Szanowny
Panie,
nie
mogę się doczekać… Nie mogę się doczekać drzewa w Lizbonie.
Nie mogę się doczekać spacerów w deszczu. Nie mogę się doczekać
słodkiego wina. Gorzkiej kawy i ciastka. Nie mogę się doczekać
poczucia dowolności. Wyboru drogi. Różnych godzin wstawania. Ile
ja będę czasu spędzał na taką prozaiczną przyjemność jak
wybór śniadania? W sałaty pójść, sery, a może kanapkę i
jajko, ewentualnie jajecznice na pomidorach. Ile czasu na nie
decyzyjność. Białym winem zacząć dzień. Wczesnym świtem wstać.
Bo mogę, a nie muszę. Nie muszę się bawić dobrze. Nie muszę się
nauczyć czegoś. Nie muszę się starać. Grać. Nadymać.
Poszukiwać. Wynajdywać. Wymądrzać. Nie muszę się poznawać.
Jedyne co muszę to oddychać. A i tak z automatu mi idzie. Jakoś
tak nie myślę o oddychaniu. Samo przychodzi. A to jedyne muszę, by
żyć. Żyć, żyć, żyć.
Tak.
Tej Lizbony nie mogę się doczekać. Oczekiwania jak Pan widzi mam
wielkie. Bo żadnych nie mam. Właśnie największe moje oczekiwanie.
Nie sądzę, abym miał tam niezliczone przygody, że każdy dzień
będzie nieoczekiwanie niecodzienny. Nie sądzę, że zakocham się w
mieście, że spędzę noc na słuchaniu ochrypłego fado. Że stanie
się… Coś w moim życiu. Nie. Ja tam jadę po to, aby pożyć
sobie. Aby po przespanej lub nieprzespanej nocy wstać. Aby kłaść
się na golasa w łóżku odrobinę szerszym od moich ramion.
Cała
ta moja Portugalia taka będzie. Bo potem pojadę na południe, aby
kąpać się w morzu. W morzu! Ja codziennie niemal kąpię się w
morzu. Na Karaibach! W Ameryce Środkowej! W Grecji! Niezliczonych
wyspach! Morze jest codziennie, jest jak ogród za oknem. Widok
zwyczajny. Zwyczajne cuda. Niezwyczajne chwile. Mam chwilę. Tylko
mgnienie oka. Tylko tyle co nic! Jutro mam cały dzień wolny. Od
tygodnia nie miałem całego dnia wolnego. Muszę go uczcić. Przejść
się po butikach. Wydać pieniądze. Jakiś suwenir. Może zadzwonić
do kogoś. Pogadać. A z pewnością muszę pójść na plażę.
Piękną! Niemal zamkniętą zatokę. Niemal wewnętrzne, słone
jezioro, obrośnięte palmami. I tam się wykąpię.
Za
niecały miesiąc kąpać się będę na południu Portugalii. I ta
przecież moja kąpiel w ciepłym oceanie, nie będzie niezwykła w
mojej codzienności, ale jakże przyjemna. Codzienność, w której
morze jest jak ogród za oknem, nie powinna się nudzić.
Czemu
zatem zerkam kątem oka na kalendarz. I liczę. I dni, godziny,
minuty. Liczę. Ta codzienność. Nieosiągalna codzienność dla
wielu mi znanych ludzi, jest dla mnie już tak zużyta, że oglądam
się na zwyczajne portugalskie miasto, jak na święty Gral,
utęskniony Raj. Czemu nie potrafię zapomnieć o przyszłości. Nie
oczekiwać. A żyć, żyć, żyć. Tym teraz, tym co jest. Tymi
ludźmi z którymi mi przyszło spędzić ostatnie siedem miesięcy.
Czemu nie potrafię…
I
przecież wiem. I przecież Pan mi powiedział, że tak szybko ten
czas minął. I ostatnio Konrad też mi mówił, że nikt nie czeka.
Że nie ma po co wracać. Że nic się nie zmieniło. I żebym został
tu. Co rozumiem przez to moje życie. Tą codzienność morską,
inną, nie szarą, a dla mnie taką zwyczajną. Jak zwyczajny jest
ogórek w mizerii.
Ja
myślę, że Portugalia niezwykła będzie przez zwykłość.
Słusznie Pan napisał, że wszyscy czegoś po czymś oczekują.
Mówisz hasło Lizbona, myślisz co podpowiada wyobraźnia. A
rzeczywistość swoje. I ja niczego dlatego się nie spodziewam po
swojej rzeczywistości. Bo czy ona jest codzienna! Szara! Niebieska!
Jest dla mnie taka zawsze jaka właśnie jest. I nic nie zmienię w
tym względzie.
Ukłony
Stefan
W.
P.S.
Dziewiątego kwietnia wypływam w drogę powrotną. Może uda się
Panu odpowiedzieć do ósmego, bo potem dopiero w Portugalii będę
miał dostęp do internetowego świata. A przecież w Portugalii już
nic nie będzie takie samo. (nie konsekwenty jestem w tych swoich
myślach chwilowych).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz