sobota, 22 maja 2021

Kroniki podstarzałego brudasiarza: 1991

 Szanowny Panie,

tak mam, że różne głupie rzeczy sobie lubię czasem ubierać w schematy, chociaż to zupełnie niepotrzebne i nie wiadomo w ogóle jaki w tym sens. Na przykład muzyki słucham od kilku lat w systemie rocznikowym. Upycham więc muzę w jakieś wirtualne foldery zależnie od tego, nawet nie kiedy powstały, ale kiedy ktoś je poskładał w albumy i postanowił wydać. Od dwóch lat natomiast dosyć konsekwentnie słucham tych albumów w ten sposób, że w danym okresie (trwającym od dwóch, do trzech tygodni) słucham tylko płyt wydanych w tym samym roku. Robię to też naprzemiennie – a zatem, jak teraz mamy rok 2021, to słucham w ten sposób, że przez dwa tygodnie słucham tylko płyt z tego roku, a przez kolejne dwa tygodnie z jakiegoś innego, trochę na chybił trafił (lub według aktualnego widzimisię) wybranego roku. I tak skaczę np. 2021, 1976, 2021, 2006, 2021, 1997, 2021, 1983, 2021… i tak dalej, i tak dalej. Aż do końca roku. Potem rok 2021 zostanie odłożony do odstania na jakiś rok lub dwa prawdopodobnie, po czym znowu wpadnie do puli. Myślę, że to może jakoś pozwala mi się zdyscyplinować do przesłuchiwania wciąż to nowych rzeczy (nie tylko nowych z tego roku, ale także takich, które gdzieś mnie kiedyś ominęły). I chociaż może to wydawać się śmieszne, to powiem Panu, że jestem całkiem zadowolony z mojego obecnego systemu.

Obecnie jestem sobie na roku 1991. Ciekawi mnie bardzo, czy ma Pan jakieś muzyczne skojarzenia z tym właśnie okresem? No, proszę pomyśleć, zanim Pan przeczyta dalej… 1991 r. Miał Pan wtedy ile? Jak nic 8 lat. To jeszcze niewiele. Trochę za wcześnie pewnie na to, żeby mówić o kształtowaniu się jakiejś muzycznej świadomości. To się pojawia wraz z dorastaniem, jak włosy pod nosem. Z 11 przynajmniej trzeba mieć, 12 może, 13?  Oznacza to mniej więcej tyle, że ten 1991 to również dla mnie powinno być jakieś echo dzieciństwa. Nie jest tak jednak. Z wielu różnych przyczyn rok 1991 to muzycznie kamień węgielny całego mojego myślenia o muzyce. Nie będę tu za bardzo kombinował, ani też nie zaskoczę nikogo, kto jako tako w popkulturze się orientuje. Chodzi mi tu głównie o grunge. To śmieszne, ale mam Pana za takiego ignoranta, że czuję się wręcz w obowiązku krótko nakierować Pana skojarzenia na dobre tory. A zatem: Nirvana, Seattle, flanelowe koszule, trampki lub glany, włosy długie, mogą być przetłuszczone, posklejane nawet. Brzmienie? Wbrew pozorom dosyć zróżnicowane. Spowolniony punk, wymieszany z rockiem alternatywnym lat 80. (Nirvana), przybrudzony rock alternatywny lat 80. mocno naznaczony wpływami Hendrixa i amerykańskiego rocka lat 70 spod znaku Neila Younga (Pearl Jam), to samo, ale mocniej i z odczuwalnymi wpływami Black Sabbath (Soundgarden), lub jeszcze wolniej, mocniej i bardziej sabbathowo (Melvins), lub psychodelicznie i metalowo (Alice In Chains). Oczywiście były też rzeczy mniej fikuśne, bardziej w epoce osadzone – patrz: punkowe Mudhoney czy hard rockowe Mother Love Bone. Hola, hola! Nie rozpędzam się, żeby nie zacząć nerdowego słowotoku, który tylko Pana o ziewanie przyprawi.

Jak Pan wie (lub wiedzieć powinien, znając mnie od lat tylu) dla mnie Seattle jest jak kolebka życia. Od tych wyżej wymienionych zespołów w zasadzie wszystko się dla mnie zaczęło. U siostry znalazłem kasetę magnetofonową z nagranym koncertem MTV Unplugged Nirvany, a chwilę później VS Pearl Jam, które to w jedną noc otworzyło jakąś furtkę do nieczynnego do tej pory obszaru mojego mózgu/serca. Korzystając z typologii stworzonej (lub spopularyzowanej?) przez twórców filmu animowanego „W głowie się nie mieści”* ta nieprzespana noc zbudowała tę żółtą kulkę zwaną Fundamentem, na bazie której powstała zupełnie nowa wyspa osobowości – wyspa muzyki. Pamiętam, że o tym doświadczeniu już tu kiedyś pisałem, więc nie będę się powtarzał i tego rozwijał. Chwilę później siostra podsunęła mi kasety kilku innych zespołów, które udekorowały tę wyspę i określiły kierunek jej rozwoju na długie lata, żeby wymienić chociażby Red Hot Chilli Peppers czy Rage Against The Machine. Założyłem więc słuchawki i nie zdjąłem ich do dziś, a przez kolejne lata większość zaskórniaków wydawałem na taśmy magnetofonowe. Internetu nie było, zatem niemal w ciemno kupowałem pierwsze kasety The Smashing Pumpkins, Soundgarden czy Alice In Chains. Łezka się w oku kręci. Oczywiście wszystko to miało miejsce znacznie później niż w roku 1991. Myślę, że musiał to być 1995 prawdopodobnie, bo pamiętam, że No Code było wtedy nowością. Patrząc jednak na świat muzyki popularnej moim kaprawym oczkiem, połączonym nerwem wzrokowym z kraciastym, flanelowym mózgo-sercem, nie sposób nie dostrzec, że dla całego brzmienia lat 90. ten 1991 był rokiem zupełnie przełomowym.

Grunge istniał wcześniej (Bruce Pavitt użył tego słowa w stosunku do zespołu Green River w 1987 r.). Nirvana miała na koncie Bleach, a takie Soundgarden całkiem udane Ultramega OK i Lauder Than Love (oraz kilka EP-ek), ale wszystko to trudne było do zauważenia z takiej dajmy na to Polski. Przecież wtedy  muzyka nie była do nas przesyłana światłowodem, tylko płynęła na statkach, a tam miejsca starczało tylko dla najbardziej popularnych, tych co się sprzedawali w milionowych nakładach.  A Kurt Cobain bardzo chciał zaistnieć w kraju nad Wisłą, myślał zatem intensywnie, jak tu przemycić swoją niechlujną muzę, tak, żeby i w miasteczkach pod Warszawą podrastające gówniaki mogły się z nią zapoznać. Pomyślał zatem: Chuk! Poświęcę się – nagram przebój! To dla Ciebie Derwi! Love you, kiss you! Tak właśnie powstało Smells Like Teen Spirit, jakby Pan nie wiedział – utwór, który sprawił, że wszystkim hardrockowcom z natapirowanymi włosami nagle zrzedły miny. Jebać Motley Crue! Here comes Nirvana! Zresztą całe Nevermind jawi się współczesnemu odbiorcy niemal jako zbiór rockowych hitów. Założę się, że nawet Pan kojarzy przynajmniej kilka utworów z tej płyty, bo to do urzygania zostało przemaglowane wszędzie przez lata. No i pewnie tego brzdąca nurkującego w basenie za dolarem Pan kojarzy, co?

Cobain zrobił zatem dziurę w wieczku, ale przez tę dziurę zaraz i inni wyleźli, a Ci inni błyszczeli i się prężyli, no i hipnotyzowali zupełnie. Pearl Jam wydali swój debiutancki album Ten jakiś miesiąc przed Nevermind. Bez dwóch zdań jest to do dziś ich najważniejsza płyta i chyba jeden z najbardziej spektakularnych debiutów w historii rocka. Do tej pory Pan w radiu regularnie usłyszysz Jerem’ego, Alive czy Black. W tym samym dniu, co Nevermind (24 września) świat poznał też Badmotorfinger Soundgarden, które to z kolei wprowadziło zespół Cornella na zupełnie nowy poziom (zarówno muzycznie, jak i komercyjnie). Co prawda, na swoje Smells Like Teen Spirit Soundgarden będzie musiało poczekać do 1994 roku, ale Outshined, Rusty Cage czy Jesus Christ Pose też zrobiły robotę. Żaden z tych wielkich albumów nie jest jednak taką grunge’ową perłą, jak wydane jeszcze wcześniej tego roku Temple Of The Dog (to zarówno nazwa projektu, jak i płyty). W telegraficznym skrócie: był sobie taki gość, co się zwał Andrew Wood – śpiewał sobie w takich kapelach jak Malfunkshun i Mother Love Bone,  pomieszkiwał ze swoim kolegą Chrisem Cornellem i zapowiadał się na pierwszą wielką gwiazdę Seattle (przynajmniej według niektórych). Andy śpiewał, Andy błyszczał, Andy zażywał. I to dużo. No a kiedyś zażył za dużo, no i mu się zmarło. Kolega z pokoju, razem z kolegami z Mother Love Bone (a nawet świeżym nabytkiem w Seattle – niejakim Edkiem V.) pomyśleli, że Andy to nie był taki zwykłas, co go się tylko do dołu opuszcza i ziemią zasypuje, tylko muzyk z krwi i kości, i jak ma mieć pomnik, to niech to będzie pomnik z nut i słów zbudowany. I tak mniej więcej powstała ta płyta. Nawet Pański brat Konrad Panu powie, że Temple Of The Dog to jest takie Coś przez duże „C”.

Zresztą w Seattle i w okolicach wtedy aż wrzało. Femme fatale tej sceny, czyli pani Courtney Michelle Harrison (znana bardziej pod przybranym nazwiskiem Love) wraz z zespołem Hole wydała swój pierwszy album Pretty on the Inside, najniższy głos stanu Waszyngton Mark Lanegan i jego Screaming Trees doczekali się w końcu płyty w dużej wytwórni, a naczelny Behemot okolicy, Tad Doyle, narobił sporo szumu dzięki 8 Way Santa. Świat usłyszał nowe wydawnictwa od takich legend sceny jak Melvins czy Mudhoney, ale swoje pięć minut mieli też mniejsi, tacy jak Skin Yard, Hammerbox czy Truly.

Tak, 1991 był dobry dla grunge’u. Chociaż są i tacy, którzy twierdzą, że pojawienie się w mieście dużych wytwórni płytowych i pieniędzy doprowadziło nie tylko do wybuchu globalnej mody na rozciągnięte swetry naciągnięte na dłonie, garba i martensy, lecz także do szybkiego rozpadu tej sceny i przedwczesnego wypalenia jej potencjału (ale to już zupełnie inna historia).

Wiem, że już Pan zasypia pewnie, ale nie mogę jednak zrobić kropki w tym punkcie. No bo jednak byłoby grubą niesprawiedliwością zamknąć 1991 tylko pod hasłem Seattle. Przecież Red Hot Chilli Peppers musieliby się obrazić, jak nic. Wszak Blood Sugar Sex Magik to był po prosu zamach rocka na pop! I proszę to rozumieć, jak najbardziej pozytywnie. Przecież tam każdy utwór to klasyk! Także Metallica zrobiła wtedy wielki skok na bank ze swoim czarnym albumem, gdzie mało powiedzieć, że złagodzili brzmienie. Oni wcisnęli tam Unforgiven i Nothing Else Matters! – utwory, przy których nieśmiali chłopcy przełamywali się i na szkolnych dyskotekach prosili do tańca koleżanki dziewcząt, które wpadły im w oko (no bo na te, które naprawdę im się podobały, jednak byli zbyt nieśmiali).  

Mało? Ok. Już w styczniu Faith No More wpadło na listy z utworem Epic i poorało ludziom mózgi. Jak można tak pomieszać metalowe brzmienia i w zasadzie rapową melorecytację z takim refrenem, którego z głowy nie sposób wyrzucić?! Toż to szaleństwo!

Poza tym może i wspomniałem już o tym, że 1991 to trochę jak początek końca dla starych hard rokowców, ale oddajmy im też sprawiedliwość, bo część z nich w tym roku była jeszcze na szczycie. I tu już wiadomo, że muszę  zacząć od Guns N’ Roses. Axl Rose, Slash, Duff McKagan, Izzy Stradlin, Matt Sorum i Dizzy Read tak się uwijali, że 17 września wypuścili na światło dzienne nie jeden, a dwa albumy, a każdy z nich trwał ponad godzinę i piętnaście minut. I nie też, że ilość odbiła się na jakości, bo przecież na Use Your Ilussion I znajdzie Pan na przykład Don’t Cry czy November Rain, a na Use Your Ilussion II klasyczy już cover Knockin’ On Heaven's Door czy chociażby Civil War.

Z młodych wilków (młodych wtedy oczywiście) warto wspomnieć też jeszcze na pewno o Skid Row z ich drugim albumem Slave to the Grind. Za to starzy też nie odpoczywali: Ozzy Osbourne zaliczył chyba drugi co do wielkości sukces komercyjny w swojej solowej karierze za sprawą No More Tears, Lemmy rozpoczął kolejną dekadę swojej rock’n’rollowej krucjaty solidnym 1916, Alice Cooper dorzucił Hey Stoopid, a The Cult Ceremony.

Dobra. No to już kończę. Chociaż…  kojarzy Pan pewnie takiego radiowego hita, jak Loosing My Religion? To też 1991. R.E.M. u szczytu sławy. Chociaż Pan, jako ten ośmiolatek (podobnie z resztą jak ja i wiele innych dzieciaków w Polsce i na świecie),  pewnie się zachwycał wtedy teledyskiem do Black or White Michaela Jacksona. Macaulay „Kevin” Culkin wywalający swojego ojca na drugi kraniec świata za pomocą gitary i dwóch wielkich głośników? W młodej polskiej demokracji to było jak heroinowy odjazd. Wszystko tam było, a dolary kapały z każdego kadru.

Przyjmijmy jednak, że jest 1991, a my nie wycieramy już glutów w rękawy, tylko mamy lat naście i gardzimy całym głównym nurtem. Przyjmijmy, że jesteśmy Przemysławem K. i planujemy z kolegami nasz pierwszy wyjazd na Metalmanię. Zapas świeżych kaset do słuchania na drogę? Och, wybór jest niemały! Do plecaka możemy wrzucić Arise Sepultury (dobre gówno – agresywne, ale przystępne), Human Death, czy Clandestine Entombed. A jak to jeszcze dla nas za mało krwawo, czy niezbyt diabelsko, to możemy wybrać coś ze wschodzących gwiazd klimatów ekstremalnych – do wyboru do koloru: groteskowo obrzydliwe Cannibal Corpse czy szatańsko szatańskie Darkthrone? Co komu w duszy gra – dla każdego coś miłego.

I to dosłownie. Bo może jednak wyprosił Pan matkę, żeby kupiła Panu żółte ogrodniczki i naciągnął wujka, żeby na komunię kopsnął Panu deskorolkę? Zza oceanu już słychać szum winyli, a do tego pulsują bity i płyną słowa składane na wolno. Gdzieś już Panu mignęły pierwsze odcinki Bajera z Bel-Air. No i na Wf-ie facetka rzuciła wam ostatnio pomarańczową piłkę i powiedziała, że już jesteście wystarczająco wyrośnięci, żeby dorzucić do obręczy. Czy tak? To świetnie, bo 1991 to złota era dla hip-hopu. Co z tego, że angielski w szkołach dopiero raczkuje? Panie, jak to buja! Wrzuca Pan na słuchawki A Tribe Called Quest i już Pan jest na wschodnim wybrzeżu i zbija piątki z Patrickiem Ewingiem. Przerzuca Pan przegrywaną kasetkę na drugą stronę, a tam Death Certificate Ice Cube’a i w mgnieniu oka przerzuca Pana na drugi skraj Ameryki. A wie Pan, 2PAC nie tylko żyje, ale właśnie wrzuca na rynek swój debiutancki album 2Pacalypse Now! Zresztą oni wszyscy są wciąż młodzi i właśnie budują swoją legendę! Public Enemy, Geto Boys, De La Soul… zawrót głowy!

Dobra. Zmęczyłem się. Idę obiad robić.

Ale 1991 był zajebisty. Kopalnia złota, Panie Stefanie! Kopalnia złota!

Ukłony,

Paweł D.

*jeśli Pan nie widział, to w mojej opinii jeden z fajniejszych filmów dla dzieci, jakie powstały w ostatnich latach.

1 komentarz:

  1. HA! I już muszę się na autokorektę szarpnąć! "Epic" zostało wydane na singlu rok wcześniej - w styczniu 1990 r.! Znawca ze mnie, jak z koziej dupy trąbka!

    OdpowiedzUsuń