Szanowny Panie,
jak Duży nie pokazywał się to
szkoła była całkiem znośna. Zwłaszcza te miejsca, o których nauczyciele
doskonale wiedzieli, ale jakimś dziwnym trafem nigdy się nie pojawiali. Mówię
tu o Zakątku. Składzik, do którego klucze mieli wuefiści, doskonale zasłaniał róg szkolnego boiska. W
ten sposób, że ciekawscy belfrzy nie mogli spojrzeć na to co dzieje się w
tym miejscu, a my jak na dłoni, widzieliśmy całość szkolnego obejścia. Poczucie
bezpieczeństwa i świadomość odosobnienia sprawiały, że chętnie sięgaliśmy po
papierosy tzn. oni sięgali, bo ja nie miałem odwagi. Braterska więź, a
może raczej chęć przypodobania się grupie, strach przed byciem outsiderem,
sprawiały że chodziłem razem z nimi do Zakątka. Nie ograniczałem się jedynie do
obserwacji pierwszych kroków w życiu nałogowców, ale także jawnie przyczyniałem
się do ukrywania śladów zbrodni jaką popełniali. Przede wszystkim skoro nie
paliłem, miałem wyczulony węch na papierosy. A zatem gdy kończyła się najdłuższa
przerwa, Waflak, Piechlak, Michalak a nawet Trzmiel chuchali mi prosto w mój
duży, a wtedy jeszcze mały rzymski nos, a ja oceniałem czy czuć papierosy, czy
jeszcze jedną gumą muszą zasłonić smród tytoniu. Nie muszę chyba mówić, że często z
czeluści jam ustnych moich kolegów biła woń trawionej
kiełbasy, albo kotleta schabowego z ziemniakami i pietruszką. Nie skarżyłem się
jednak na rolę testera, a raczej cieszyłem, że mogę razem uczestniczyć w
nielegalnych wyprawach. Co prawda traciłem apetyt i rodzice po miesiącu
odkrywali w moim plecaku zapasy spleśniałego chleba z warzywami i wędliną.
Przyznam się po latach, że nad smaczne kanapki przekładałem wtedy kolorowe towary ze
sklepiku szkolnego, a zwłaszcza chipsy. Paczka solonych, albo paprykowych z
ukrytą wewnątrz zabawką, a czasem złożonym w kwadracik banknotem była marzeniem
wszystkich w mojej klasie. Gdy kogoś stać było na kupienie, za 2 złote małej
torebki, nie miał wyjścia musiał się podzielić z resztą klasy. Rzeźnik, nasz
klasowy grubasek, kiedyś ukrył się z chipsami w kiblu. Odkrycie jego nie koleżeństwa
skończyło się bitką, którą uskutecznił Duży. Nikt, prócz dziewcząt, których
nasze sprawy zupełnie nie interesowały, nie odważył się zataić przed
towarzystwem nawet najmniejszej paczki chrupek. Nie było to w guście.
Zakątek oddalony był od Budy o
boisko szkolne, ale powrót po papierosie dokonywał się zawsze jakimś zakolem.
Czyli zamiast przejść prosto, po bożemu, na wprost przez piłkarskie klepisko,
my szliśmy wzdłuż najdłuższego boku, a potem od drugiej strony za bramką. Takie
obejście miało ten dodatkowy atut, że mogliśmy podrażnić Starego. No cóż mogę
powiedzieć? Przecież Stary mógł zawczasu zorientować się, że posiadanie domu z
ogrodem tuż obok terenów szkolnych nie jest najlepszym miejscem na dożywanie
ostatnich lat życia. Może kiedyś był spokojnym młodzieńcem, wziętym
przystojniakiem, który uganiał się za kobietami? Może miał nawet dzieci? Wnuków
mieć nie mógł, bo wszystkie wykopane na jego teren piłki zostawały oddawane,
ale pocięte. Nie pomagały rozmowy z potężnym Bielewskim, który uczył nas
kultury fizycznej, ani nawet Dyrektora nic nie wskórała. W efekcie o
zwycięstwie piłkarskim nie decydowały umiejętności, ale obstawienie odpowiedniej
bramki. Nikt nie chciał kopać, ile fabryka dała, w stronę bramki, za którą było
podwórko Starego. Zazwyczaj drużyna, która atakowała na przeciwną, częściej
trafiała gole, a zatem wygrywała. To wszystko sprawiało, że chętnie mściliśmy
się na Starym, ale jabłka z jego jabłoni nie miały nic z zemstą wspólnego. Po
prostu nam bardziej smakowały. W tym miejscu szkoła też miała swoje drzewa
owocowe, ale tych psiaków nikt ruszyć nie chciał. Gniły więc na ziemi. Każdy
jednak wymyślał swój sposób, aby sięgnąć po dary z drzewa sąsiada. Muszę się
Panu przyznać, że lubiąc się wspinać, byłem w tej konkurencji szkolnym
mistrzem.
Oczywiście było tak, że owoce z
gałęzi, które wisiały nad terenem budy oraz te które można było sięgnąć tuż za płotem,
były dawno wyjedzone. Wyczynowcy, tacy jak ja, musieli nie dość, że przejść
przez płot, to jeszcze gałęziami, nie dotykając podwórka przejść z drzewa na
drzewo. Czym głębiej się człowiek zapuszczał, czym bliżej domu Starego tym
zyskiwał w oczach kumpli. W ogólnej kwalifikacji byłem na pierwszym miejscu,
odkąd doszedłem do czwartego drzewa od płota, czyli trzeciego do domu. Nie
zdradziłem, że rano zauważyłem Starego jak wsiadał w pociąg do Warszawy. A
zatem pewny byłem jego nieobecności. Oczywiście, mógłbym dzięki tej wiedzy
zaszaleć i wleźć pod same okna, ale uznałem, że nie wolno w życiu przesadzać, a
zresztą wydałaby się nieobecność właściciela niewielkiego sadu. Stary mimo, że
stary i ledwo chodzący, miał świetne wyczucie, słuch i wzrok. A także pamięć do
rozkładu naszych lekcji. Za paskiem nosił niewielką procę, którą cudownie
strzelał do ptaków, a i denerwującej go młodzieży czasem się oberwało szybko lecącą szyszką. Tym razem tylko przechodziliśmy
obok, z nadzieją, że Stary wygrzewa kości we wrześniowym słońcu.
- Dzień dobry panu – krzyknął Trzmiel,
który zwykle wyrywał się do zagadywania.
- A co w nim takiego dobrego? –
Burknął Stary. Dzień był na tyle ciepły, że szkolny sąsiad hasał bez koszulki.
Drapał się po obwisłej, obsianej plamami skórze, aż dosięgnął pępka, w którym
zaczął dłubać. Podszedł taki krzywy, ledwie stąpający, pod sam płot i
przypatrzył się z uwagą naszym twarzom. Masa podczas lata nabawił się trądziku.
Widok ten bardzo rozbawił Starego, więc powiedział – Na twoim miejscu chłopcze
nie pokazywałbym się w szkole. Wyglądasz jak moja dupa dwadzieścia lat temu.
- Musiał mieć pan zajebistą dupę –
Masę niewiele rzeczy mogło wybić z równowagi, ale odkąd pojawił się z pryszczami, zaczął być trochę drażliwy.
- Zajebista to jest ta satelita
na twoim nosie. Od ciśnienie aż pulsuje – Stary wskazał wykrzywionym palcem
kulfona Masy. – No ale dość o twojej wątpliwej urodzie, jeszcze sobie
popłaczesz w domku. Dobrze, że przyszliście chłopcy.
- A czemu? – to zapytałem ja. Podobała się mi myśl, że Stary mnie zapamięta. Chciałbym aby
wiedział, że to ja kradnę jabłka z najdalszych drzew jego sadu. Że to ja jestem
odpowiedzialny za jego bezsenne noce. Bardzo lubiłem uważać siebie za kogoś
wyjątkowego. Stary mówił, przyglądając
się Masie i jego pryszczom.
- W tym roku mam dla was
niespodziankę – Zagwizdał. – Zainwestowałem w strażnika moich
jabłoni, a i po piłki już nikt się tu nie włamie, gdy mnie nie będzie. – W tym
momencie do nogi Starego podbiegł wielki rottweiler, który na widok chłopców
zaczął zaciekle ujadać. – Poznajcie Calineczkę.
Odskoczyliśmy
od płotu, gdy
Calineczka rzuciła się przednimi łapami na siatkę i rozwarła paszczękę. Z
przerażeniem odkryliśmy w jej czeluściach dwa rzędy zębów. Wściekła
ślina wylądowała
na naszych twarzach, a ujadanie niemal zagłuszyło szkolny dzwonek. Pędem
pobiegliśmy do budy, za plecami słysząc psa i chichot jego właściciela.
- Nie daruje gnidzie – powiedział
Masa, gdy już wchodziliśmy na lekcję biologii.
- Trzeba będzie jakoś Starego
przytemperować – odpowiedział za moimi plecami Duży. Na dźwięk jego głosu, skurczyłem
się w sobie.
Pozdrawiam
Stefan W.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz