Szanowny Panie,
strasznie obleśny był ten Pana wpis. W ogóle nie mogłem skupić uwagi na przekazie. No, ale coś tam do mnie dotarło. Np. zdanie „Czy tęskni Pan za tymi czasami, gdy największym problemem dnia był pryszcz na facjacie?”. Otóż, Panie Stefanie, nie pamiętam. I to nie dlatego, że miałem cerę cherubina. Na litość boską, czy Pan naprawdę nie miewał większych problemów? Problemy egzystencjalne, pała z matmy, pała z fizyki, brak kasy na gitarę lub perkusję, nieudana próba, kłótnia z jakimś bubkiem na korytarzu, porywy serca, złamane serca… hm… no dobra – to akurat jakoś się wiąże z tematem przewodnim Pana wypowiedzi. Chodzi mi jedynie o to, że za czasami owymi tęsknię, ale na pewno nie z tego powodu, że były beztroskie, bo nie były. Teraz nam się tak wydaje. Człowiek pamięta tylko te największe traumy, mniejsze problemy wypiera, a przeszłość ubarwia. Nie znaczy to, że nie było lepiej. Wtedy było lepiej, niż jest teraz. Teraz jest lepiej, niż będzie za 10 lat. Za 10 lat będzie lepiej, niż za 20 lat… i tak dalej, i tak dalej. Oczywiście pod pewnymi względami (liczę, że finansowo będzie u mnie jednak lepiej za te parę lat). Wtedy, w czasach licealnych, mieliśmy wszystko przed sobą. Wielka niewiadoma. Nieograniczona przestrzeń. Nieskończona liczba kierunków do obrania. Niewiadoma. To pozwalało na odważniejsze marzenia ( wystąpić na jednej scenie z Neilem Youngiem!!!), większą dawkę wiary w to, że rzeczywiście są one do spełnienia, no i większą dawkę nadziei – że życie „samo wyjdzie”. Z każdym rokiem to spektrum potencjalnych możliwości się kurczy. Może jednak rośnie spektrum realnych możliwości, wraz ze wspinaniem się po szczeblach drabiny społecznej – kto wie? Z punktu, w którym jestem obecnie, nie ma jeszcze odpowiednio szerokiego widoku.
Ale odchodzę od tematu. A tematem są niedorzeczności, jakie czasem rodzą się Panu w głowie. O, patrzy Pan na to: „Poczuć się młodszym, mniej odpowiedzialnym, mieć mniej na głowie zmartwień”. A może jeszcze to przytnę… „mniej odpowiedzialnym”. Ja, Pan pozwoli, odnoszę wrażenie, że z miesiąca na miesiąc staje się Pan coraz to większym lekkoduchem. Na dupie Pan usiedzieć nie może. Tylko Pan krążysz – to tu, to tam. I gdzie niby ta odpowiedzialność Pana? Gdzie była obecna, kiedy rzucał Pan dobrą pracę?
Ach, tak się tylko czepiam. Bez powodu. Trochę może z braku ciekawszej historii do opowiedzenia. Spać mi się nie chce. Trochę mnie nosi. Co tu zrobić? Co tu zrobić? Nuda to okropne uczucie. Może się jednak położę spać, a jak mi się coś przyśni ciekawego, to rano to tu jeszcze dopiszę? To jest myśl. Pójdę jeszcze do kuchni i zjem coś słabo strawnego (to zawsze wzbogaca marzenia senne).
Rano.
No i uciekałem. Ciągle gdzieś uciekam. Ciągle ktoś mnie goni. Tym razem chyba policja. I chyba towarzyszył mi kolega Jakub. Może to po prostu zniekształcone wspomnienie bieszczadzkie. Bo tu też śmigaliśmy po pagórkach. W górę i w dół. Jak wariaci. I do tego było strasznie i apokaliptycznie nawet. Było, ale się rozmyło.
