wtorek, 3 kwietnia 2018

Miasto-Ciasto

Szanowny Panie,

z pewnością nie jest łatwo opisać sztorm, ale na moje oko to poszło Panu nawet nie najgorzej. To znaczy, oczywiście nadal nie mam pojęcia, jak to jest przeżyć sztorm, ale wiem już, że napewno nie chciałbym go przeżyć (to znaczy, jak już by dopadł łupinę, na której bym płynął, to oczywiście chciałbym przeżyć, ale... wie Pan o czym mówię). Wierzę też na słowo, że mimo tych strachów, mimo zamkniętej przestrzeni i wciąż tych samych ludzi, znajduje Pan tam wolność. Cieszę się z tego, bo to musi być wielki skarb. Czuć się wolnym. Niezwykłe. Cóż, wolność jest tylko dla tych, którzy mają odwagę po nią siegnąć, a że większość ludzi to jednak tchórze, to pewnie należy Pan do wąskiej grupki szczęściarzy. Chociaż nie mogę chyba napisać "szcześciarzy", skoro sam właśnie zauważyłem, że to nie jest kwestia szczęścia, tylko odwagi. Ach, to zresztą taki trudny temat - czym jest ta wolność? Pisarze tego szukają i filmowcy, poeci, niepoeci, wielcy i Ci najzwyklejsi. Jak tu nie wpaść w banał? Pewnie najlepiej się za to nie zabierać. No to się zabiorę...

Nie zabiorę się - dupa. Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem. Może wiedza, to wolność, bo gdybym był mądrzejszy, to mógłbym napisać tu coś błyskotliwego. Rozważania długie i mądro-mądre. Z drugiej strony, gdybym był durniem zupełnym, to wcale by mnie to nie interesowało i nie miałbym z tym problemu. Wolny byłbym od uporczywości powracających pytań, o to co mogę ja, co mogą ludzie, co może ludzkość.  Pomyślałem przez chwilę, że głupim jednak łatwiej manipulować, ale w sumie to przecież wcale tak być nie musi. To tylko kwestia kunsztu manipulatora. Więc wiedza nie ma znaczenia. Pieniądze? Trochę myślę, że tak. Trochę, że przecież wolę myśleć, że nie. Bo i nie w wielu przypadkach przecież. Może zatem o Lizbonie.

Zacznę od tego, że zostawiliśmy tam dla Pana coś. Jest w dziupli, w tym drzewie, które widać na zdjęciu. To jest chyba jedyne takie ogrodzone drzewo w Jardim do Pronciple Real (taki tam mały park, w którym dziwnym trafem zdarzyło nam się spędzać trochę czasu). Drzewo jest niedaleko takiego kiosku okrągłego.


Obok tego kiosku była ławka, na której Panna J. udawała Wańkę-wstańkę. Pod drzewem raz obozowali młodzi Niemcy, a innym razem jakiś bezdomny, co go jakaś młodzież przegoniła ze stolików dla szachistów (najlepiej zacienione miejsce w tej częśći Lizbony, jak nam się zdaje). Każdy na te stoliki czatował. 

Nie ma tam znowu tak dużo zieleni. Myślałem, że jakoś więcej. Był Pan tam zresztą, widział pewnie więcej ode mnie. Objadaliśmy się tam trochę za dużo, jak na mój gust. Byliśmy raz w restauracji takiej normalnej. W sensie nie, że bardzo dobrej, tylko że dla turystów. Jesteś głodny, łazisz, i myślisz "a czemu nie?", a potem myślisz, że jak na te pieniądze, to wcale nie tak smacznie, krępująco i jakoś bez sensu. W ogóle to trochę się już przyzwyczaiłem, że zdarza mi się bywać w miejscach, gdzie są kelnerzy lub kelnerki, ale nadal nie jest to moje środowisko naturalne. Nie lubię być obsługiwany. Stresuje mnie dawanie napiwków. Lubię zwykłe sklepy, ewentualnie bary-budy, w których idziesz, zamawiasz i płacisz, a później ktoś zakrzykuje twój numer, odbierasz jedzenie, zjadasz i wychodzisz. 

Na szczęście pogoda była dobra - dużo piliśmy wina pod gołym niebem. Czasem Porto. Jeden dzień zaczęliśmy od wizyty w Muzeum Sztuki Współczesnej w Belem (jeszcze nawet chwilę czekaliśmy na otwarcie), a potem przenieśliśmy się na ławeczkę w parku, gdzie upijaliśmy się Porto, zajadaliśmy miejscowe wypieki, chipsy i obgadywaliśmy ludzi różnych. Na przykład o Panu rozmawialiśmy, ale szczerze powiem, że nie pamiętam, co dokładnie. Później szliśmy wzdłuż Tagu, mnie się kierunki pomyliły, a Panna J. tłumaczyła, dlaczego nie posłałaby dzieci do harcerstwa. 

Na targu jedzeniowym oszukaliśmy jednego Pana na dwie kulki z kurczaka, czy też raczej z tuńczyka (nazwy tego czegoś nie pamiętam). Oszukaliśmy bardziej z lenistwa, niż ze złej woli, bo chcieliśmy inne, on nam nałożył dodatkowe, a że był zarobiony, to nie chciało nam się już tłumaczyć, że dał nam za dużo. Brzmi to źle, ale czy my znowu jesteśmy tacy dobrzy?

Czasem łapałem się na tym, że nie wiemy, co ze sobą zrobić. Że powinniśmy zrobić więcej, przeżyć to intensywniej, bo jesteśmy urwani z łańcucha przecież. Czasem myślałem, że jest ok, bo możemy pić kawę i czytać książki w swojej obecności. Czasem czułem, że nie powinniśmy odczuwać nudy, a kilka razy, że mogliśmy przecież zorganizować to lepiej. Za mało wiedziałem, za mało. Przed wyjazdem przeczytałem jeden reportaż ("Samotność Portugalczyka" - beznadzieja). Więcej jednak dowiedziałem się z wpisu na wikipedii o Salazarze. Ale Salazara nie czuć wcale w Lizbonie. W jednym muzeum, był jeden obraz, który przedstawiał Salazara wymiotującego Państwo, jeśli dobrze pamiętam, a możliwe, że pamiętam źle. Raz skakaliśmy przez mur i to było dobre. I było jeszcze dobre, jak zjeżdżaliśmy z góry taką mini-rykszą, że niby motorkiem z kierowcą i dwoma miejscami. Ale to było w Sintrze. Sintra jest ciekawa - polecam. Były tam wielkie tuje, które wyglądały, jak gigantyczne ślimaki, a jedna wyglądała, jak kobieta. 

Lot powrotny był okropny, bo lecieliśmy nad burzą. Puszka na niebie. Ludzie w środku i Bóg tym trzącha i jak zechce, to zrzuci. I to spadnie, a dzieci sierotami będą. Z głową wciśniętą w siedzenie przede mną dużą część podróży spędziłem. Czułem, że może to już, bo tak ten moment w czasie nawet idealnie pasował. 

Za dziećmi tęskniłem dużo i często. Nie tylko w czasie nienaturalnego przenoszeniu swojego ciała w przestworzach, ale i w momentach całkiem zwyczajnych. W ogóle poczułem trochę przez ten wyjazd, że faktycznie na chwilę  obecną jestem przede wszystkim ojcem i mężem. Powie Pan, że rychło w czas taka refleksja, przecież to już lata całe. Głowa bywa czasem niespójna. Czas, w którym rozmyślam i czas, w którym żyję, to dwa różne czasy. Różne wymiary. 

Dzień przed wyjazdem padało. Nie przez cały dzień, ale jak już wracaliśmy chwiejnym krokiem pod ramię do hostelu, to padało całkiem nieźle. Trudno się szło. Wcześniej trudno się siedziało. Pub był ciemny. Taka rockowa speluna typowa. Wszędzie są takie same. To mógł być Olsztyn lub jakaś Bydgoszcz, a nie Lizbona. Leciało tam Black Sabbath i Alice In Chains, i inne hity z satelity, które zatruły mi młodość jakimiś nienazwanymi obietnicami. Piwo-siki, co tu dużo pisać, jak w pizzerii pod Czerskiem. Była rozmowa. Panna J. już miała dosyć, a ja jeszcze piwo domówiłem. I tak, jak chwiejnym krokiem się wracało, tak na następny dzień się chwiejnie leciało. Głowa ciężka, suwenirsy na szybko kupowane. Pub Rock to się chyba nazywało. Mało światła. W dobrej dzielnicy pubowej, może Pan tam przypadkiem się zabłąkać, z nami tak właśnie było. Przypadki chodzą po ludziach. 

Wszyscy pytają, jak Lizbona? Oczekując odpowiedzi, że Lizbona jest fajna. Bo chyba jest. Jest Tag. Miasto powinno mieć rzekę jakąś albo inną wodę. 

Dawno już tyle nie chodziliśmy, chyba nawet schudłem. A tam górki, dołki, górki, dołki. Jak tam jechać, to bez dzieci. Weź tu Panie wózek tak wciągaj i ściągaj. 

Brzuch mnie boli od przejedzenia. Lany poniedzialek był przed północą. Miło było Pana zobaczyć - wygląda Pan zupełnie nie polsko, ale dobrze. Dziwi mnie, że te wyjazdy Pańskie tak szybko teraz mijają. Wydaje mi się, jakby dopiero, co Pan wyjechał, a Pan zaraz wraca. Może jeszcze Pan zdąży odpisać, przed powrotem. Może jeszcze przed Lizboną? 

Czekam na odpowiedź i pozdrawiam,
Paweł D.

1 komentarz:

  1. A o mysikróliku nic?! Widzieliśmy mysikrólika w tej Sintrze, Stefan!

    OdpowiedzUsuń