Szanowny Panie,
ma Pan całkowitą słuszność. Nie słyszę za wiele. Sam siebie
oszukuję, że pozostaję otwarty na sprawy, na idee, na ludzi. Przychodzi jednak
czasem refleksja i uświadamiam sobie, że ucho moje, zupełnie niczym udo,
niepokojąco zbliża się do dupy.
Klnę już czasem tę muzykę. Zainteresowanie zupełnie
bezsensowne, jeśli nie ma się tego słuchu muzycznego, kiedy brakuje
umiejętności gry chociażby na jakimś najzwyklejszym instrumencie. Po co to
gromadzić, jeśli nie ma to wartości inspirującej, kiedy nic z tym zrobić nie
można. Uzależnienie od tego krótkotrwałego odurzenia, w niczym nie lepsze od
spożywania alkoholu, czy palenia marihuany. Może nawet gorsze, bo to
doświadczanie raczej izolujące, w przeważającej większości niespołeczne. Coś dobrego dla młodzieży z zaburzeniami emocjonalnymi, z czego należy po prostu wyrosnąć lub traktować jakoś
marginalnie, jako sentyment do danych brzmień, czy wykonawców.
Poznałem kiedyś w radiu jednego chłopaka, takiego freaka
trochę – podobnego do mnie i do innych ludzi spotykanych w tym środowisku.
Długie włosy, chudy, trochę jakby nieśmiały. Tłumaczył książki, pisał artykuły
muzyczne, dużo słuchał, odwiedzał koncerty. Mieliśmy wtedy lat dwadzieścia trzy
lub dwadzieścia cztery. Zazdrościłem mu trochę, bo z tą swoją wiedzą na temat
tych wszystkich gitarowych zespołów umiał zrobić więcej ode mnie. Był tak level
wyżej przynajmniej. Moje próby bawienia się w krytyka muzycznego były takie
nieśmiałe, nieudolne raczej. Nie żałuje zresztą za bardzo tego, że jakoś to się
nie rozwinęło – źle się czuję z jawnym krytykowaniem, a co to za krytyk, co
więcej chwali, a jak kąsa, to raczej lekko, bo mu szkoda artysty. Bez sensu.
No, a ten chłopak chyba wsiąknął, rozwijał się w tym bardziej i zrobił sobie z
tego sposób na życie. Widziałem go kilka razy na koncertach później. Przeważnie
kupował płyty winylowe i zbierał podpisy. Prawie zawsze sam, nigdy nie zauważyłem,
żeby z kimś rozmawiał, a przecież bywał dużo, a tych ludzi chodzących w te same
miejsca jest jednak ograniczona ilość, powtarzają się, a zatem i poznają się.
Jesienią znowu się na niego natknąłem. O dziwo na koncercie hip-hopowym, ale
nie żeby mnie to zdziwiło, bo taki koleś na pewno ma szerokie horyzonty. Poza
tym jednak, że ze sceny nie dochodziły dźwięki przesterowanej gitary i
podwójnej stopy, to w samym obrazku nie zmieniło się nic. Nadal jakby młody,
nadal długie włosy, kozia bródka, nadal spacerujący samotnie pośród tłumu, z
jakąś płytą pod pachą, dopiero co zakupioną. Zawsze dla muzyki, nigdy dla
ludzi, czy imprezy. Trochę jak ta duża część mnie, trochę ukrywana, trochę
zaniedbana, może nieco wstydliwa. Jedna z tych całkiem prawdopodobnych do
obrania ścieżek, z którymi się rozminąłem - z tych, czy innych względów. Takich
ludzi, tylko jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat starszych można też spotkać na
giełdzie płyt winylowych. Opowiadają sobie o różnicach pomiędzy różnymi
wydaniami „Electric Ladyland” Hendrixa lub „Sticky Fingers” Stonesów albo po
prostu dzielą się ze sobą trudami kolekcjonerstwa. Jeden się martwi, że cały
balkon ma już w kartonach z płytami, ale zima idzie, trzeba jakoś zabezpieczyć,
a drugi chwali się tym, że wyhaczył kogoś, kto akurat robił porządki na strychu
zmarłego ojca i odsprzedał mu hurtowo całą kolekcję za marne grosze, a było tam
kilka perełek. Jak wędkarze. Jak januszowate grubasy gadające o ekstraklasie,
chociaż sami za piłką biegali ostatni raz w 1982 r. kiedy to Orły Piechniczka zajęły
trzecie miejsce na Mistrzostwach Świata w Hiszpanii.
Tak, muzyka mnie ogłusza, przyznaję Panu rację, jak to już zresztą
kiedyś mi się nawet zdarzyło na Fandze. Nie pamiętam, co wtedy pisałem i jaki
miało to ogólny wydźwięk, szukać też mi się nie chce. Jeśli czeka Pan jakiegoś
zwrotu, to raczej go nie będzie. Dla mnie słuchanie to już bardziej uciążliwe
natręctwo niż hobby. No, albo może i hobby, ale jakieś niewdzięczne i obecnie
nieco już puste. Nierozwojowe. W ciągu ostatnich
kilku lat przesłuchałem jakieś setki płyt, pewnie ponad tysiąc będzie. Większość
już nawet mi się nie podobała. Takie poławianie pereł dla własnej satysfakcji, żeby
mieć gdzieś z tyłu głowy, że coś takiego fajnego jest, ale już i tak trzeba się
spieszyć, żeby kolejnych rzeczy szukać. Tak, żeby czuć puls cały czas, żeby wiedzieć,
co się dzieje, żeby nie zostać w tyle. Chociaż i tak zostaje się w tyle, a
nawet nie ma o kim z tym pogadać, bo i kogo to interesuje.
A gdzieś obok uciekają te opowieści przypadkowych ludzi, te
historie przywołanych przez Pana byczków z siłowni. Ale co poradzić? Ja w
panikę wpadam, kiedy bateria mi się w odtwarzaczu przenośnym kończy albo jak
zdam sobie sprawę, że słuchawki w domu zostawiłem. Tu by jakiś detox ostry się
przydał.
Ukłony.
Paweł D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz