poniedziałek, 24 lutego 2014

Poznajcie Calineczkę



Szanowny Panie,

jak Duży nie pokazywał się to szkoła była całkiem znośna. Zwłaszcza te miejsca, o których nauczyciele doskonale wiedzieli, ale jakimś dziwnym trafem nigdy się nie pojawiali. Mówię tu o Zakątku. Składzik, do którego klucze mieli wuefiści, doskonale zasłaniał róg szkolnego boiska. W ten sposób, że ciekawscy belfrzy nie mogli spojrzeć na to co dzieje się w tym miejscu, a my jak na dłoni, widzieliśmy całość szkolnego obejścia. Poczucie bezpieczeństwa i świadomość odosobnienia sprawiały, że chętnie sięgaliśmy po papierosy tzn. oni sięgali, bo ja nie miałem odwagi. Braterska więź, a może raczej chęć przypodobania się grupie, strach przed byciem outsiderem, sprawiały że chodziłem razem z nimi do Zakątka. Nie ograniczałem się jedynie do obserwacji pierwszych kroków w życiu nałogowców, ale także jawnie przyczyniałem się do ukrywania śladów zbrodni jaką popełniali. Przede wszystkim skoro nie paliłem, miałem wyczulony węch na papierosy. A zatem gdy kończyła się najdłuższa przerwa, Waflak, Piechlak, Michalak a nawet Trzmiel chuchali mi prosto w mój duży, a wtedy jeszcze mały rzymski nos, a ja oceniałem czy czuć papierosy, czy jeszcze jedną gumą muszą zasłonić smród tytoniu. Nie muszę chyba mówić, że często z czeluści jam ustnych moich kolegów biła woń trawionej kiełbasy, albo kotleta schabowego z ziemniakami i pietruszką. Nie skarżyłem się jednak na rolę testera, a raczej cieszyłem, że mogę razem uczestniczyć w nielegalnych wyprawach. Co prawda traciłem apetyt i rodzice po miesiącu odkrywali w moim plecaku zapasy spleśniałego chleba z warzywami i wędliną. Przyznam się po latach, że nad smaczne kanapki przekładałem wtedy kolorowe towary ze sklepiku szkolnego, a zwłaszcza chipsy. Paczka solonych, albo paprykowych z ukrytą wewnątrz zabawką, a czasem złożonym w kwadracik banknotem była marzeniem wszystkich w mojej klasie. Gdy kogoś stać było na kupienie, za 2 złote małej torebki, nie miał wyjścia musiał się podzielić z resztą klasy. Rzeźnik, nasz klasowy grubasek, kiedyś ukrył się z chipsami w kiblu. Odkrycie jego nie koleżeństwa skończyło się bitką, którą uskutecznił Duży. Nikt, prócz dziewcząt, których nasze sprawy zupełnie nie interesowały, nie odważył się zataić przed towarzystwem nawet najmniejszej paczki chrupek. Nie było to w guście.

Zakątek oddalony był od Budy o boisko szkolne, ale powrót po papierosie dokonywał się zawsze jakimś zakolem. Czyli zamiast przejść prosto, po bożemu, na wprost przez piłkarskie klepisko, my szliśmy wzdłuż najdłuższego boku, a potem od drugiej strony za bramką. Takie obejście miało ten dodatkowy atut, że mogliśmy podrażnić Starego. No cóż mogę powiedzieć? Przecież Stary mógł zawczasu zorientować się, że posiadanie domu z ogrodem tuż obok terenów szkolnych nie jest najlepszym miejscem na dożywanie ostatnich lat życia. Może kiedyś był spokojnym młodzieńcem, wziętym przystojniakiem, który uganiał się za kobietami? Może miał nawet dzieci? Wnuków mieć nie mógł, bo wszystkie wykopane na jego teren piłki zostawały oddawane, ale pocięte. Nie pomagały rozmowy z potężnym Bielewskim, który uczył nas kultury fizycznej, ani nawet Dyrektora nic nie wskórała. W efekcie o zwycięstwie piłkarskim nie decydowały umiejętności, ale obstawienie odpowiedniej bramki. Nikt nie chciał kopać, ile fabryka dała, w stronę bramki, za którą było podwórko Starego. Zazwyczaj drużyna, która atakowała na przeciwną, częściej trafiała gole, a zatem wygrywała. To wszystko sprawiało, że chętnie mściliśmy się na Starym, ale jabłka z jego jabłoni nie miały nic z zemstą wspólnego. Po prostu nam bardziej smakowały. W tym miejscu szkoła też miała swoje drzewa owocowe, ale tych psiaków nikt ruszyć nie chciał. Gniły więc na ziemi. Każdy jednak wymyślał swój sposób, aby sięgnąć po dary z drzewa sąsiada. Muszę się Panu przyznać, że lubiąc się wspinać, byłem w tej konkurencji szkolnym mistrzem.

Oczywiście było tak, że owoce z gałęzi, które wisiały nad terenem budy oraz te które można było sięgnąć tuż za płotem, były dawno wyjedzone. Wyczynowcy, tacy jak ja, musieli nie dość, że przejść przez płot, to jeszcze gałęziami, nie dotykając podwórka przejść z drzewa na drzewo. Czym głębiej się człowiek zapuszczał, czym bliżej domu Starego tym zyskiwał w oczach kumpli. W ogólnej kwalifikacji byłem na pierwszym miejscu, odkąd doszedłem do czwartego drzewa od płota, czyli trzeciego do domu. Nie zdradziłem, że rano zauważyłem Starego jak wsiadał w pociąg do Warszawy. A zatem pewny byłem jego nieobecności. Oczywiście, mógłbym dzięki tej wiedzy zaszaleć i wleźć pod same okna, ale uznałem, że nie wolno w życiu przesadzać, a zresztą wydałaby się nieobecność właściciela niewielkiego sadu. Stary mimo, że stary i ledwo chodzący, miał świetne wyczucie, słuch i wzrok. A także pamięć do rozkładu naszych lekcji. Za paskiem nosił niewielką procę, którą cudownie strzelał do ptaków, a i denerwującej go młodzieży czasem się oberwało szybko lecącą szyszką. Tym razem tylko przechodziliśmy obok, z nadzieją, że Stary wygrzewa kości we wrześniowym słońcu.
- Dzień dobry panu – krzyknął Trzmiel, który zwykle wyrywał się do zagadywania.
- A co w nim takiego dobrego? – Burknął Stary. Dzień był na tyle ciepły, że szkolny sąsiad hasał bez koszulki. Drapał się po obwisłej, obsianej plamami skórze, aż dosięgnął pępka, w którym zaczął dłubać. Podszedł taki krzywy, ledwie stąpający, pod sam płot i przypatrzył się z uwagą naszym twarzom. Masa podczas lata nabawił się trądziku. Widok ten bardzo rozbawił Starego, więc powiedział – Na twoim miejscu chłopcze nie pokazywałbym się w szkole. Wyglądasz jak moja dupa dwadzieścia lat temu.
- Musiał mieć pan zajebistą dupę – Masę niewiele rzeczy mogło wybić z równowagi, ale odkąd pojawił się z pryszczami, zaczął być trochę drażliwy.
- Zajebista to jest ta satelita na twoim nosie. Od ciśnienie aż pulsuje – Stary wskazał wykrzywionym palcem kulfona Masy. – No ale dość o twojej wątpliwej urodzie, jeszcze sobie popłaczesz w domku. Dobrze, że przyszliście chłopcy.
- A czemu? – to zapytałem ja. Podobała się mi myśl, że Stary mnie zapamięta. Chciałbym aby wiedział, że to ja kradnę jabłka z najdalszych drzew jego sadu. Że to ja jestem odpowiedzialny za jego bezsenne noce. Bardzo lubiłem uważać siebie za kogoś wyjątkowego. Stary mówił, przyglądając się Masie i jego pryszczom.
- W tym roku mam dla was niespodziankę – Zagwizdał. – Zainwestowałem w strażnika moich jabłoni, a i po piłki już nikt się tu nie włamie, gdy mnie nie będzie. – W tym momencie do nogi Starego podbiegł wielki rottweiler, który na widok chłopców zaczął zaciekle ujadać. – Poznajcie Calineczkę.
Odskoczyliśmy od płotu, gdy Calineczka rzuciła się przednimi łapami na siatkę i rozwarła paszczękę. Z przerażeniem odkryliśmy w jej czeluściach dwa rzędy zębów. Wściekła ślina wylądowała na naszych twarzach, a ujadanie niemal zagłuszyło szkolny dzwonek. Pędem pobiegliśmy do budy, za plecami słysząc psa i chichot jego właściciela.
- Nie daruje gnidzie – powiedział Masa, gdy już wchodziliśmy na lekcję biologii.
- Trzeba będzie jakoś Starego przytemperować – odpowiedział za moimi plecami Duży. Na dźwięk jego głosu, skurczyłem się w sobie.

Pozdrawiam
Stefan W.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz