyło się raz i jak się tak dłużej zastanowię, to w zasadzie też nie było znowu takie przyjemne.

Późno już. Idę spać.
Wszystkiego dobrego, raz jeszcze!  

Paweł D.

PS. Ale byliśmy szczawiki! :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz