sobota, 8 grudnia 2012

Serce zimy

Szanowny Panie,

mam zatem rozumieć, że to, co jest z pozoru złe i dla człowieka niebezpieczne lub przynajmniej niewygodne, może prowadzić do czegoś dobrego, a przede wszystkim ciekawego, czy tak? Bo jeśli tak, to ja oczywiście zgadzam się z Panem w zupełności. Ja też nad półmisek wielki wędlin odtłuszczonych wybrałbym jedno smaczne pętko kiełbasy swojskiej roboty. Cieszę się zatem, że dzięki mnie i Pannie J. nie zdążył Pan na ten pociąg i mogliśmy w skromny sposób przyłożyć rękę do urozmaicenia Pańskiej podróży. Może nawet zasługujemy na miano tłuszczu tej przygody? Jak coś, to polecamy się na przyszłość. Tylko kto tym razem wybiera sztukę? Może Pan? A ja następnym razem. Chociaż w zasadzie to już wybrałem tego "Dziadka do orzechów" w tygodniu świątecznym, tylko nie wiadomo, jak tam z wejściówkami. No nic - zobaczymy. 

O "Dziadku do orzechów" wspominam jednak nie przypadkowo.Jest to jedna z takich rzeczy, które zawsze kojarzą się świątecznie i zimowo. A zimy - jak sam Pan pewnie zauważył - mamy już co niemiara. Noce nie są już takie czarne, powietrze napełnia się parą przy każdym oddechu, a i chodzi się trudniej. Wiadomo, że za miesiąc i dwa będę miał tego już po dziurki w nosie i zacznę narzekać, bo przecież tłuszcz tłuszczem, ale obiektywnie zima jest do dupy - nie mniej jednak na razie wywołuje ona u mnie wewnątrzzmysłową euforię. Trochę jest tak, że każda wschodząca pora roku wyczynia z moim umysłem cuda i rodząca się zima nie jest tu wyjątkiem. Można jednak powiedzieć, że zima jest tu pierwsza. Nie najważniejsza, ale pierwsza. Jakby to Panu wytłumaczyć... Kiedy nadchodzi wiosna, młodnieję. Ten niezwykły zapach powietrza, który każdy tak dobrze rozpoznaje, cofa mnie do czasów pierwszych miłości, kiedy to doznania z pozoru błahe stawały się zalążkiem uczuć niezwykłych, które odmieniały rzeczywistość i dawały poczucie sensu. Latem też młodnieję, choć trochę mniej. To już pierwsze wyprawy do nieco dalszych krain zielonych, wyjazy bez rodziców, czasy młodzieńczych przyjaźni, kiedy to jeszcze nie czekałem na to aż przygoda odnajdzie mnie sama lub wpadnie na mnie przypadkiem w sklepie za rogiem. Lato przypowołuje czasy, kiedy po nowe i niezane sam jeszcze miałem czelność wyciągać ręce. Jesień... hm... jesień to szkoła. I chociaż słowo to dla wielu nie brzmi może atrakcyjnie, to dla mnie ma ono w sobie wiele magii i pod jego sztandarem skupia się cała armia pojęć mniejszych, które dziś wydają mi się esencją młodzieńczego żywota. No i zima...

Nazwałem ją pierwszą, bo kręci wskazówką zegara najdłużej i hamuje dopiero w czasach, kiedy doświadzenia szkolne były jeszcze czymś zupełnie nowym, moje najdalsze wędrówki w gronie przyjaciół kończyły się nad Wisłą, a rozważnia o dziewczętach sprowadzały się do pytania, czy wszystkie one są takie jak Paulina B. (czyli, czy każda dziewczyna, którą spotkam w  przyszłości, będzie mi chciała sprzedać fangę w nos)? Tak - zima to bajka dzieciństwa. Wyglądam teraz za okno, przyglądam się dachom mokotowskich kamienic, które śpią sobie jeszcze smacznie pod śniegiem i nachodzi mnie przekonanie, że wszystkie rzeczy, którym ciasny, logiczny umysł już dawno przyczepił łatkę rzeczy niemożliwych, kiedyś istniały sobie w moim życiu tak po prostu i wcale a wcale nie gryzły się z rzeczywistością. Kiedy schodziłem schodami w dół na klatkę, na której nie było akurat światła, bo wysiadła żarówka, niemal zawsze zawsze w tych ciemnościach czychał na mnie czarny rycerz. Tylko dzięki niewzykłej szybkości udawało mi się przed nim uciec do kuchni, w której moja mama piekła akurat ciasto. Sprawdzałem tylko, czy tata siedzi w pokoju - a jeśli był, to o nic się już nie martwiłem, bo wiadomo było przeież, że czarni rycerze może są i potężni, ale starcie z moim tatą  bez wątpienia skończyłoby się dla takiego gagatka sromotną klęską. Uspokojony wspinałem się więc na kuchenne krzesło i wlepiałem nos w szybę, za którą to w śniegu skrywał się cały ten ogromny świat wypełniony cudami i dziwami. Nie raz i nie dwa widziałem, jak te podłe wilki ze ślepiami czerwonymi przemykały pomiędzy drzewami. Czasami zdażało im się podchodzić niemal pod sam dom. Wołałem wtedy mamę, ale bestiom przeważnie udawało się już skryć za ośnieżonymi gałęziami rozłłożystych choinek. Mama mówiła, że nie ma tam żadnych wilków, a nawet jeśli są, to w domu jesteśmy bezpieczni. Ale czy ja się obawiałem? Chciałem po prostu, żeby je zobaczyła. Wtedy powiedziałaby tacie, a ten wziąłby kawałek porządnego kija i poszedł porzzpędzać przebrzydłe stwory. Jeśli miałbym szczęście, to zabrałby mnie nawet ze sobą. I ja także mógłbym się wykazać. Bo wie Pan, teraz może już brakuje mi heroizmu, a przede wszystkim siły. W tamtych czasach sytuacja wyglądała jednak zupełnie inaczej. Kiedy trzeba było skoczyć z górki w biały puch, żeby dopaść białego smoka, który uwił tam sobie legowisko, to chwytałem za miecz i w jednej sekuundzie byłem na dole. Kiedy potężny lodowy gigant chciał połknąć nasz dom, w mig wspinałem się na drabinę i gołymi rękoma wyrywałem mu długie kły, a ten wyjąc uciekał w popłochu. Przeaważnie jednak musiałem zadowalać się mniejszymi potyczkami, gdyż przez wzgląd na mojego potężnego ojca, większość stworó większego kalibru unikała naszej okolicy. Zawsze trafił się jednak jakiś głupi blaszany troll, co chciał mi zbroić złośliwego psikusa, albo jakaś wataszka szkarłatnych lisów (a musi Pan wiedzieć, że to najbardziej niebezpieczna część lisiej rodziny), co miały zakusy na mieszkańców naszego kurnika. Nie znałem zatem nudy, bo w tej z pozoru zaspanej zimowej krainie co i rusz pojawiali się jacyś goście niezwykli. O  wielu z nich już zapomniałem, a czasem zdaje mi się nawet, że duża ich część w ogóle nie istniała. Przez większą część roku wymiatam te wspomnienia z mojej głowy, robiąc tym samym miejsce na rzeczy prawdziwsze i ważniejsze. Teraz jednak trochę żałuję, że część tego doświadczenia, które zdobyłem w tych pierwszych latach mojego życia bezpowrotnie przepadło, rozmywając się w falach kolejnych etapów życia. 
Może to głupie, ale mam wrażenie, że bez tej dziecięcej wiedzy nigdy się nie dowiem, jaki los spotkał moje skarpetki, papucia Panny J. i różowego trzewika. 

Dziś, kiedy to miasto jeszcze śpi, kiedy Panna J. smacznie chrapie pod ciepłą kołderką,  ja siedzę sobie z kubkiem gorącej kawy i próbuję wsłuchać się w głos tych starych ścian. Bo nie jestem aż takim ignorantem, żeby twierdzić, że ściany głosu nie mają. Myślę nawet, że coś do mnie mówią, tylko ja muszę przypomnieć sobie, jak słuchać. 

Swoją drogą, robiłem ostatnio porządek w naszym obszernym schowku i natknąłem się na coś ciekawego. Ale o tym już innym razem...

Paweł D.   

1 komentarz:

  1. Ja tez chce iść na "dziadka do orzechow". Wbrew pozorom w tygodniu miedzy świętami a sylwestrem nie ma dużo chętnych Byłam parę lat temu dzień po świętach i były pustki. Nota bene spotkalam wtedy na Moliera pana Stefana. Jeszcze wtedy z dredami:)

    OdpowiedzUsuń