Szanowny Panie,
chyba po raz pierwszy, od czasu jak zaczęliśmy popełniać tę
Fangę, zupełnie o niej zapomniałem. Wcześniej bywało, że się obijałem, że pisać
mnie się nie chciało lub zupełnie tematu jakiegoś nie byłem w stanie odnaleźć.
W głowie tkwił jednak imperatyw – pisz, napisz, lepiej cokolwiek niż zupełnie
nic. Ostatni czas był jednak inny.
Doczytałem Pana wpis jakoś do połowy, po czym mi przerwano, bo akurat w
pracy byłem i udawałem, że pracuję, no i do końca nie doczytałem, i w takim
przerwaniu utkwiłem. I tak po prostu, wyrzuciłem Fangę z głowy i poszedłem
dalej bez niej. Czy byłem w tym czasie bardzo zajęty? Chyba nie bardziej niż
zwykle – zresztą, co to ma za znaczenie. Na inne rzeczy umiałem chwilę znaleźć.
Przeczytałem z jakieś trzydzieści komiksów. Obejrzałem do końca trzeci sezon
„The Wire”. Nawet przez jedną książkę przebrnąłem. Remontu nadal nie zaczęliśmy. W pracy, jak to
w pracy – siedzę tyle, ile muszę. Może tylko trochę więcej. Panie Stefanie, ja
po prostu się przyzwyczajam do nieprzemęczania umysłu i to jest w tym wszystkim
najgorsze. Bo przecież nie jest tak, że to się tak samo wszystko stanie. Trzeba
się zastanowić nad treścią, nad formą. Bo jak nie, to przecież wyjdzie coś strasznie słabego, a
tego się będę wstydzić. I tak już czasami to zły jestem, jak diabli, że nie
umiem, no zwyczajnie nie umiem stworzyć czegoś wartościowego. Jak z tego
wybrnąć? Zaprzestać? To przecież do niczego mnie nie doprowadzi. Do niczego
pozytywnego przynajmniej. Zgorzknieję jeszcze bardziej i już w ogóle stracę
wiarę w sensowność czegokolwiek. No co to zresztą za odkrycie, na Boga?! Na
wszystko trzeba czasu. Krew, pot i łzy. Zatem dalej – małymi kroczkami. Trzeba
mi pisać. Trzeba. Regularnie. Bo ja z tych parszywych, leniwych. Takich, co to
właśnie potrafią coś wyrzucić z głowy i już o tym nie myśleć. Uwierzy Pan, że z półtora roku temu
przeczytałem pierwszy tom „Czarodziejskiej góry” niemal jednym tchem (u mnie to
oznacza pewnie jakieś trzy tygodnie, ale jestem po prostu powolny), a drugiego
tomu nigdy nie zacząłem. Wstyd. I to nie pierwszy raz. „Zbrodni i kary” nigdy
nie dokończyłem na przykład, a podejścia robiłem ze trzy. No przecież to
głupie, sam Pan przyzna, żeby tak rozbebrać i zostawić. Pamięta Pan
jeszcze, jak tę audycję w radiu
studenckim robiłem? I było tak, że nie mogliśmy przeskoczyć z robienia „puszek”
na tworzenie „na żywo”? Pan się ciągle pytał – dlaczego nie chcemy zrobić tego
zgodnie ze sztuką? Ja szukałem wymówek, że to w nocy, że rano trzeba wstawać –
bzdury, bzdury, bzdury. Może to był wstyd, może strach, a może i czyste
lenistwo (słowo klucz, jak widać). Ja widzę to jednak tak, że bardzo szybko,
chyba już na samym początku nawet, potraktowałem to, jako coś „na trochę”.
Plany? Rozwój? Nie. Tylko głupia myśl, że jak samo coś wyjdzie, to wyjdzie, a
jak nie, to się kiedyś skończy. No to się skończyło. Samo. Mogę być zadowolony.
Piękna przygoda. Tak? Zadowolony? Ja chyba tak Panu pisałem kiedyś, że właśnie,
właśnie, i przygoda, i piękna, i jakieś brednie. Kłamałem. Oczywiście, że
kłamałem. No nie chcę przecież wyjść na bubka. Wiem, że jak narzekam, to ludzi
to męczy, bo nikt nie lubi, jak ktoś mu zrzędzi – to oczywiste. Pomyślałem
zatem, że raz zagram optymistę, który umie spojrzeć na swoją porażkę ze
szczyptą humoru i pozytywnego sentymentalizmu.
Ale przecież wiadomo, że ten głupi zrzęda, może i jest głupi, i jest
męczący, ale nie jest jeszcze ostatnim kretynem, żeby się cieszyć, że nie umiał
zrobić czegoś na tyle dobrze, żeby trwało. Tylko zrobił i się rozleciało.
Oczywiście, może i dobrze. Dobrze, bo audycja była słaba. Była z „puszki” i
była słaba, a to podwójnie słabe. Nie
żałuję jej zatem. Żałuję natomiast tego, że ta „przygoda” nie pozostawiła
żadnych owoców. Żadnej kontynuacji. Czas
na nią poświęcony po prostu zniknął. Pam! A może: Bam? No jak pęka balonik?
Dobrze, tylko czemu ja o tym? No pewnie z obawy, że Fanga się też sypnie, jak
tak dalej będziemy pisać, coraz mniej, rzadziej, na prędce i od niechcenia.
Stać się tak może i wiem, że to nie Pan będzie głównym winowajcą, jeśli faktycznie
się stanie. To ja jestem tym, co się ociąga bardziej. Pan zatem jest tym z
przodu, co narzuca tempo. I jak Pan teraz też zwalniasz, to ja zaraz zwolnię
jeszcze bardziej. I tylko patrzeć, jak przyjdzie nieszczęście. Musi Pan zatem
pomyśleć trochę i o mnie, tworzyć wpisy często i ciekawe w miarę, żeby mi się
chciało odpowiadać. Zwłaszcza teraz, jak Pan wyjedzie, żeby się Pan przypadkiem
nie opuszczał! Tematy same będą teraz Pana odnajdywać, więc o to się nie
martwię, tylko żebyś ich Pan po kieszeniach nie chował z myślą o jakiejś książce,
czy czymś podobnym. No! Ja będę się wkurzał niemiłosiernie, że na
dupie siedzę i żadnych przygód nie przeżywam, ale może mnie to tym bardziej
zmobilizuje, żeby eksplorować tę przestrzeń, która została mi dana.
Cholera, użyłem słowa „przygoda” z milion razy. Dżiiiiz...
Znaleźliśmy z Panną J. ostatnio taką wygodną pufę, dzięki
czemu mogę teraz w końcu wygodnie siedzieć przed komputerem i stukać w klawiaturę bez bólu kręgosłupa. To przynajmniej
dobrze wróży.
Dobra. Dajesz Pan, dajesz!
Paweł D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz