piątek, 31 grudnia 2021

Dziesiątka na 2022 rok

 Szanowny Panie,

 tielką wagę przykłada do tego typu deklaracji i pomyślałem sobie, że czemu sam nie mam ich złożyć? W sumie pod koniec przyszłego roku będzie mnie Pan mógł z nich rozliczyć. A jeżeli nie Pan, to ja sam się rozliczę. Albo posypię głowę popiołem, albo uniosę nos do góry i 2023 będę kroczył jak paw dumny, że dałem radę. Że jestem charakterny. Skała... Jak ta Piotrowa, na której wznosi się kruchy Kościół Katolicki.


Dość tych dziwacznych porównać. Oto moja lista na 2022 rok.


1. Wstawać o piątej rano.

Nie jest to wcale trudne, bo zazwyczaj wstawałem wcześniej. Od trzech miesięcy jakoś jednak nie mogę sobie z tym postanowieniem dać radę. Wstawanie wcześniej to dłuższy dzień, więcej rzeczy zrobionych. No i jakaś systematyczność w życiu.

Z drugiej strony, pewna koleżanka twierdziła, że ludzie którzy śpią krótko idą do piachu dużo wcześniej. Widocznie, twierdzi moja koleżanka, potrzebują jak najwięcej zrobić w jak najkrótszym czasie. 


2.  Ćwiczyć codziennie rano.

Tu nie zależy mi na jakichś mega ćwiczeniach. Ale niech będzie choćby piętnastominutowy rozruch. Tak aby rano było już po pompkach, brzuszkach i przysiadach. Takie ABC z wuefu.


3. Godzinę z codziennego życia poświęcić na czytanie.

Chciałbym w tym roku zrobić sobie listę przeczytanych książek. Aby dokładnie wiedzieć ile lektur pochłaniam. 


4. Hiszpański.

Pół godziny dziennie. Jak dla mnie mogą być choćby zadania z Duolingo. Aby cały czas ten język hiszpański ćwiczyć. No w pracy mi się to bardzo przyda. 


5. Pisanie.

Codziennie choćby godzinę na pisanie przeznaczyć. Aby jednak te dupogodziny przed komputerem poświęcić. Jak nic z tego nie będzie, to trudno, ale przynajmniej nie będę miał do siebie pretensji, że zaniechałem.


6. Filmy.

Najwyżej dwa w tygodniu. Całkowicie ograniczyć korzystanie z interenetu. Do niezbędnego minimum. Udało mi się ograniczyć telewizję, tak że nie mam już takiego odbiornika. A zatem internet też się uda. Między Bogiem a Prawdą, życie jest znacznie ciekawsze niż portal społecznościowe i zabijacze czasu typu platformy streamingowe.


7. Dużo poza domem.

Nie mówię o pracy. Ale o aktywności poza domowej. Mieszkam w centrum Warszawy. Wystawy, sztuki, wydarzenia miasta powinny być mi bliskie. Muszę uczestniczyć w życiu miasta.


8. Spacery z Zochą.

Długie spacery z psem. Poznam miejscowych. Pies się wygania. Lepsze nogi. Same plusy.


9. Zadania wykonywać od razu.

Nie odkładać rzeczy na potem. Od razu, bez czekania. Aby nie mieć w głowie listy zadań. To frustruje.


10. Nie dawać sie.

Tak ogólnie. Nie dawać się innym, życiu i przypadkowi. Cele. Realizacja. Droga. To wszystko musi się już dziać. Bez guzdrania się.



No a czy ma Pan swoją dziesiątkę? Pewnie ma. Słucham


Ukłony

Stefan W. 

niedziela, 29 sierpnia 2021

Zgniłe jabłko

Szanowny Panie,

jakoś od przyjazdu z Albanii i powrotu do pracy nie za bardzo mogę wykrzesać z siebie siły na cokolwiek innego niż spanie. Nie wiem też w sumie, czy powinienem się brać za cokolwiek, bo też wszystko, czego się dotykam zaraz jakiejś kulawości nabiera. Nawet przed chwilą. Laptopa w końcu otworzyłem, a mijałem go od rana łukiem szerokim, i jeszcze nawet monitor nie rozbłysnął, a tu kanapka z pastą fasolową sama do góry z ręki wyskoczyła, zawirowała w powietrzu dwa razy i pac na klawiaturę! Oczywiście, że nie tą stroną suchą, tylko tą grubo pastą posmarowaną. A komputer służbowy, dopiero co wyżebrany u szefa. A jak po papier sięgnąłem, żeby sytuację ratować, to mi zaraz troczki od bluzy do kawy wskoczyły. Zanim to zauważyłem, to już porządnie nasiąkły i teraz klepię w ufajdaną klawiaturę, a na troczkach mam papier toaletowy zawiązany, żeby odsączyć materiał. A to tylko ostatnie pięć minut. Wszystko tak teraz, zatem niech się Pan nie dziwi, że wolę już się położyć i robić nic, niż się ciągle z losem siłować.

No dobra, ale najgorzej to już było wczoraj z tym tekstem fangowym. Znaczy nie z tym, tylko z tym, co go wczoraj pisałem. Bo pisałem i nawet napisałem. Wstałem rano (ok - jakoś o 9, ale to tu teraz nawet rano, bo J. i dzieciaki potrafią i do 11:30 pospać) zebrałem się w sobie i postanowiłem, że słowa dotrzymam i zgodnie z zapowiedzią, coś Panu odpiszę w ten weekend. Nawet dziarsko się do roboty wziąłem. Pomysł też miałem. Nie taki w pełni wyklarowany, ale kilka punchline’ów się po głowie kołatało, a i nawet jakieś przesłanie. Miało być ironicznie, ale i z pewnym (na ogół obcym mi) społecznym zaangażowaniem. Pierwszą stronę skrobnąłem od razu, druga jakoś w ciągu dnia pękła, pomiędzy sprzątaniem, a dzieci doglądaniem (i leżeniem oczywiście). Jakieś samozadowolenie mnie już nawet dopadło. Chciałem już wrzucać na bloga, żeby z bańki było, ale jakaś siła jednak czuwa nade mną, bo coś mnie mierziło jednak i kazało jeszcze poprawić końcówkę, no i jeszcze jakoś początek może, żeby lepiej się całość spinała. Kiedy dzieci wzięły się za oglądanie „Sekretnego życia zwierzaków domowych” odpaliłem jeszcze lapka i postanowiłem te kilka drobiazgów doszlifować i sprawę zakończyć. No i faktycznie, coś się ten początek z końcem zgrać nie mógł. Łatałem te zdania jakoś mozolnie, słowa podmieniałem, usuwałem, dodawałem. Myślałem, ech, że jakiejś drobinki brakuje, szczegółu. Normalnie nie czytam wcale tych tekstów, albo co najwyżej raz, dwa to już w porywach, ale tu coś mnie mierziło. Czytałem jeden akapit, poprawiałem. Potem ostatni, i też jakaś zmiana. Wracałem do początku. W końcu szybko przeskanowałem całość. Potem jeszcze raz, trochę uważniej. I jeszcze raz, w normalnym tempie. I nagle mnie olśniło. Tekst był kompletnie z dupy! Nie, że początek nie trzymał się reszty. Nie, że zakończenie jakieś wydumane i z niczego nie wynikające. Po prostu – wszystko było tam źle! Brak myśli przewodniej, nadęty ton, wydziwianie… ło, k*$^a! Grafomania, że hej! Dramat! Przeraziło mnie nawet nie to, że jest to takie ułomne, ale że przez cały czas, kiedy mi to z głowy wyłaziło, nie byłem tej marności świadomy! W jednej chwili postanowiłem: światła dziennego ta plugawość nie ujrzy! Może sekundę trwało wkurzenie (bo jednak sobota zmarnowana), ale zaraz pojawiła się jakaś radość, że zupełnie mi się przyfarciło. Przecież mogłem to faktycznie opublikować i Pan byś to musiał czytać, a i ktoś inny może by się akurat trafił. Strach pomyśleć.

Dziś piszę zatem głównie po to, żeby się wytłumaczyć, no i może, żeby mieć to z głowy. Czasem chyba tak trzeba – zrobić cokolwiek, wykonać ruch, tylko po to, żeby zlikwidować bezruch.

Proszę o wybaczenie, że to takie nic, ale niech mi Pan uwierzy, że nawet nic lepsze jest od tego, co być tu mogło, gdybym przycisk „Publikuj” wcisnął wczoraj.

Nie wiem, czy na relacje z Albanii się zbiorę. W zasadzie, to o czym tu pisać? Udane wakacje, ot i wszystko. Ciepło, dobre jedzenie, ruch. Podróżowanie jest fajne. Żadna nowość. Zresztą – Pan teraz chyba sam te rejony zwiedza, to i tak niczym Pana nie zaskoczę.

Ukłony,

Paweł D.

poniedziałek, 9 sierpnia 2021

Problem białych skarpetek

 Szanowny Panie,


Wyobrażałem sobie, że deszcz mnie uzdrawia. Że zmywa ze mnie poczucie winy, które noszę w sobie. Wrażenie, że nie dość się staram. Swój czas marnuję na zajęcia nie przynoszące pożytku. Te wszystkie minuty spędzone na filmach, youtubach, na podglądaniu życia innych. Wiecznie z komórką w ręku. Przy tym wszystkim czas leci jak woda z kranu i napełnia pojemnik frustracji. Ta woda magazynuje się w brzuchu, bokach. Wraz ze wzrostem tłuszczu narasta poczucie marnotrawstwa. Jakby oddychanie było czynnością darmową. Bez zasług. To siedzenie i czekanie, zapełnianie czasu małymi nic nie znaczącymi sprawami jest bardzo męczące. Kładzie się człowiek bez energii i budzi bez energii. Świat gdzieś pędzi, a obserwuje się go z jakiegoś pobocza i naprawdę nie ma się ochoty na nic wielkiego, a już najbardziej na wskoczenie w ten pęd. Frustracja, czyli dewiacja na marnowanie powietrza, przestrzeni i w końcu siebie samego.


A zatem deszcz. Mam torbę żeglarską na ramieniu i kurtkę i idę. Przed siebie. Za sobą dom. Mój piękny dom. A deszcz mnie oczyszcza z grzechów codzienności, nie wykorzystanych szans, nie podejmowanych prób. Idę i jakbym przekraczał jakąś rzekę, granicę, za którą jest jutro, nieznane, coś co zależne jest tylko od pracy moich rąk, bystrości umysłu, otwartości serca i odrobiny szczęścia. Idę w swoją stronę. Dom na mnie poczeka. A jak do niego wrócę, będę już innym człowiekiem. Gnuśność już we mnie nie zagości. Jednak najpierw praca. Dzień pierwszy. 


Portland.

Wisiałem pod tą reją i zastanawiałem się po jakiego diabła ja się słucham kogokolwiek poza sobą samym. Nie winie nikogo, tylko siebie. Nie korzystam z własnego doświadczenia, a złotych rad kolegów. Bez sensu. W efekcie za chińskiego Boga nie wlezę na górę. Powiszę sobie. I pomyśle.

Dzień jednak zaliczam do udanych. Dużo się działo. Ciekawie. Było kilka alarmów ćwiczebnych. Nauczyłem się swoich funkcji. Praca wydaje się spokojna, ale szkoda tylko, że mamy tak dużo roboczogodzin. No bo zaczynam o 0730 a kończę o 1830. Trochę idą po bandzie. Mam mało czasu na sport, muzykę, naukę, dla siebie. A może właśnie tego potrzebuję. Spiętej dupy. Trzeba pamiętać jednak o miłości. Wyrozumiałości dla siebie samego. Należy się ciut kochać, ciut rozpieszczać. Znaleźć środek. Harmonię. Dzień drugi. 


Portland.

Czas ucieka niemiłosiernie. Nie mam sił po pracy. Sama siłą woli chodzę na mostek by poduczyć się nawigacji, w celu przypomnienia sobie procedur. 

Za to interesujący ludzie ze mną pracują. Większa cześć to Chorwaci. Śmieszni, bo grający rolę macho. Moim odkryciem jest, że ta męska rola w zasadzie jest maską jaką nakładają na siebie wrażliwcy. Chłopak mówiący pewnym siebie głosem, zabarwionym nisko, śmiejący się do bólu brzucha z żartów lotów ważki równoskrzydłej i naokoło opowiadający o babach, które grzały jego koję,  stwarza wokół siebie bezpieczną przestrzeń. Tam ukrywa się chłopiec udający mężczyznę. 

Jest pięć masztów. A top każdego sięga 64 metra nad poziomem wody. Skoro jedno piętro budynku ma około 3,5 metra wysokości, to szczyt masztów sięga 18 piętra. A zatem pięć wieżowców. Na czterech z nich jest po pięć rei, a w każdej z nich jeden żagiel. Reje i żagle obsługiwane są silnikami hydraulicznymi oraz linami wybieranymi kabestanami. Cały ten sprzęt, ze wszystkimi tymi linami, silnikami, żaglami itp. jest na mojej głowie. Co prawda mam dwóch kapitanów, którzy znają się na żeglowania i do pomocy P., który pracuje tu jako trzeci oficer i tym wszystkim co ponad pokładem zawiaduje, ale to ja tam głównie łażę. To był dzień dziesiąty. 


W drodze do Portsmouth.

Jestem już obyty z nazewnictwem, ożaglowaniem, problemami jakie może mi przynieść tutejszy sprzęt. Znalazłem tu swoje miejsce w przepływie informacji statkowych, a raczej problemami komunikacji. Klarownych informacji. Coraz mniej zaskakuje mnie nagłe stawianie żagli. Skupiłem się na masztach. Dzięki temu nie uczestniczę w ciągłym narzekaniu załogi. Ten aspekt ludzi morza jest niezmienny. Zawsze narzekamy.

Bardzo interesujące są dla mnie kontakty międzyludzkie na tak małej przestrzeni. Tyle narodowości, kultur, systemów wartości na kilkuset metrach kwadratowych. Najbardziej widoczny jest imprezowy charakter załogi.  Niektórzy nie śpią dzień w dzień. Jak potem pracują? Niech Pan mnie nie pyta. Inną sprawą jest niewierność. Zdradzają się bez opamiętania. Po cichu w kanciapach i tak aby wszyscy wiedzieli. Najgorsza plaga to jednak jest obgadywanie. Szept niesie się cichutko za wszystkimi z nas. Irytuje się tym. Dzień trzydziesty pierwszy.


Pool.

Trzydzieści węzłów wiatru ograniczyło moje dłubanie w masztach do prac malarskich na pokładzie, ewentualnie wymiany bloczków. Wraz z tym wiatrem kotłuje się mi w głowie myśl o tym że muszę tworzyć, pisać. A tymczasem czuje wielką niechęć do arkuszy papieru, edytorów tekstów i filmów. Otwieram to tałatajstwo i od razu zamykam. Muszę się przemóc.

Ze statkowego życia, P. schodzi z burty za tydzień. Dobrze, bo już częściej myśli o babach niż pracy. A jak o pracy to o jakichś kompletnych głupotkach. Widać że jest zmęczony. Bidak.

Z drugiej strony rozumiem, że kobity mogą zawrócić w głowie, zwłaszcza gdy same pchają się do łóżka mężczyzny jak muchy do miodu. W pierwszej chwili reagowałem lekkim niesmakiem na te zdrady. No bo część z tych panien nie była pannami. Ale po chwili obudziła się we mnie fala wyrozumiałości, czułości nawet do ludzkich słabości. Czy statek nie jest takim właśnie miejscem, w którym kobieta bezpośrednio może sobie wziąć sobie faceta do łóżka? Krzyknąć do oficerskiego ucha w przypływie ekstazy! Pura vida! - rzekłby kostorykańczyk. Dzień trzydziesty piąty.


Pool i w drodze do Dover.

Wieje do pięćdziesięciu węzłów. Kapitan zdecydował się nie odcumowywać. Praca na masztach niemożliwa. Zostało odrdzewianie i zadbanie o trap statkowy. Praca jakoś tak przez palce się leje. A tu, a tam, a nic wielkiego. Nikt nas nie pilnuje, plus pogoda się popsuła, więc wszystko takie jakieś... Muszę sobie opracować listę prac na niepogodę, aby czasu nie tracić. 

O 1500 wypłynęłyśmy do Dover. Żeglarska pogoda się zrobiła. Płyniemy na trzech czwartych zestawu żeglownego. I to z prędkością 15 węzłów. Szacun dla nas.

Śmiesznie było w nocy. Kumpel znalazł telefon. Myślał że to mój IPhone bo w czerwonej oprawie i polskimi napisami. Postanowił mi go oddać, a że była druga w nocy obudził mnie w moim łóżku. Intencje miał dobre. Tylko że telefon był kapitana. Chłopak przerażony, aż przysiadł na ziemi. Po drodze, gdy niósł aparat do mnie, zrobił sobie głupie zdjęcia tym telefonem i filmik jak dłubie sobie w nosie. Trzeba mieć pecha by trafić na telefon kapitana na statku wycieczkowym, na którym jest około trzystu osób. W dodatku nie dało się ich usunąć bo była blokada kodem. Kapitan po obejrzeniu zawartości skomentował: Artysta! Dzień trzydziesty szósty.


Cowes. Kotwicowisko.

Zszyłem dzisiaj żagiel. Nie jest to takie trudne jak myślałem, że będzie. Problem był głównie w dostaniu się do tej dziury. Trzeba było się przygotować. Kolejny żagiel będę zaszywał w powietrzu, wisząc na linach.

Dzisiaj pierwszy dzień poza burtą statku. Nie mamy pozwolenia na schodzenie z burty z uwagi na lokalne przepisy. A zatem wsiadłem do tendera i popływałem wokół statku. Robi wrażenie. Największy na jakim byłem. Dla mnie coś imponującego. Poza tym miło było oddalić się od masztów, tam jest wielki świat. Odkrywanie go jest moim obowiązkiem. Potrzebuję więcej energii, bo jakoś pod koniec dnia padam. Oczy na zapałki, utrzymane siłą woli.

O 1700 czasu lokalnego stałem na dziobie wpatrzony w okręt wojenny i bukszpryt. Siąpił deszcz. Myślami byłem z Dzidkiem, babciami, dziadkiem. Potem przyszło mi na myśl, że od czterech lat ten dzień spędzam za granicą. Zwykle na dziobie jakiejś jednostki. Ten dzień zmienił historię ludzi, architekturę miasta, mentalność stolicy - przyszłość. 77 lata temu - 1 sierpnia. Dzień trzydziesty ósmy. 


W drodze do Harwitch.

P. był zmęczony i zły na wachcie. Zostały mu dwa dni pracy. Przedłużyli mu kontrakt o tydzień. W zasadzie to ja pełniłem wachtę. Dużo stresów miałem. Muszę uspokoić oddech. Szybciej myśleć. Wolniej mówić. 

P. pojawił się na chwilę. Wziął radio i zmył się na rufę, na której w najlepsze trwała impreza pożegnalna dużej części naszej załogi, zostałem więc sam na mostku w towarzystwie doświadczonego sternika R.i deck cadeta S.

Zabawne. Moja pierwsza samodzielna wachta a przemierzam wody, które dokładnie w tym samym miejscu przemierzałem na mapie ponad rok temu, gdy zdawałem egzamin na papiery oficerskie w Urzędzie Morskim w Gdyni. A zatem kojarzę tę latarnię, którą mijam prawą burtą. Wiem gdzie jest wejście do Dover. Chichot losu. Dzień czterdziesty.


Harwitch.

Moje pierwsze cumowanie. Oczywiście jedna z cum dostała się pod odbijacz typu Jokohama. A ja myliłem słownictwo: spring ze stern line. Czułem wewnętrzny nieporządek. Znów kilka oddechów i spokój. Powoli z decyzjami. Rozbić czynności na mniejsze części. Powoli je odhaczać. 

P. zszedł z mostka. Mam pełnić wachtę trzeciego oficera przez jedenaście dni, do czasu pojawienia się innego oficera. Armatorowi przyda się bardziej moje takielarskie doświadczenie niż oficerskie. No i niech tak będzie. Najważniejsze dla mnie, że pierwsze kroki w kierunku mostka wykonane. Jakieś doświadczenie.  Od P. dostałem ładną wiadomość. Cieszy się, że to mi przekazał wachtę. Dzień czterdziesty drugi. 


Cowes. Kotwicowisko.

Na wachtę nocną przyszła gwiazda filmowa. Wszyscy poubierali się jak stróż na Boże Ciało. Dziewczyna kręci teraz kolejną część Mission: Impossible. Przypłynęła na zaproszenie kolegi, autora książek marinistycznych i artykułów w poczytnych gazetach londyńskich i nowojorskich. Siedzieli u mnie na wachcie. Odprowadziłem ją po mostku. No cóż mam powiedzieć... Zwyczajna i niezwyczajna kobieta. Ma w sobie coś lekkiego i wdzięcznego. Umówiliśmy się na wspinanie po masztach. Dzień czterdziesty trzeci.


Cowes. Kotwicowisko.

Obudziłem się dzisiaj z niespotykaną energią. Przydała się bo mieliśmy kilka problemów na mostku i przy obsłudze łodzi transportujących pasażerów. Ciężki dzień dla naszego safty oficera.

Ja za to dostałem burę od kapitana, że nie mam białych skarpetek do białego munduru oficerskiego. Co robić? Pożyczyłem w końcu od dyrektora wycieczek pasażerskich. Są frotte.

A co do randki z gwiazdą filmową na masztach to dołączył wspomniany kapitan i pisarz. Było tłoczno. Podobało się im. Zostawiliśmy im dobre wspomnienia. Ona wraca na plan filmowy kina akcji, a on do swoich tekstów, biurka i butelki. Bo że Horacy pije, to pewne. Dzień czterdziesty czwarty minął. 


Ukłony 

Stefan W.








poniedziałek, 12 lipca 2021

Przebicia

Szanowny Panie,

czy to ogólnie trudno jest być po prostu tu i teraz, czy ja mam jednak jakiś problem? Lato, jezioro, przyjemny domek. Wszyscy poszli spać po obejrzeniu finału Polska – Francja. Ha… poważnie, to pierwsze, co przyszło mi do głowy! Ale durne! Oczywiście chodziło o mecz: Włochy – Anglia. Pizza i pasta górą! Brawo! Polska – Francja… no ciekawe, czy na Euro taki finał zdarzy się w ciągu najbliższych stu lat? Chyba nie dane mi będzie się dowiedzieć. Niemniej dzieciaki posnęły, dorośli padli, a ja w końcu pokój, spokój i piszę do Pana. Gdzie Pan teraz pływa? Czy to nie była Szkocja na tym filmiku, co Pan wrzucałeś na WhatsAppa? Ach… cudna Szkocja. Jak tam byłem i patrzyłem w gwiazdy pewnej nocy na West Highland Way (a z tego co pamiętam, było tam naprawdę ciemno i tych ciał niebieskich była ilość nieskończona), to smutno mi było, że nie mam z kim dzielić tego momentu.  Jak tu na Mazurach kilkanaście lat później jestem sobie z piękną żoną, dwójką wspaniałych dzieci i grupką znajomych, to nie patrzę w niebo.

Ostatni tydzień w Warszawie siedzieliśmy sobie bez dzieci. Od święta taki wieczór się zdarza, a tak żeby kilka dni z rzędu, to już z raz do roku chyba tylko. Człowiek wtedy odsypia. Wychodzi w tygodniu wieczorami, no i budzi się częściej na kacu. Trudniej też się na pracy skupić. Takie to różnice.

W czwartek poszliśmy na koncert na Jazdowie. Fajnie tam jest. Te domki drewniane, niby w środku miasta, ale jednak jakby poza nim zupełnie. Muzyka, zieleń, nastrojowe oświetlenie, młodzi ludzie. Dobry klimat. Moja koleżanka z pracy wkręciła się tam do jednego stowarzyszenia i działa przy organizacji różnych wydarzeń muzycznych. Zupełnie rozkwitła przy tym. Jakby jej ktoś w żyły świeżej krwi dopompował. Nawet zapowiadała gwiazdę wieczoru i wyszło na to, że całkiem nieźle idą jej takie przemowy – głos ma dobry.

Około 21:20 zaczęła śpiewać Natalia Przybysz. Ona też głos ma całkiem nienajgorszy. I grał jej niejaki Raphael. A raczje nie jej, tylko nam. On grał, ona śpiewała, ja piłem whisky z colą wraz z kolegą i panną J. Do tego, czy nawet przede wszystkim, słuchaliśmy.

Tymczasem mój inny kolega wybiegł z bloku z kijem bejsbolowym i zaczął tłuc w malucha stojącego na podwórku. Miał przy tym lat trzynaście, a może już piętnaście. Maluch był w tym standardowym kolorze Maluchów. Niby żółty, ale w zasadzie to nijaki taki. Klasyk. Teraz takich mało. Wtedy licznie się ścieliły po podwarszawskich podwórzach (hmm… czy mogę tak użyć sformułowania „ścielić się”? nie wiem tego. Jeśli jest źle, to proszę o wybaczenie, ale nie chce mi się już sprawdzać, ni zmieniać). Czy wybił tylko szyby, czy mocniej jakoś pokiereszował ten samochód, tego nie jestem już pewien. Później zniknął. Kiedy się pojawił ponownie, wszyscy koledzy podchodzili do niego już z lekkim dystansem. Do tego był już jakiś spokojniejszy, a może nawet przygaszony. Jakby ktoś rozpiął cieniutką membranę pomiędzy nim, a nami. Ale czy to on, czy to jednak my ją stworzyliśmy? A może to inni jeszcze, dorośli, rozpięli ją pomiędzy nami. Widywaliśmy się później, to pamiętam, ale już nigdy to nie było to, co przedtem.

Co?! Wybiegł pod blok i rozwalił ojcu samochód?! Ale wykręt! Pośmialiśmy się trochę. Co to mogło być? Awantura rodzinna, ot co. Zdarza się. Ale miał jaja, żeby tak wybiec i staremu samochód nasuwać. Żaden z nas by tego nie zrobił. Nie dlatego, że awantur w domach nie było, tylko za coś takiego, to jednak ojciec by nogi z dupy powyrywał. Dziwne, że jego nogi zostały na miejscu. Wszak ojca miał tęgiego, ja bym się go bał. Czy on mógł się po prostu nie bać?

Dwadzieścia pięć lat później nie ma go już na moim radarze. Natalia śpiewa, a ja próbuję dojść do tego, co musiało się dziać w jego głowie, żeby tego malucha zdemolować. To nie był bananowy świat. W młodym polskim kapitalizmie ten samochód to była jednak wartość.

A on to był marzyciel. Włóczyliśmy się kiedyś po łąkach nadwiślańskich, pamiętam, że akurat do torowiska jakiegoś dotarliśmy, kiedy zaczął się temat reinkarnacji. W miarę modny to był temat i o dziwo jakoś w ogóle nie kłócił się z naszym dziecięcym, żarliwym katolicyzmem. Przynajmniej moim. Powiedział wtedy, że on to już chciałby umrzeć. Pamiętam, że było to dla mnie nie do pojęcia. Przecież przed nami było jeszcze dokładnie WSZYSTKO. Kłóciłem się z nim wtedy, że to idiotyczne, bo przecież wiadomo, że śmierć jest zła, a w niebie jest nudno. Pójścia do piekła w ogóle nie zakładałem, a jeśli już przyjąć, że jednak jesteśmy skazani na reinkarnację, to przeobrażenie w mysz, czy mrówkę, w ogóle mi się nie uśmiechała. Inne chłopaki były tego samego zdania. Zrezygnować z tej zabawy, przyszłości, miłości i tych wszystkich przygód, które jeszcze nas czekają, dla kremowo-błękitnych zaświatów? Głupota. Ale on śmiał się z nas tylko. Czytał książki. My nie. I twierdził, że on jednak wolałby pozbyć się tego ciała i latać nad światem, obserwować wszystko z góry. Mówił, że mógłby tu być między nami i nawet byśmy tego nie wiedzieli. Poza tym czułby się lekko i dobrze. Nie przekonał mnie, ale do dziś to pamiętam.

Dobrze grał w piłkę i świetnie się bił. Na naszych BMX-ach zjechaliśmy setki kilometrów, a potem wymieniliśmy je na „górale” i jeździliśmy dalej.

Wieczór z Natalią i whisky w plastiku spędziłem również z nim. Co u niego teraz? Tego nie wiem. Nie mam go na fejsbuku. Ostatni raz widziałem go przypadkiem na przystanku, ale było to już kilkanaście lat temu. Był wtedy łysy, szeroki w barach i mówił, że stoi na bramce w jakiejś dyskotece. Dobrze się nawet rozmawiało, ale autobus szybko podjechał, on wsiadł, a ja zostałem. Numerami się nie wymieniliśmy. Żaden z nas nawet nie wpadł na ten pomysł. Zresztą, po co?

Zdobył kiedyś piwo w puszce. Chyba staremu podkradł. Ukrył w jednym z krzaków na moim podwórku. Potem wypiliśmy je na trzech. Humory jakby się poprawiły. A jak wracaliśmy z „dołków”, wałem obok nasypu kolejowego, to zaatakował nas jamnik jakiś. Wariat straszny. Spotykaliśmy go potem wiele razy. Tego dnia złapał chyba któregoś za nogawkę i skończyło się koziołkowaniem z wału. A może to nie było tego samego dnia, tylko różne klisze mi się już nakładają?

Czemu ten samochód rozwalił? Widziałem się z nim kilka miesięcy później, ale nie zapytałem.  Sam coś opowiadał i tyle wystarczyło. Później podstawówka się skończyła i te drogi jakoś się rozeszły. A może skończyła się chwilę wcześniej? Śmieszne, że sam już nie potrafię tego wszystkiego poukładać na osi czasu.

Koleżanka od koncertu pisała do mnie na następny dzień, że to jakiś error chyba w jej życiu, że to się wszystko tak dobrze układa. Chyba wskoczyła na swoją falę. Fajnie.

Ja się trochę zrobiłem i do pracy na następny dzień obudziłem się o 9:30. Dobrze, że w ogóle wstałem.

Pozdrawiam,

Paweł D.


poniedziałek, 21 czerwca 2021

Walka o dziewczyny

 Szanowny Panie,

Kogut głuszca wieczorem wyszukuje odpowiednie drzewo tzw. zapad i na nim spędza noc. Nad ranem na drzewie rozpoczyna zrytualizowany tok. Rozkłada wtedy ogon, wyciąga głowę i stroszy skrzydła. I wydaje dźwięk składający się z czterech faz. Pierwsza faza nazywa się klapanie i przypomina uderzane o siebie patyki, niektórzy porównują ją do klekotania bocianów, ale jest to dużo subtelniejszy dźwięk. 


Ja to jednak oglądam się za paniami. Miałem ostatnio wątpliwości, po naszej rozmowie, ale jest to we mnie i gdy idzie ogień ulicą miasta, trudno się mi powtrzymać. Mnie sprawia ogromną radość widok dziewczyn na wiosnę. I mam nadzieję, że tak mi zostanie, nawet do czasu gdy dogonię tę uciążliwą starość. Nie mam też tak jednoznacznego zdania na temat starego zbereźnika jak Pan. Nie mówię tutaj o ślinieniu się, czy też jakimś innym obrzydliwym zachowaniu. Ale cóż złego jest w tym, że człowiekowi, niezależnie od wieku, podoba się inny człowiek? Wystarczy mieć dość kultury w sobie, aby uznanie dla urody, postawy, charakteru wyrazić w inny sposób np. zaproszeniem do tańca, albo na kawę. Toż to ładne zachowanie.


Drugi etap pieśni godowej nazywa się trelowaniem, Po prostu głuszec przyśpiesza klapanie. Jest to główny etap jego śpiewu. 

 

Pamięta Pan nasze obozy z Bractwa Rycerskiego podnoszące tężyznę fizyczną i umiejętności walki na miecze? Kończyło się na chlaniu Brzychcówki, Soplicówki czy po prostu wódki, graniu w karty i rozwalonym moim nosie. Właśnie tam ostatnio odczułem fizyczność czasu. Pamięta Pan kaplicę Rocha, leśniczówkę MacGyvera, źródełko w lesie, latrynę? Wszystko jest na miejscu. Z tym że kaplica jest zamknięta, leśniczówka sprzedana i remontowana, źródełko w lesie zarośnięte a latryna jak stała tak stoi. Ale czas swą fizyczność unaocznia poprzez wyrośnięty las.


Z drzewami miałem do tej pory tak, że gdy na nie patrzyłem, nie wiedziałem ile liczą wiosen. Wiedziałem, że czym większe, potężniejsze tym starsze. Tym razem zobaczyłem las, którego dwadzieścia lat temu tam nie było. Jakim sposobem te pola zamieniły się w drzewostan? Taki solidny, nie jakiś tam młodnik. Nie mam pojęcia. Ale czułem jakby ktoś kopnął mnie w jajca.


Trzeci etap śpiewu głuszca to korkowanie.

 

A gdy ktoś czy coś zadaje cios poniżej pasa, trzeba zrobić rachunek sumienia z rzeczy dokonanych i tych dla których nie starczyło chęci. W ciągu ostatnich dwudziestu lat mam kilka solidnych punktów, z których jestem bardzo dumny. Tylko kilka, których się rzeczywiście wstydzę. No ale za to dużo mam takich rzeczy, których zaniechałem, a przecież mogłem być bardziej solidny. Tych rzeczy mi najbardziej szkoda. A więc tak:

Po pierwsze.

Zupełnie nie idzie mi ze sportem.. Brak mi systematyczności. A przecież wiem, że bez ćwiczeń będę cierpiał na stare lata.

 

Po drugie.

Zaniechałem pisania i nagrywania filmów podróżniczych. Parabuch leży i już dawno nie oddycha. Zupełnie nie wiem dlaczego, bo przecież zawsze chciałem być reportażystą. I teraz, kiedy prowadzę życie, które zawsze chciałem prowadzić, nie mam czasu na pisanie artykułów, nie mówiąc o montowaniu filmów.


Po trzecie.

Książka. Nie mogę jej skończyć. Jestem coraz bliżej, ale jednak dalej nie mogę.


Po czwarte. 

Nie nauczyłem się tańczyć tango. A byłem na najlepszej ku temu drodze.


Po piąte.

Nie znam innych języków obcych, niż angielski. A przecież uczyłem się hiszpańskiego. W sumie gdybym się postarał to i rosyjski bym potrafił.


Po szóste.

Nie znam żadnej sztuki walki. A chciałbym znać przynajmniej capoeirę.


Po siódme. 

Od ponad roku mam papiery oficerskie na statki, a jeszcze żadnym oficerem nie byłem. Jakoś zawsze wybieram prace, albo one mnie wybierają, które są bliskie pływaniu, ale nie są związane z tą funkcją.


Po ósme.

Nie nauczyłem się surfingu.


Po dziewiąte.

Nie napisałem żadnego scenariusza filmowego, a przecież rok chodziłem na kurs szkolący do tej umiejętności.


Po dziesiąte.

Nie jeżdżę zupełnie na nartach i nie gram zupełnie w kosza. A przecież zawsze lubiłem jedno i drugie.


Widzę dokładnie, że chęci mam duże, ale rozbijam się na skałach, które mógłbym nazwać brakiem solidności, systematyczności i uporu w dążeniu do swoich marzeń. Mógłbym zrzucić winę na brak czasu, ale byłaby to nieprawda. Wystarczyłoby dobrze zaplanować dzień, miesiąc, rok i realizacja niektórych z tych planów byłaby zupełnie realna. Choćby ostatni punkt. Wystarczy poświęcić jeden wieczór w tygodniu na koszykówkę i byłbym usatysfakcjonowany. Albo tydzień w roku spędzić szusując na stokach. Toż to wydaje się nie być problemem. Sądzę jednak, że ten brak solidności, systematyczności, uporu związany jest bardziej z zespołem cech leżących głębiej w mojej naturze. 


Głuszec kończy swój śpiew półtorasekundowym szlifowaniem. I to właśnie wtedy na chwilę głuchnie. Stąd jego nazwa i sposób polowania na niego. Inaczej ptak by uciekł, więc aby zdobyć jego ogon, zwany wachlarzem, trzeba było czekać na szlifowanie. Naukowcy szacują, że w tej chwili czterech populacjach jest od 300 do 600 głuszców w całym kraju. A winę za taki stan rzeczy ponosi człowiek. Głuszec potrzebuje rozległych starych lasów do wylęgania, do tego myśliwi zrobili swoje. 


Ostatnio byłem w Beskidzie Żywieckim. Przeszedłem ponad sześćdziesiąt kilometrów po tamtejszych szlakach. Najlepiej czułem się, gdy wstałem o czwartej rano, aby wejść na Babią Górę. Przed dziesiątą byłem już na śniadaniu w domu. Zawsze tak jest. Jestem z siebie ogromnie dumny, gdy włożę mnóstwo w coś pracy, a jak tylko pozwolę sobie na luzowanie pasa, od razu mam poczucie zmarnowanego czasu. Problem w tym, abym tak układał swój dzień by czuć bez przerwy wyzwanie. 


Kury zwabione śpiewem godowym samca oddają się kogutowi dopiero na wieczór. I to temu, który wygra walkę z innymi kogutem, który śpiewał na pobliskim drzewie. Rola ojca na tym się kończy. Jajami i pisklętami zajmuje się matka, która wychowuje je kilka miesięcy, a we wrześniu rozpadają się związki socjalne rodziny i każdy idzie w swoją stronę.


I tak sobie myślę o tych wyzwaniach w kontekście pańskiej teorii wierności pogłębionej, czy też zmęczenie materiału. Potrzebuję wyzwań w życiu, podróży i w związku. Widzę, że w pewnym momencie żyje się koło kogoś a nie z kimś. Gdy czuję, że idzie w tym kierunku, zastanawiam się co robię dla siebie, aby być wyzwaniem dla partnerki. Aby miała potrzebę gonić za mną. I odwrotnie oczywiście.


Pozdrawiam

Stefan W.


P.S. Ciekawostką jest, że w ośrodkach przywracających głuszce do natury, wykorzystuje się nagrania dźwięków piskląt, gdy te jeszcze były w jajku. Nie wiedziałem, że pisklęta piszczą w jajku. Wsadza się jajo do inkubatora i puszcza mu nagranie jego gniazdowej rodziny. Aby czuł że wszystko jest w porządku. Ważne aby młode wykluły się w jednym czasie. Bo tylko te, które kura zdąży wysiedzieć i wysuszyć w jednym czasie, pójdą z nią w las, by uczyć się jak zdobywać pokarm, latać i walczyć o swoje życie.  

poniedziałek, 7 czerwca 2021

Majrzec

Szanowny Panie,

widzi Pan, człowiek o tylu rzeczach po prostu nie myśli, na tyle rzeczy uwagi nie zwraca, i tylko jak go szturchnąć, to coś mu się nagle przypomina. I tak zwrócił Pan ostatnio moją uwagę na kobiety, czy też precyzyjniej na moje znikome zainteresowanie nimi. Sam w zasadzie to powiedziałem, jak szliśmy z Agrykoli ostatnio, że nie czuję tej wiosny, że za dziewczętami się nie oglądam i jakoś głowa mi się nie obraca, a wzrok nie błądzi, tak jak to kiedyś bywało. Powiedziałem to trochę bezwiednie, bez zastanowienia – ot, takie chwilowe spostrzeżenie. Później w Konstancinie przypomniał mi Pan o tym i zapytał, czy już wiosna przyszła w końcu i czy w temacie coś się zmieniło. Z lekkim zdziwieniem musiałem stwierdzić, że nie. Nadal to samo. Nawet Katarzyna Figura, jako Rózia, nie zrobiła na mnie większego wrażenia, a przecież doświadczenia mam podobne do Pańskich (sądzę, że dla naszych roczników to była po prostu ikona). Dziwne? Może. Może nie? Nie wiem.

Nic nie wskazuje na zmiany w orientacji seksualnej. Chyba zresztą nie następują one już w tym wieku. Zresztą faceci są dobrzy tylko do picia wódki i kopania piłki. Co zatem? Chciałbym wiedzieć, lecz na ten moment diagnoza niepewna – w ciemno strzelam:

       Pandemia – wróg publiczny numer jeden. Odpowiedzialny za wszystko. Czemu więc i nie za to? Lockdown? Puste ulice? Zwiększona podatność na depresję? Tak, tak, to pewnie też. Jednak przede wszystkim głowa podsuwa mi hasło: maski. Jak zwrócić uwagę na człowieka, który nie ma twarzy? Stare porzekadła mogą głosić, że oczy zwierciadłem duszy, a reklamy mogą dorzucać, że uśmiech widać po uszach, ale mój przyjaciel Borys powiedział mi kiedyś, że to nos i usta w głównej mierze decydują o charakterze twarzy, a ja mu wierzę i trzymam się tego. Już zeszłej wiosny oczy mgła mi przysłoniła, ale wtedy wydawało się to normalne, niemal naturalne. Dziwny rok. Siedzimy w domu. Izolujemy się. I rzeczywiście mało było tego chodzenia, a jak ludzie zaczęli już wychodzić, to było lato i się jeździło, to tu, to tam. Żadnych dziewcząt jednak nawet latem nie widziałem.

Blondynka. Krótkie spodenki. Ubiór sportowy, nie wyzywający, ale jednak w sposób przemyślany nie neutralny. Zwraca uwagę. Twarz dobra, chociaż może jakby nazbyt kanciasta. Biust obfity. Uśmiechnięta. Jednak z całej postawy bije jakaś powaga, twardość. Masywna, jak góralka. Potrafi się wkurwić. Solidna, praktyczna. Wie, czego chce. A chce poukładanego życia. Spłacalnego kredytu, mieszkania lub lepiej domu na granicy Anina i Wesołej. Ma prawo jazdy. Pierwszy samochód kupiła jeszcze przed swoimi dwudziestymi urodzinami. Imprezy? Tak, i to porządne, ale tylko od czasu do czasu. Ma pomysły.

        Wierność pogłębiona – może i  mój wymysł. Czy po niemal dziesięciu latach małżeństwa i szesnastu latach stałego związku możliwym jest, że człowiek tak się ukierunkowuje, że nawet na poziomie podświadomości jakieś klapki się zamykają na dobre? Że tylko ta jedna i na inną nawet nie spojrzysz? Autokastracja? Tylko, czemu nie zauważyłem tego trzy, cztery lata temu?

Ta też wie, czego chce. Chociaż może tylko udaje? Ma na sobie ubrania za równowartość moich czterech pensji. Włosy gładko zaczesane. Spięte w jakiegoś koka. Ściskają czaszkę. W samej tej fryzurze jest jakieś okrucieństwo. Do tego te usta jak krwawa rana, ale jedna z tych precyzyjnie zadanych. Katana. Na rękojeści już nie starcza miejsca na kolejne nacięcia. Szpilki dziurawią asfalt.

        Wiek – nie, nie, spokojnie - ja wiem, że to jeszcze za wcześnie, żeby się mężczyzna w człowieku wyłączył. Są jednak inne aspekty z wiekiem związane. No bo za kim Pan się oglądasz? Za młódkami, czy za rówieśniczkami? Czy za starszymi może? Powiem Panu, że jakoś zacząłem się obawiać, że już niedługo mogę stać się kolejnym starym oblechem. A może i już mogę? Może jestem? Jakiś czas temu koleżanka mojej koleżanki z pracy nazwała mnie „starawym”. Cóż, życie. O starawego się czepiać nie będę. Niemniej, mężczyźni to świnie, ale o ile młoda świnia może wydawać się całkiem przyjemna w obejściu, to świnia wiekowa… Ok. Wiekowa świnia też jest spoko. Bo świnie to zwierzęta, a zwierzęta są spoko. Nie to, co ludzie. Ludzie nie są przeważnie spoko, a już na pewno nie spoko są stare zboczylasy, co się ślinią na widok o połowę od siebie młodszych dziewcząt. Mam szczerą nadzieję, że jeśli stałbym się kiedyś takim rubasznym wujaszkiem, to Bóg ulitowałby się nad moją marną duszą, siepnął jakimś zbłąkanym piorunem i bez wahania pozbawił mnie życia. Może ta obawa podskórna, że mogłoby dojść do tak żałosnej dla mnie sytuacji, jakiś obwód mi w głowie przepaliła? No, ale przecież po ulicach łażą też kobiety trzydziesto-, czterdziesto- czy też pięćdziesięcioletnie? A wielu z nich z pewnością nie można by odmówić fizycznej atrakcyjności?

Ta ma za to grymas dziwny. Kiedy twarz się nie rusza, to wydaje się dosyć ładna, ale wystarczy, że drgnie nieznacznie i zdradza coś niepokojącego. Jakieś nieokrzesanie. Założę się, że gdyby wydała z siebie głos, to byłby donośny, a niósłby słowa surowe, często wulgarne. Kiedyś i to wydawać się mogło urocze, ale teraz już nie.  

        Zmęczenie materiału – kto by tam za spódniczkami paczał, jak tu z tyłu głowy dwieście głosów ciągle przypomina o innych powinnościach? Syna trzeba do szkoły zawieźć, córkę z przedszkola odebrać, zakupy zrobić, o obiedzie pomyśleć, w międzyczasie na tę strawę jakiś grosz zarobić, a jeszcze się zawsze żarówka jakaś przepali, coś trzeba gdzieś odebrać, z kimś się spotkać, coś obmyśleć, coś zaplanować. Po głowie się już inne myśli kolebocą. Jak tu zaczarować, żeby A. nie miał takiej niechęci do pisania? Jak się przetresować, żeby brei z mózgu nie zrobić dzieciom własnym? Może tam już po prostu nie ma miejsca na tanie podniety?

Chuda. Guje żumę. Na przedramionach kropki i kreski. Czapka choć wiosna. Czy to jeszcze modne? Pezet śpiewał o niej jakoś w 2011 lub 2012. Dziś powinna mieć już włosy bubblegum, ale pewnie się spóźniła w parę miejsc. Znaczy nie stąd. Ełk lub zachodnia Polska. Więcej takich już pewnie we Wrocławiu lub Poznaniu. Może w Sczecinie. Nie wiem. Nigdy nie byłem w Szczecinie.

        Wojna płci – wie Pan, jak się żyje z feministką, to się Panu trochę perspektywa zmienia. Mężczyźni są z Marsa, a kobiety są też z Marsa, właśnie się w okopach zbieramy – my dzieci Marsa, a potem to już tylko Verdun lub Somma. Mam zarówno córkę, jak i syna, więc nie opowiem się po żadnej ze stron. Jak osiągnąć neutralność, bez wyzbycia się pewnych podstawowych zachowań charakteryzujących jedną z frakcji? Trzeba próbować. Na razie z sukcesem, jak się zdaje.

Na razie nic innego mi do głowy nie przychodzi. No bo co? Że się wiosna popsuła?

Pozdrawiam,

piątek, 28 maja 2021

Rym do Rózia będzie buzia

Szanowny Panie,

ja wiem, że może nie jestem dla Pana godnym adwersarzem w kwestiach muzycznych. I moja nieznajomość tematu może być nawet anegdotyczna. Ale gust swój mam. Od niemowlęcia rozwijany solidnie i może nie garażowy grunge, ale inne muzyczne cuda mnie interesowały.

Najpierw pragnąłbym odpowiedzieć na pańskie pytanie postawione w pierwszych akapitach listu. Początek moich świadomych zainteresowań muzycznych wiąże się z królem popu - Michaelem Jacksonem. No i proszę... płyta Dangerous wydana została w ukochanym przez pana roku 1991. 

Proszę sobie wyobrazić, że promowana była dziewięcioma singlami. Takimi jak: Who is it, Jam (w teledysku wystąpił Jordan), no i w końcu Black and White z kontrowersyjnym filmem promującym, bardzo erotycznym, nawet cenzurowanym. Dangerous miało też swoją trasę koncertową, która obejmowała 69 krajów i obejrzało ją 3,9 miliona fanów!!! Promowaną przez Pepsi! Cała płyta sprzedała się w 32 milionów egzemplarzy.

Moje wspomnienia wiążą się w całość takimi oto hasłami: dom babci w Kozienicach, drewniany stół przykryty wykrochmalonym obrusem, przy którym jedliśmy rosół. Radio wujka Rafała na dwie kasety stojące na parapecie ganku. A na tym stole przykrytym obrusem oczy Micheala wyłaniające się z fantazyjnej maski, jakiegoś domu strachu w lunaparku. Ze zwierzętami poprzebieranymi w ludzkie stroje. Ta kaseta była dla mnie jednym z większych skarbów i sam uważałem się za największego fana Micheala Jacksona. Ćwiczyłem choreografię jego tańców, miałem nawet kapelusz, taki jak w Moonwalk i próbowałem tego ruchu. Zaraz potem ganiałem koty po okolicznych murkach, tworzyłem bandy pomocy bezdomnym psom itd. itp.

Słowem byłem w samym środku kultury masowej. Mógłbym powiedzieć, że jej fundamentem.

Moje muzyczne zainteresowania mają jednak źródło w takich hitach jak: Puszek Kłębuszek, Co powie tata - czyli Piosenki Natalii. Pamiętam, że lubiłem pośpiewywać A ja kocham swoją mamę i Ogórek Fasolek. Całkowicie nowym rozdziałem była piosenka Fantazja, która to jest w moim sercu do dzisiaj. 

Wszystko to jednak wydane było przed 1991 rokiem. 

Największe jednak emocje wzbudził we mnie zupełnie inny teledysk. Jego bohaterką była moją pierwszą miłością. Ukrywałem się zawstydzony za kanapą, gdy leciała ta piosenka. Mówię o Katarzynie Figurze z teledysku Ja kocham Rózię. Biegała tam wśród łąk z pięknym uśmiechem. Zresztą warto to zobaczyć:


Tym samym gorąco Pana pozdrawiam.

Ukłony
Stefan W.

sobota, 22 maja 2021

Kroniki podstarzałego brudasiarza: 1991

 Szanowny Panie,

tak mam, że różne głupie rzeczy sobie lubię czasem ubierać w schematy, chociaż to zupełnie niepotrzebne i nie wiadomo w ogóle jaki w tym sens. Na przykład muzyki słucham od kilku lat w systemie rocznikowym. Upycham więc muzę w jakieś wirtualne foldery zależnie od tego, nawet nie kiedy powstały, ale kiedy ktoś je poskładał w albumy i postanowił wydać. Od dwóch lat natomiast dosyć konsekwentnie słucham tych albumów w ten sposób, że w danym okresie (trwającym od dwóch, do trzech tygodni) słucham tylko płyt wydanych w tym samym roku. Robię to też naprzemiennie – a zatem, jak teraz mamy rok 2021, to słucham w ten sposób, że przez dwa tygodnie słucham tylko płyt z tego roku, a przez kolejne dwa tygodnie z jakiegoś innego, trochę na chybił trafił (lub według aktualnego widzimisię) wybranego roku. I tak skaczę np. 2021, 1976, 2021, 2006, 2021, 1997, 2021, 1983, 2021… i tak dalej, i tak dalej. Aż do końca roku. Potem rok 2021 zostanie odłożony do odstania na jakiś rok lub dwa prawdopodobnie, po czym znowu wpadnie do puli. Myślę, że to może jakoś pozwala mi się zdyscyplinować do przesłuchiwania wciąż to nowych rzeczy (nie tylko nowych z tego roku, ale także takich, które gdzieś mnie kiedyś ominęły). I chociaż może to wydawać się śmieszne, to powiem Panu, że jestem całkiem zadowolony z mojego obecnego systemu.

Obecnie jestem sobie na roku 1991. Ciekawi mnie bardzo, czy ma Pan jakieś muzyczne skojarzenia z tym właśnie okresem? No, proszę pomyśleć, zanim Pan przeczyta dalej… 1991 r. Miał Pan wtedy ile? Jak nic 8 lat. To jeszcze niewiele. Trochę za wcześnie pewnie na to, żeby mówić o kształtowaniu się jakiejś muzycznej świadomości. To się pojawia wraz z dorastaniem, jak włosy pod nosem. Z 11 przynajmniej trzeba mieć, 12 może, 13?  Oznacza to mniej więcej tyle, że ten 1991 to również dla mnie powinno być jakieś echo dzieciństwa. Nie jest tak jednak. Z wielu różnych przyczyn rok 1991 to muzycznie kamień węgielny całego mojego myślenia o muzyce. Nie będę tu za bardzo kombinował, ani też nie zaskoczę nikogo, kto jako tako w popkulturze się orientuje. Chodzi mi tu głównie o grunge. To śmieszne, ale mam Pana za takiego ignoranta, że czuję się wręcz w obowiązku krótko nakierować Pana skojarzenia na dobre tory. A zatem: Nirvana, Seattle, flanelowe koszule, trampki lub glany, włosy długie, mogą być przetłuszczone, posklejane nawet. Brzmienie? Wbrew pozorom dosyć zróżnicowane. Spowolniony punk, wymieszany z rockiem alternatywnym lat 80. (Nirvana), przybrudzony rock alternatywny lat 80. mocno naznaczony wpływami Hendrixa i amerykańskiego rocka lat 70 spod znaku Neila Younga (Pearl Jam), to samo, ale mocniej i z odczuwalnymi wpływami Black Sabbath (Soundgarden), lub jeszcze wolniej, mocniej i bardziej sabbathowo (Melvins), lub psychodelicznie i metalowo (Alice In Chains). Oczywiście były też rzeczy mniej fikuśne, bardziej w epoce osadzone – patrz: punkowe Mudhoney czy hard rockowe Mother Love Bone. Hola, hola! Nie rozpędzam się, żeby nie zacząć nerdowego słowotoku, który tylko Pana o ziewanie przyprawi.

Jak Pan wie (lub wiedzieć powinien, znając mnie od lat tylu) dla mnie Seattle jest jak kolebka życia. Od tych wyżej wymienionych zespołów w zasadzie wszystko się dla mnie zaczęło. U siostry znalazłem kasetę magnetofonową z nagranym koncertem MTV Unplugged Nirvany, a chwilę później VS Pearl Jam, które to w jedną noc otworzyło jakąś furtkę do nieczynnego do tej pory obszaru mojego mózgu/serca. Korzystając z typologii stworzonej (lub spopularyzowanej?) przez twórców filmu animowanego „W głowie się nie mieści”* ta nieprzespana noc zbudowała tę żółtą kulkę zwaną Fundamentem, na bazie której powstała zupełnie nowa wyspa osobowości – wyspa muzyki. Pamiętam, że o tym doświadczeniu już tu kiedyś pisałem, więc nie będę się powtarzał i tego rozwijał. Chwilę później siostra podsunęła mi kasety kilku innych zespołów, które udekorowały tę wyspę i określiły kierunek jej rozwoju na długie lata, żeby wymienić chociażby Red Hot Chilli Peppers czy Rage Against The Machine. Założyłem więc słuchawki i nie zdjąłem ich do dziś, a przez kolejne lata większość zaskórniaków wydawałem na taśmy magnetofonowe. Internetu nie było, zatem niemal w ciemno kupowałem pierwsze kasety The Smashing Pumpkins, Soundgarden czy Alice In Chains. Łezka się w oku kręci. Oczywiście wszystko to miało miejsce znacznie później niż w roku 1991. Myślę, że musiał to być 1995 prawdopodobnie, bo pamiętam, że No Code było wtedy nowością. Patrząc jednak na świat muzyki popularnej moim kaprawym oczkiem, połączonym nerwem wzrokowym z kraciastym, flanelowym mózgo-sercem, nie sposób nie dostrzec, że dla całego brzmienia lat 90. ten 1991 był rokiem zupełnie przełomowym.

Grunge istniał wcześniej (Bruce Pavitt użył tego słowa w stosunku do zespołu Green River w 1987 r.). Nirvana miała na koncie Bleach, a takie Soundgarden całkiem udane Ultramega OK i Lauder Than Love (oraz kilka EP-ek), ale wszystko to trudne było do zauważenia z takiej dajmy na to Polski. Przecież wtedy  muzyka nie była do nas przesyłana światłowodem, tylko płynęła na statkach, a tam miejsca starczało tylko dla najbardziej popularnych, tych co się sprzedawali w milionowych nakładach.  A Kurt Cobain bardzo chciał zaistnieć w kraju nad Wisłą, myślał zatem intensywnie, jak tu przemycić swoją niechlujną muzę, tak, żeby i w miasteczkach pod Warszawą podrastające gówniaki mogły się z nią zapoznać. Pomyślał zatem: Chuk! Poświęcę się – nagram przebój! To dla Ciebie Derwi! Love you, kiss you! Tak właśnie powstało Smells Like Teen Spirit, jakby Pan nie wiedział – utwór, który sprawił, że wszystkim hardrockowcom z natapirowanymi włosami nagle zrzedły miny. Jebać Motley Crue! Here comes Nirvana! Zresztą całe Nevermind jawi się współczesnemu odbiorcy niemal jako zbiór rockowych hitów. Założę się, że nawet Pan kojarzy przynajmniej kilka utworów z tej płyty, bo to do urzygania zostało przemaglowane wszędzie przez lata. No i pewnie tego brzdąca nurkującego w basenie za dolarem Pan kojarzy, co?

Cobain zrobił zatem dziurę w wieczku, ale przez tę dziurę zaraz i inni wyleźli, a Ci inni błyszczeli i się prężyli, no i hipnotyzowali zupełnie. Pearl Jam wydali swój debiutancki album Ten jakiś miesiąc przed Nevermind. Bez dwóch zdań jest to do dziś ich najważniejsza płyta i chyba jeden z najbardziej spektakularnych debiutów w historii rocka. Do tej pory Pan w radiu regularnie usłyszysz Jerem’ego, Alive czy Black. W tym samym dniu, co Nevermind (24 września) świat poznał też Badmotorfinger Soundgarden, które to z kolei wprowadziło zespół Cornella na zupełnie nowy poziom (zarówno muzycznie, jak i komercyjnie). Co prawda, na swoje Smells Like Teen Spirit Soundgarden będzie musiało poczekać do 1994 roku, ale Outshined, Rusty Cage czy Jesus Christ Pose też zrobiły robotę. Żaden z tych wielkich albumów nie jest jednak taką grunge’ową perłą, jak wydane jeszcze wcześniej tego roku Temple Of The Dog (to zarówno nazwa projektu, jak i płyty). W telegraficznym skrócie: był sobie taki gość, co się zwał Andrew Wood – śpiewał sobie w takich kapelach jak Malfunkshun i Mother Love Bone,  pomieszkiwał ze swoim kolegą Chrisem Cornellem i zapowiadał się na pierwszą wielką gwiazdę Seattle (przynajmniej według niektórych). Andy śpiewał, Andy błyszczał, Andy zażywał. I to dużo. No a kiedyś zażył za dużo, no i mu się zmarło. Kolega z pokoju, razem z kolegami z Mother Love Bone (a nawet świeżym nabytkiem w Seattle – niejakim Edkiem V.) pomyśleli, że Andy to nie był taki zwykłas, co go się tylko do dołu opuszcza i ziemią zasypuje, tylko muzyk z krwi i kości, i jak ma mieć pomnik, to niech to będzie pomnik z nut i słów zbudowany. I tak mniej więcej powstała ta płyta. Nawet Pański brat Konrad Panu powie, że Temple Of The Dog to jest takie Coś przez duże „C”.

Zresztą w Seattle i w okolicach wtedy aż wrzało. Femme fatale tej sceny, czyli pani Courtney Michelle Harrison (znana bardziej pod przybranym nazwiskiem Love) wraz z zespołem Hole wydała swój pierwszy album Pretty on the Inside, najniższy głos stanu Waszyngton Mark Lanegan i jego Screaming Trees doczekali się w końcu płyty w dużej wytwórni, a naczelny Behemot okolicy, Tad Doyle, narobił sporo szumu dzięki 8 Way Santa. Świat usłyszał nowe wydawnictwa od takich legend sceny jak Melvins czy Mudhoney, ale swoje pięć minut mieli też mniejsi, tacy jak Skin Yard, Hammerbox czy Truly.

Tak, 1991 był dobry dla grunge’u. Chociaż są i tacy, którzy twierdzą, że pojawienie się w mieście dużych wytwórni płytowych i pieniędzy doprowadziło nie tylko do wybuchu globalnej mody na rozciągnięte swetry naciągnięte na dłonie, garba i martensy, lecz także do szybkiego rozpadu tej sceny i przedwczesnego wypalenia jej potencjału (ale to już zupełnie inna historia).

Wiem, że już Pan zasypia pewnie, ale nie mogę jednak zrobić kropki w tym punkcie. No bo jednak byłoby grubą niesprawiedliwością zamknąć 1991 tylko pod hasłem Seattle. Przecież Red Hot Chilli Peppers musieliby się obrazić, jak nic. Wszak Blood Sugar Sex Magik to był po prosu zamach rocka na pop! I proszę to rozumieć, jak najbardziej pozytywnie. Przecież tam każdy utwór to klasyk! Także Metallica zrobiła wtedy wielki skok na bank ze swoim czarnym albumem, gdzie mało powiedzieć, że złagodzili brzmienie. Oni wcisnęli tam Unforgiven i Nothing Else Matters! – utwory, przy których nieśmiali chłopcy przełamywali się i na szkolnych dyskotekach prosili do tańca koleżanki dziewcząt, które wpadły im w oko (no bo na te, które naprawdę im się podobały, jednak byli zbyt nieśmiali).  

Mało? Ok. Już w styczniu Faith No More wpadło na listy z utworem Epic i poorało ludziom mózgi. Jak można tak pomieszać metalowe brzmienia i w zasadzie rapową melorecytację z takim refrenem, którego z głowy nie sposób wyrzucić?! Toż to szaleństwo!

Poza tym może i wspomniałem już o tym, że 1991 to trochę jak początek końca dla starych hard rokowców, ale oddajmy im też sprawiedliwość, bo część z nich w tym roku była jeszcze na szczycie. I tu już wiadomo, że muszę  zacząć od Guns N’ Roses. Axl Rose, Slash, Duff McKagan, Izzy Stradlin, Matt Sorum i Dizzy Read tak się uwijali, że 17 września wypuścili na światło dzienne nie jeden, a dwa albumy, a każdy z nich trwał ponad godzinę i piętnaście minut. I nie też, że ilość odbiła się na jakości, bo przecież na Use Your Ilussion I znajdzie Pan na przykład Don’t Cry czy November Rain, a na Use Your Ilussion II klasyczy już cover Knockin’ On Heaven's Door czy chociażby Civil War.

Z młodych wilków (młodych wtedy oczywiście) warto wspomnieć też jeszcze na pewno o Skid Row z ich drugim albumem Slave to the Grind. Za to starzy też nie odpoczywali: Ozzy Osbourne zaliczył chyba drugi co do wielkości sukces komercyjny w swojej solowej karierze za sprawą No More Tears, Lemmy rozpoczął kolejną dekadę swojej rock’n’rollowej krucjaty solidnym 1916, Alice Cooper dorzucił Hey Stoopid, a The Cult Ceremony.

Dobra. No to już kończę. Chociaż…  kojarzy Pan pewnie takiego radiowego hita, jak Loosing My Religion? To też 1991. R.E.M. u szczytu sławy. Chociaż Pan, jako ten ośmiolatek (podobnie z resztą jak ja i wiele innych dzieciaków w Polsce i na świecie),  pewnie się zachwycał wtedy teledyskiem do Black or White Michaela Jacksona. Macaulay „Kevin” Culkin wywalający swojego ojca na drugi kraniec świata za pomocą gitary i dwóch wielkich głośników? W młodej polskiej demokracji to było jak heroinowy odjazd. Wszystko tam było, a dolary kapały z każdego kadru.

Przyjmijmy jednak, że jest 1991, a my nie wycieramy już glutów w rękawy, tylko mamy lat naście i gardzimy całym głównym nurtem. Przyjmijmy, że jesteśmy Przemysławem K. i planujemy z kolegami nasz pierwszy wyjazd na Metalmanię. Zapas świeżych kaset do słuchania na drogę? Och, wybór jest niemały! Do plecaka możemy wrzucić Arise Sepultury (dobre gówno – agresywne, ale przystępne), Human Death, czy Clandestine Entombed. A jak to jeszcze dla nas za mało krwawo, czy niezbyt diabelsko, to możemy wybrać coś ze wschodzących gwiazd klimatów ekstremalnych – do wyboru do koloru: groteskowo obrzydliwe Cannibal Corpse czy szatańsko szatańskie Darkthrone? Co komu w duszy gra – dla każdego coś miłego.

I to dosłownie. Bo może jednak wyprosił Pan matkę, żeby kupiła Panu żółte ogrodniczki i naciągnął wujka, żeby na komunię kopsnął Panu deskorolkę? Zza oceanu już słychać szum winyli, a do tego pulsują bity i płyną słowa składane na wolno. Gdzieś już Panu mignęły pierwsze odcinki Bajera z Bel-Air. No i na Wf-ie facetka rzuciła wam ostatnio pomarańczową piłkę i powiedziała, że już jesteście wystarczająco wyrośnięci, żeby dorzucić do obręczy. Czy tak? To świetnie, bo 1991 to złota era dla hip-hopu. Co z tego, że angielski w szkołach dopiero raczkuje? Panie, jak to buja! Wrzuca Pan na słuchawki A Tribe Called Quest i już Pan jest na wschodnim wybrzeżu i zbija piątki z Patrickiem Ewingiem. Przerzuca Pan przegrywaną kasetkę na drugą stronę, a tam Death Certificate Ice Cube’a i w mgnieniu oka przerzuca Pana na drugi skraj Ameryki. A wie Pan, 2PAC nie tylko żyje, ale właśnie wrzuca na rynek swój debiutancki album 2Pacalypse Now! Zresztą oni wszyscy są wciąż młodzi i właśnie budują swoją legendę! Public Enemy, Geto Boys, De La Soul… zawrót głowy!

Dobra. Zmęczyłem się. Idę obiad robić.

Ale 1991 był zajebisty. Kopalnia złota, Panie Stefanie! Kopalnia złota!

Ukłony,

Paweł D.

*jeśli Pan nie widział, to w mojej opinii jeden z fajniejszych filmów dla dzieci, jakie powstały w ostatnich latach.

środa, 12 maja 2021

Parking Stokrotki

Szanowny Panie,

jak już Pan wie tydzień spędziłem w Kielcach. Malowałem z zewnątrz jeden ze sklepów wielkopowierzchniowych. Najpierw karcherami go wyczyściliśmy, potem poszły wałki w ruch. Było nas trzech i mogę powiedzieć, że wyszło... Cud malina. 

O Kielcach do tej pory wiedziałem niewiele. Generalnie jest stare, czego w zasadzie po starówce nie widać. Nazwę wzięło od znalezionych tu kłów, kiedyś miejscowość nazywano Kiełce. Przez Kielce przebiega rzeka Silnica, która wzięła nazwę stąd, że jeden z Mieszków pił z jej koryta i poczuł się mocniejszy. Główny deptak nazywa się Sienkiewicza. Obok jest jeden z najstarszych parków miejskich w Polsce, szkoła Żeromskiego, pomnik Karskiego. Największe wrażenie zrobiła na mnie Kadzielnia, Rezerwat Przyrody z amfiteatrem, skałami idealnymi do wspinania, jaskinią a nawet długą tyrolką. 

W mieście jest pijalnia piwa Bang oraz restauracja Solna 12, które to mimo ograniczeń pandemicznych zapraszają gości do stolików. Nie byłbym sobą, gdybym nie skusił się na ciemny napój. Przy okazji okazało się, że jest tutaj bardzo dużo Hiszpanów. A to z powodu Politechniki Świętokrzyskiej. No więc jak usłyszeliśmy język, a także rozpoznaliśmy urodę dziewcząt, od razu zrobiło się ciekawiej.

Kielce mają bardzo słabe drogi, pełne dziur i łat. Mimo praw miejskich uzyskanych gdzieś tam na początku XII stulecia, nie wydają się stare, a raczej zeszpecone ogromnymi blokowiskami jak na przykład Na Stoku, na którym sobie pomieszkiwałem. Przynajmniej mają super lokalizacje, bo z rusztowań na których pracowałem widziałem zalesione pagórki, nęcące przygodą.

Życie na rusztowaniu w jednym miejscu przez tydzień daje możliwość obserwacji lokalnej. A zatem parking przy którym pracowaliśmy miał swój rytm dnia i charakterystyczne punkty. Na przykład z jednej strony królował lokalny salon fryzjerski. Bardzo oblegany przez płeć piękną. Budowlańce mają swoje prawa, więc nie będę ukrywał, że powłóczyłem wzrokiem za co ładniejszymi nogami. Gdy pogoda na to pozwoliła, właścicielka wystawiła przed lokal plastikowe krzesła, na których panie przesiadywały i w słońcu suszyły swoje kolory na głowach. Wtedy one powłóczyły wzrokiem za nami. 
Codziennie rano u tego fryzjera pojawiał się pan Stasio, starszy jegomość, który cały dzień siedział i patrzył jak pracujemy. Musiał być tutaj kimś ważnym, bo wszyscy odnosili się do niego z szacunkiem i sympatią. Krzątał się i pomagał sprzątając okolicę. A to śmieci fryzjerkom wyrzucił, a to pozamiatał. Tak sam z siebie. Z poczucia wolnego czasu. 

Gdy nie przesiadywał u fryzjerek, szedł na drugą stronę parkingu. Tam znajdował się ciuchland. Ale nie taki oblegany, a raczej skromny. Maleńki, szary i nieciekawy. Właścicielka za to uśmiechnięta od ucha do ucha. Stała w zakratowanych drzwiach i patrzyła na nas. Nie wiem szczerze na czym zarabiała, bo raczej rozdawała te ubrania biedakom. A to pan Stasio dostał spodnie, które "na oko" pasowały na niego. A to jakaś bidula wyprosiła bluzeczkę. 

Przy sklepie rosły akacje z kującymi gałęziami. A na przeciwko nich były ławki. Codziennie przychodziła na te ławki pani z pieskiem, który wolał leżeć w trawie i obserwować przechodniów niż iść w jakąkolwiek stronę za swoją właścicielką.

Zawsze znalazły się na ławkach narzekające kobietki. Mimowolnie byłem świadkiem takiej rozmowy. Zaczynała się w ten sposób:
- Mówię ci, że jeszcze połowy miesiąca nie ma, a ja już nie mam co włożyć do garnka. Będę jadła chleb posypany cukrem. 
- Nie mów tak. 
- Naprawdę. A z tym moim, ja już nie mogę wytrzymać. Ostatnio poprosił mnie o pieniądze na zakupy. A ja już przecież sto złotych na majówkę, na leki dałam.
- I co?
- Nie dałam. Chciałam, ale nie mam co. To ponad ludzkie siły. Kręci mi się w żołądku, mam zgagę, spuchnięte nogi, serce kołacze, głowa boli, tarczyca dusi. Kto to wytrzyma? Kto dałby radę? 
- Znasz Kryśkę, muszę ci powiedzieć...
- Chyba od technikum się z nią nie widziałam. 
itd.

Albo inna starsza pani zaczepiająca przechodniów i opowiadająca o tym, że przez całe życie pracowała przy analizie biochemicznej. Była dumna ze swojej pracy, bo pomagała lekarzom, którzy ratowała życia ludziom. A teraz jest sama i tak ma szczęście, bo dzieci ją czasem odwiedzą. Chwilę wcześniej wjechała na chodnik pod tego fryzjera i próbowała wykręcić. Bała się jednak, że rozbije salon fryzjerski, więc poprosiła przechodnia, aby jej pomógł. Zanim to zrobił zdążyła wejść do środka i opowiedzieć pracującym tam paniom o swoim problemie. 

Życie toczy się na parkingu rytmem pytań o sklep, datę jego otwarcia. Jednym wielkim rozczarowaniem był nieczynny bankomat. Nawet nie zdawałem sobie z prawy, jak ważną sprawą jest ATM. Ludzie nie mogli uwierzyć że nie działa, więc przechodzili przez barierki, rozrywali taśmy zabezpieczające automat przed pomalowaniem farbą i klikali bez opamiętania. 

Dla nas dzień podzielony był posiłkami. Kawa o dziesiątej, obiad o piętnastej. Zaobserwowałem niezwykle wysoki poziom kultury kulinarnej wśród pracowników. Zresztą trend ten powtarza się wszędzie, nawet wśród marynarzy. 

Musi Pan sobie to wyobrazić. Stół to były drzwi położone na hobokach po gipsie, siedzenia to skrzynki narzędziowe, kawa plujka. Przy tym stole były i kurwy i pierdy, obrzydliwości różne. Za każdym razem jednak narzekaniom na jedzenie nie było końca. A to zupa niepotrzebnie z kluskami, a to niezjadliwe mięso. A to teksty typu: nie będę jadł tego co nie idzie jeść.

Wydaje się mi, że w tym narzekaniu na posiłek jest ukryta bezsilność na lichą codzienność. 

Chociaż raz na rowerze przejechał starszy Pan, który przypominał miękką piłkę. Uśmiechał się od ucha do ucha. I krzyczał do nas z siodełka:
- Żebyśmy się nie martwili, bo będzie pięknie.
- Już jest pięknie! - odpowiedzieliśmy
- Nieprawda, będzie pięknie! - krzyczał. - Mówię Wam to ja, który czterdzieści lat na budowie przepracował i nigdy kurwa więcej.
 
Przyznam się, że pracowałem nawet w niedzielę. Wiem, że to nie po Bożemu, ale chciałem jak najszybciej wrócić do domu, a poza tym mieliśmy problem ze sprzętem, który spowolnił naszą pracę o jakiś dzień, więc musiałem nadrobić. Właśnie w niedzielę widziałem kobietę, która nazwała swoją córkę tępym łbem, bo poszła w złą stronę. Byłem też świadkiem najsmutniejszej sytuacji w ciągu całego mojego pobytu w Kielcach. 

Malowaliśmy front sklepu, gdy pod parking znów rowerem podjechał jakiś brzuchaty jegomość. Usiadł sobie pod drzewkiem i nerwowo zerkał w telefon. Nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby nie to, że w pewnym momencie podszedł do tylnego okna samochodu i nachylony nad wpół otwartą szybą coś tam gmerał. Pomyślałem złodziej, ale po chwili zobaczyłem, że rozmawia z ośmiolatkiem. Chłopak siedział na tylnym siedzeniu samochodu, w specjalnym foteliku i grał na konsoli. Mama dziecka siedziała za kierownicą i nawet nie spojrzała na mężczyznę. Patrzyła przed siebie, buzia w dziubek, ręce nie spuszczała z kierownicy. Pomyśleliśmy że to widzenie ojca z synem. 

Tak, to był smutny widok, aż płakać się chcę i ciarki na rękach. Dawidek powiedział, że pewnie nie ma co się nad facetem użalać, bo chlał, rozbił rodzinę i teraz ma tego konsekwencje. Powiedział nawet, że alkohol powinni zakazać, wylać i zapomnieć. Że psuje to życie wielu rodzinom. Pewnie ma rację. Nie zmienia to faktu, że mężczyzna był w sobie zapadnięty, kobieta wściekła, chłopiec bezsilny.

Ukłony
Stefan W.

P.S. Wybaczy Pan te 72 godziny, ale nie dałem rady. To ze zmęczenia. Teraz mam więcej czasu, więc się poprawię. Nie rezygnujmy z zasady :) 

piątek, 7 maja 2021

Puste przebiegi

 Szanowny Panie,

72 godziny?! Niewykonalne. Chociaż, gdyby było krócej a treściwiej?

Wie Pan, jaki miewam problem z tą Fangą? Otóż chciałbym być mądrzejszy niż jestem. I kombinuję, jak tu się zaprezentować, żeby wypaść dobrze. Potem piszę coś wydumanego, żeby nie powiedzieć, że z dupy zupełnie, no i później to wisi. I jeszcze kiedyś, jak już faktycznie zmądrzeję, to i się wstydzić tego będę. Tak na to liczę, bo może już nie zmądrzeję wcale. Kto wie?

Myślę, że nie będzie lepiej z moim pisaniem, jeśli będę próbował za bardzo. W zasadzie może powinienem próbować mniej? Jakoś bardziej prosto. Od serca i bez spiny? Maski, cebulki, przebieranki. Jak wybrnąć z tych opresji, kolego?

Może zacznę od… czytania ze zrozumieniem. I odpowiedzi.

Bieszczady. Bez netu, bez telefonów. Pan był tam tydzień. Ja trzy dni właściwie. Ale jakby tak dać sobie miesiąc? Co z tą perspektywą? Czy faktycznie by się tak zmieniła? Tak całościowo? Czy jednak efekt „czarodziejskiej góry” byłby nieunikniony? Czas w tej bańce rozciągałby się i rozciągał, aż w końcu skurczyłby się niemiłosiernie i zamiast szerszej perspektywy, zamknąłby Pan tylko uszy i oczy na świat zewnętrzny i umęczał się spacerami, katarem, bólem pleców, stopy, palca… i ten ból palca by wykończył Pana po prostu. Szansa jedyna, że potwór wojny lub inny horror by Pana wyrwał stamtąd. I wtedy wpadłby Pan na nowo do tego świata i o tamtym zapomniał wkrótce. Albo i nie byłoby tak. Ha, ha, ha! :D Sam Pan widzi! Mędrkuję głupio. O matko! Ratuj mnie!

Następny akapit. Mury. Odgradzanie się od natury. A tak, mam to! I znam to. No bez wątpienia ten człowiek urodzony trzydzieści, czterdzieści lat temu (czy tym bardziej dwadzieścia lub dziesięć) nie brata się tak z misiem czy drzewem, jak ten sprzed lat dwustu pewnie. Z drugiej strony Pan pomyśli o tym Pańskim pra pra dziadku, co to kilka tysięcy lat temu na golasa biegał, w jaskini mieszkał i jagody zbierał. Ten to był dopiero zielony! Nazwał Pan cywilizację i normy społeczne złudzeniem. Mnie się złudzeniem nie wydają wcale. Przecież są niewątpliwie. Jeśli są nieprawdziwe, to tak samo nieprawdziwe są te miasta, mury, a w nich i my… nasze życia całe. Ale chyba rozumiem, że chciał Pan tak po prostu wyrazić taką tęsknotę za naturą, jaka pojawia się, gdy my mieszczuchy zdamy sobie sprawę, że te wilki tam są jednak, i mech jest, i te robale wszystkie są tam. Czy jednak dziwić może, że my – ludzie (przeciętnie w granicach metr sześćdziesiąt do metra dziewięćdziesiąt, rogów brak, zęby marne, pazury takie, że to śmiech) – budujemy sobie płoty, siatki, mury, domy, twierdze, wieże? Wszystko po to, żeby ten wilk nie pożarł, czy miś? Widać, że Pan Minecrafta jeszcze nie przepracował, bo by Pan miał odpowiedzi podane, jak na tacy. Natura, to matka, ale taka, co się z gówniarzem nie patyczkuje. A my już swoje lata mamy, możemy wpaść na weekend, czy obiad niedzielny, ale nie, że wciąż musimy sobie na klapsy pozwalać.

Co do windy, to… nie wiem. A czym Pan by się w zasadzie chciał zająć? Wie Pan? Bo ja to, powiem Panu szczerze, że nie wiem po prostu.

Kobiety. No tak – kobiety! Szerokie ramiona, trudne życia. He, he, he. O nie! W to mnie Pan nie wciągniesz, gagatku! Tymi historiami o kobiecej sile i nieustającej walce nasiąkam od paru ładnych lat. Moje prywatne herstory. Docieram powoli do punktu „nie wiem, nie znam się, nie interesuje mnie to”. I Panu też radzę trzymać się od tego z daleka. Facet wypowiadający się w tematyce feministycznej jest jak szczur, co biega po labiryncie, w którym przy każdym wyjściu czeka na niego elektryczny pastuch. I tak Pana popieści!

Pozdrawiam,

Paweł D.

 

niedziela, 2 maja 2021

Atelier dama z bykiem

 Szanowny Panie,

wybaczy Pan tak długą przerwę w odpowiedzi, ale jeszcze nie mogę się otrząsnąć z wyjazdu w Bieszczady. Żeby nasze pisanie było bardziej sprawne, możemy sobie ustalić, że na przykład każdy ma 72 godziny na odpisanie listu. Gdy ustawimy na siebie bat, będziemy bardziej wydajni. Co Pan na to? 

Otrząsnąć się z Bieszczad nie mogę, bo zdałem sobie sprawę z codziennego pędzenia. W zasadzie nie wiem dokąd tak lecę, bo nie wiążę się ten przysłowiowy bieg z jakimś jednym celem. W moim przypadku jest to raczej załatwianie miliona spraw, których nie zrobiłem, bo nie było mnie w domu. Czuję w sobie dodatkowo obowiązek zobaczyć się ze swoimi bliskimi, ponaprawiać i posprzątać sprawy dookoła. Określiłbym ten okres jako czas łatania dziur społecznych, mieszkaniowych i codziennych. Jeżdżę zatem po mieście z listą obowiązków, celów, czas mi przez palce się leje, co mnie frustruje, że w zasadzie nic wielkiego nie udaje się mi zrobić. Wolałbym przysiąść do pisania, albo chociażby film zmontować, no już niech będzie codzienna porcja gimnastyki. 

Koniec końców trochę zacząłem tęsknić za monotonią i systematycznością, którą miałem w Hiszpanii. Tam wiedziałem, że muszę wstać najpóźniej o szóstej rano, aby o siódmej być w pracy. Wiedziałem, że o piątej trzydzieści popołudniu muszę już ćwiczyć, bo potem nie będzie się mi chciało. Dzień układałem tak, żeby każda godzinka była w pełni wypełniona, miała swój sens, nie poszła na zmarnowanie. Znajdowałem czas i na ćwiczenia, i na pisanie, a nawet na codzienną porcję literatury.

W Bieszczadach było jednak zupełnie inaczej. Te wszystkie wewnętrzne przymusy gdzieś się ulotniły. Ani narzucona systematyczność, która przypomina mi tabelki arkuszu kalkulacyjnego. Ani milion spraw codziennych nie zawracała mą głowę. Sądzę, że to dzięki bliskości natury. Dużo bardziej tam odczuwałem zmianę pogody. Tematem dnia było dla mnie narodzone źrebię w stajni, wilk na szlaku, ślad niedźwiedzia. 

Gdy tak się zastanowić to ściany naszych domów są murem odgradzającym nas od natury. Wyłączamy się z codzienności Ziemi. Zagłuszamy muzyką gwizd wiatru w niepogodne dni, termostatem zmieniamy śnieżną zimę w duszne 3 M, nie odczuwamy smrodu ciała i głodu. Modnym ubraniem przykrywamy swoje nagie, niedoskonałe ciała. Żyjemy w złudzeniu cywilizacji, społecznych norm. Natura jest, ale gdzieś z boku. Kontaktujemy się z nią w bardzo bezpiecznych warunkach: w ZOO, dokarmiając wiewiórki w parku Skaryszewskim, obserwując gołębie na drzewie zza oknem. Brakuje w tym wszystkim żywiołu. Niebezpieczeństwa, ale skoro pochodzimy z Ziemi i w niej umrzemy, trudno jest żyć bez tego na co dzień. Trudno odnaleźć sens życia, gdy zagłuszamy dobrami cywilizacji rdzeń naszego człowieczeństwa jakim jest natura.

Miałem ostatnio taki sen, że stoję przed windą w wysokim budynku. Wsiadam do niej z bliskimi i wszyscy jedziemy na piętro szesnaste do muzeum. Nie wiedzieć czemu wylądowałem na siedemnastym, gdy inni znaleźli się piętro niżej. Nie było schodów, więc tą samą windą miałem zamiar zjechać piętro niżej. Niestety nie mogłem. Zatrzymywała się na wszystkich innych piętrach, ale nie tam gdzie chciałem. 

Mam wrażenie, że ten sen odnosi się do przerażenia, które odczuwam gdy zajmuję się sprawami dookoła, a nie tymi które naprawdę chodzą mi po głowie. Sennik mówi, że zepsuta winda to znak, abym się nie poddawał, bo sukces jest bliski. Gdybym tylko wiedział jaki SUKCES?

Ja tutaj o swoich snach i codziennych sprawach, a tymczasem chciałem napisać o kobietach. A dokładniej o jednej kobiecie, która na ramieniu nosi byka Vladimira Fokanova z Mińska. 


Rysunek pokazała mi koleżanka i powiedziała, że jest to dla niej symbol kobiecej siły. Jej zdaniem współczesna dama nie dość, że musi sprostać oczekiwaniom jakie narzuca jej natura, jeszcze wyzwaniom społecznym, na które w historii ludzkości nie została przygotowana. Moja koleżanka i moja żona, która przyznawała jej racje, stwierdziły, że kobiety mają życie znacznie trudniejsze od mężczyzn. 

Co Pan myśli patrząc na ten obraz? 

Ukłony

Stefan W. 

P.S. Tą rozmowę o bykach, dziewczynach, naturze i życiu, koleżanka zakończyła żydowską sentencją, która brzmi: Nie proszę o lżejsze brzemię, ale o szersze ramiona    


czwartek, 8 kwietnia 2021

Siedzą i jedzą...

Szanowny Panie,

podobno święcił Pan jajka w Santiago de Compostela? A koszyczek z liny jutowej? Brzmi ciekawie. I jeszcze pierwszy dzień świąt na plaży – bosko! A Pani Karolina i tak twierdziła, że na pewno Panu smutno, bo wolałby Pan być tu z nami – w sensie z rodziną.  W sumie to nie wiem, jak to jest. Przez cały swój żywot zawsze spędzałem święta z rodziną. To aż niesamowite. No rok temu w składzie rodziny atomowej – ja, J. i dzieciaki, bo lockdown, ale nadal z rodziną. W zasadzie raz tylko było inaczej. Jak Panna J. (faktycznie jako panna jeszcze) była na Erasmusie we Freiburgu i  do niej pojechałem. Była to zresztą Wielkanoc bardzo udana z mojej perspektywy. Jakaś bardzo wiosenna i odświeżająca. Wie Pan, że pierwszy raz w życiu leciałem wtedy samolotem?! A chyba ze 28 lat już miałem wtedy! Co za dziwne z nas pokolenie – teraz Antek to leciał już samolotem w pierwszym roku życia. W ogóle jakoś wtedy wszystko było jakieś optymistyczne i zapowiadało się nieźle. No i w sumie, czyż nie tak właśnie być powinno? Jakby tak wpuścić tu nieco patosu… Wielkanoc to przecież czas odnowy. Ponowne narodziny.  

Ale w tym roku coś nie pykło, powiem Panu szczerze. Ni nadziei, ni wiary. To oczywiście subiektywne niezwykle. I nawet się wzbraniam z pisaniem, ale…

No, ile można jeść?! Na Boga! I co, że to dobre wszystko. Jak wróciłem w poniedziałek na wieczór do domu, to jakoś mi się odbijało już wszystkim. Tak okropnie. Jakby jajkiem pieczonym. I czułem się wyjątkowo niezdrowo. Nigdy tak nie miałem. Jakby cały mój układ pokarmowy już nie domagał. Białe kiełbasy, żurki, jajka, szynki, boczki, pasztety, indyki, zraziki. Do tego mazurki, serniki, murzynki. Zalewane kawą i wódką. Polskie dobro.

Do tego ruchu mało, prawie nic. W sobotę święcenie jajek. Na szybko, bo A. się musiał awanturować oczywiście. Potem cmentarz. Na szybko, bo A. awanturował się jeszcze bardziej (On teraz jakieś poważne przemiany przechodzi, ale to zupełnie oddzielna historia). Potem jedno kółko wokół domu w zasadzie. W niedzielę ja sam musiałem robić za prowodyra (a przecież ja nie taki pierwszy nigdy do tego), bo już na tyłku nie mogłem usiedzieć, i tylko dlatego zrobiliśmy rundkę na skarpę w GK. W poniedziałek niby można by wybiegać, bo śmigus dyngus, ale nawet to jakoś kulało. Może to kwestia pogody? Nie wiem sam, ale bitwy były mizerne wyjątkowo. No, jakby się coś uwzięło, że ma być nijak.

Normalnie za kościołem zatęskniłem. Postałbym trochę na tych rezurekcjach w chłodzie od szóstej do dziewiątej, to zaraz by mi wszystko inne się podobać zaczęło.

Tymczasem przez całe trzy dni czułem się jakoś wyrwany z kontekstu. Nie na miejscu. No dziwnie jakoś. Bez związku. Pogubiony i odcięty. I to chyba nie kwestia pandemii. 

Zmartwychwstanie? Jakie zmartwychwstanie?

Paweł D.

czwartek, 1 kwietnia 2021

Remis przez pata

 Szanowny Panie,

Fanga prawdę Ci powie. Wpisów moich nie było, bo i marca jakby nie było. Pisze Pan akcja, a tu właśnie kwintesencja akcji typowo polskiej. Epicka flauta.

Chociaż dupa. Chciałbym.  Flauta nie jest zła. To znaczy jest, jak Pan chcesz się poruszać. Z drugiej strony to jak nic oddaje to poczucie przestrzeni, spokoju… nirwany może? Bardziej jak wylegiwanie się na łóżku, na którym Pańskie dzieci dwa dni wcześniej zajadały kajzerki, ale nikt się nie pofatygował, żeby strzepać okruchy.

Drobnostki, nie przełomy. Nie mam zupełnie energii na przełomy zresztą. Panna J. też mnie jakoś nie szturcha, żebym coś zrobił, bo chyba ma podobnie. Wiem, że nie ma się czym chwalić, ale co też będę Panu kłamać.

Temat powiększania mieszkania zatem leży. Zresztą, może jednak lepiej wziąć ten kredyt i kupić inne? Widzi Pan – ja tego zwyczajnie nie wiem. Temat pracy też leży (i kwiczy do tego).  Nawet zmiana samochodu wydaje się mnie przerastać na ten moment. Miesiąc ubezpieczenia mi został (chyba nawet mniej), więc niby idealny czas, żeby właśnie teraz coś kupić i mieć już spokój. Jednak i tu wpadam w jakiś kocioł sprzeczności. Z jednej strony nie chcę wydać za dużo, z drugiej strony nie chciałbym już czegoś całkiem starego. Może jednak stare, a wyższej klasy i tak będzie lepsze niż nowsze, a klasy niższej? Dzieci chciałyby busa, J. chyba jakiegoś vana rodzinnego ze skrytką na kryształ, a ja najchętniej to kupiłbym żółtego Camaro, a potem wydawał na niego majątek.  Zresztą ja wiem, żeby sobie nie ufać za bardzo, bo przecież już wchodzę w wiek średni i wiadomo, że worek z głupimi decyzjami, tylko czeka, żeby się rozpruć.

Antek z dziadkiem Januszem w szachy zaczęli grać jakiś czas temu, co i mnie skłoniło do zainstalowania apki (żebym w przypadku konfrontacji nie wyszedł na zupełną pierdołę). Unaoczniło mi to tylko, że mam problemy straszliwe z koncentracją, bo o ile początki miewam jeszcze niezłe, to czym dalej w las, tym bardziej karygodne błędy. A jak już sam król przeciwnika zostanie, to ganiam go po planszy bez ładu i składu, bo jak wiem, że zwycięstwo już w kieszeni, to styl zupełnie schodzi na drugi plan. Ach… (kręcę głową z dezaprobatą). Szachy są jednak spoko. Działają, jak każda inna gra na telefonie. Poczytam. E, nie. Włączę szachy. Pouczę się hiszpańskiego. E, nie. Szachy. Dramat.

Wspomniał Pan o moim koleżeńskim wyjeździe do Zakopanego. Cóż, był on rzeczywiście. Cieszę się z tego, że się udało spędzić trochę czasu z Panem W. i z Panem H. (czy raczej Piotrem Panem). Niech Pan nie pyta tylko, na co weszliśmy, bo w zasadzie na nic. W piątek trzy godzinki spacerku Kościeliską. Dookoła ośnieżone szczyty. Pięknie. Proszę:



W sobotę Pan H (czy też P.) zaniemógł. Plecy mu wysiadły. Poszliśmy zatem z Panem W. w kierunku Hali Gąsienicowej. Zmęczyliśmy się jednak dosyć szybko i wróciliśmy. Pogadaliśmy jednak trochę. To jest wartość.  W Zakopanem ludzi mało (to akurat dobrze), koledzy bali się zresztą wirusa. Zamówiliśmy jedzenie do pokoju. Była jakaś wódeczka. Miło. Pan H. przebierał nogami tylko, bo jakoś po 17 w TV mieli był „Chłopaki do wzięcia” (jego ulubiony program). Byli. Potem jeszcze coś zapaliliśmy, no i na zmianę oglądaliśmy „Psy”, Vabank 2, czyli riposta” i jakiś stary film z Clintem Eastwoodem. Nawet żeśmy się już nie odzywali za dużo. Ja byłem głodny, więc jeszcze o 23 zamówiłem sobie pizzę. Rano umierałem, jak po weselu. Z przejedzenia, bo kaca nie miałem. Gdyby tylko był Pan Borys i Pan Old School, jak za dawnych czasów, z pewnością dynamika byłaby lepsza. A może i nie? Od studiów minęło lat kilkanaście i cóż… trudno było tego nie poczuć.

Ale jechałem pociągiem! Kocham pociągi.

Pozdrawiam,

Paweł D.

sobota, 27 marca 2021

Próby morskie vel Dzień dobry wnuczku

 Szanowny Panie,

nie doczekam się listu od Pana. A przecież i w górach Pan był i urodziny małżonki się odbyły, i twardy lock down w Polsce i kanał Suezki zatkany. Tematów nie brakuje...

Nie doczekam się, a przecież nie dość że bliski jest koniec marca, a u nas na koncie maleńko wpisów, jeszcze za parę godzin wypływam w morze i chęć mnie zżera żeby coś skrobnąć.

Nie przedłużając... Rejs będzie trwał jedynie cztery dni, ale jakże istotne będzie to wydarzenie. Płyniemy żeby sprawdzić stan techniczny statku. Słowem pierwszy rejs w historii nowego żaglowca Sea Cloud Spirit! No, może Pan sobie wyobrazić moje podniecenie, które pozwoliło mi spać do 0430 rano.

Zostały mi trzy godziny do wyjścia, sześć godzin do wypłynięcia. Będzie nas na statku około siedemdziesięciu. Większość to technicy, którzy wykorzystają ten czas, by sprawdzić czy systemy nad którymi pracują od dwóch lat będą działały na morzu np. kanalizacja, elektryka, mechanika, systemy odsalania wody itp. Ponadto statek musi wykonać kilka manewrów na przykład pokręcić się w kółko, albo popłynąć jak najszybciej prosto, przez określony czas, sprawdzić dewiacje magnetyczną, przejść w kontrolowany stan alarmowy, zrzucić łodzie ratownicze w ruchu, przy z góry ustalonej prędkości jednostki. Płynąć szybko, wolno i ekonomicznie, zahamować, cofnąć... Itd itp. To będą pierwsze dwa dni. My w tym czasie, będziemy nanosić poprawki na pokładzie przy naszych masztach i żaglach, czyli wymieniać nagle, dokręcać szekle, drutować je, uzupełniać przetyczki, coś zaszplajsować itp. Małe robótki, ale trochę ich jest, więc czasu nie zmarnujemy. Dopiero jednak po dwóch dniach przyjdzie kolej na nas. Odbędą się próby żaglowe.

Będziemy musieli postawić wszystkie żagle, potem zbrasować reje, wykonać manewry przecięcia linii wiatru np. zwrot przez rufę. Zobaczymy jak szybko statek płynie na żaglach. Sprawdzimy czy wszystko działa. Taki nasz egzamin. Jeżeli wszystko będzie chodziło jak ta lala, wracamy do domu przed świętami Wielkanocnymi i będziemy się ganiać na Lany Poniedziałek. Jeżeli jednak będziemy musieli nanieść jakieś małe poprawki, wrócimy w pierwszym tygodniu po świętach. Jeżeli poprawki będą duże, bo czegoś nie przewidzieliśmy, wtedy... No wtedy to nie wiem. Może wrócimy do Polski, przegrupujemy się i trzeba będzie wrócić tutaj? Nie wiem. Mam nadzieję, że się jednak uda i wyjdziemy z tej potyczki z morzem zwycięsko.

Rejs jest niewielki, bo będziemy pływać na hiszpańskich terenach morskich, w stronę Portugalii, ale zapewne okaże się epicki. Widoki zapierające dech w piersiach, słoneczna pogoda, żagle, maszty, uśmiech na mej twarzy.

Tymczasem miałem dziwny sen. Śniła się mi moja babci B., którą spotkałem siedzącą na chodniku gdzieś w Warszawie. Wyglądała bardzo źle. Nie podszedłem do niej, bo widziałem że poprosiła jakiegoś człowiek, aby wstrzyknął jej heroinę w stopę. Pomyślałem, że potrzebuje pomocy, więc poczekam bo przecież będzie się mnie wstydziła w takim stanie. Że podejdę do niej później, np. następnego dnia, kiedy będzie bardziej sobą. I jakoś jej pomogę. Tymczasem obserwowałem z kawiarni. Ten człowiek co wstrzykiwał jej narkotyk, wydawał się bardzo pomocny, ciepły, wyrozumiały. Nie oceniał tylko z nią rozmawiał. 

Gdy skończyli, babcia wstała, coś do siebie gadała, a potem nagle odwróciła się do mnie i z taką złością, przez zaciśnięte zęby powiedziała: "Dzień dobry wnuczku".

No i nie wiem co o tym śnie myśleć, ale przez tą moją podświadomość chyba oszaleje.

Ukłony

Stefan W.