Pojawił się natomiast statek. Jacht wielki. Tam, jakby na recepcji, która była połączona z pokojem sypialnym, spotkałem Panią Iwonę J. (naszą wspólną koleżankę z liceum), która za chwilę okazała się być Martą H. (kolejną naszą koleżanką z klasy). Tak myślę, że żadna z nich nie byłaby zachwycona tym, że mój mózg zestawił je w jedno. Cóż… ale przejdźmy do sedna, bo już widzę, że Pana nudzić zaczynam. Z Panią Marto-Iwoną, jej chłopakiem i Panienką J. zeszliśmy do Sali jadalnej. Tam, na rozległych stołach, było jedzenia co niemiara. Pieczone kiełbaski, dziczyzna… a, co ja będę opowiadał. Wszystko było. Tyle że to było dla pasażerów, a my byliśmy „państwo wbitka”. Już myślałem, że nie uda nam się niczego wchłonąć, kiedy okazało się, że jest specjalna promocja. Otóż, można było zjeść zupełnie za darmo, jeśli po talerz zgłosiło się na chmurce. Hm… To może być niejasne. No. Trzeba było złapać taki mały obłoczek. Wejść na niego. Tak, wie Pan, stopami – jak na deskorolkę. Chmurka latała wtedy nisko nad pokładem i można sobie było na niej surfować. Nie było to oczywiście szczególnie łatwe, bo chmurki bywają zdradzieckie (jak się okazało), ale z drugiej strony… czego się nie robi dla wyżerki (nawet jeśli to tylko sen). Pochwalę się, że udało mi się. Dorwałem swój obłoczek i z klasą podfrunąłem sobie po talerz. I już miałem własny talerz, już miałem naszykowany widelec, już grasowałem między stołami, już wybierałem menu, kiedy… tak… obudziłem się. Jak zwykle. Czemu sny kończą się zawsze przed spełnieniem?
A najgorsze, że poranek jakiś niemiły. Chciałbym być bogaty i mieć własny kąt. Albo chmurkę, na której przemierzał bym sobie świat. Może gdzieś by mnie wzięli za bóstwo jakieś… to miła perspektywa.
Chyba odlatuję z ambicjami.
Paweł D.
strasznie obleśny był ten Pana wpis. W ogóle nie mogłem skupić uwagi na przekazie. No, ale coś tam do mnie dotarło. Np. zdanie „Czy tęskni Pan za tymi czasami, gdy największym problemem dnia był pryszcz na facjacie?”. Otóż, Panie Stefanie, nie pamiętam. I to nie dlatego, że miałem cerę cherubina. Na litość boską, czy Pan naprawdę nie miewał większych problemów? Problemy egzystencjalne, pała z matmy, pała z fizyki, brak kasy na gitarę lub perkusję, nieudana próba, kłótnia z jakimś bubkiem na korytarzu, porywy serca, złamane serca… hm… no dobra – to akurat jakoś się wiąże z tematem przewodnim Pana wypowiedzi. Chodzi mi jedynie o to, że za czasami owymi tęsknię, ale na pewno nie z tego powodu, że były beztroskie, bo nie były. Teraz nam się tak wydaje. Człowiek pamięta tylko te największe traumy, mniejsze problemy wypiera, a przeszłość ubarwia. Nie znaczy to, że nie było lepiej. Wtedy było lepiej, niż jest teraz. Teraz jest lepiej, niż będzie za 10 lat. Za 10 lat będzie lepiej, niż za 20 lat… i tak dalej, i tak dalej. Oczywiście pod pewnymi względami (liczę, że finansowo będzie u mnie jednak lepiej za te parę lat). Wtedy, w czasach licealnych, mieliśmy wszystko przed sobą. Wielka niewiadoma. Nieograniczona przestrzeń. Nieskończona liczba kierunków do obrania. Niewiadoma. To pozwalało na odważniejsze marzenia ( wystąpić na jednej scenie z Neilem Youngiem!!!), większą dawkę wiary w to, że rzeczywiście są one do spełnienia, no i większą dawkę nadziei – że życie „samo wyjdzie”. Z każdym rokiem to spektrum potencjalnych możliwości się kurczy. Może jednak rośnie spektrum realnych możliwości, wraz ze wspinaniem się po szczeblach drabiny społecznej – kto wie? Z punktu, w którym jestem obecnie, nie ma jeszcze odpowiednio szerokiego widoku.
Ale odchodzę od tematu. A tematem są niedorzeczności, jakie czasem rodzą się Panu w głowie. O, patrzy Pan na to: „Poczuć się młodszym, mniej odpowiedzialnym, mieć mniej na głowie zmartwień”. A może jeszcze to przytnę… „mniej odpowiedzialnym”. Ja, Pan pozwoli, odnoszę wrażenie, że z miesiąca na miesiąc staje się Pan coraz to większym lekkoduchem. Na dupie Pan usiedzieć nie może. Tylko Pan krążysz – to tu, to tam. I gdzie niby ta odpowiedzialność Pana? Gdzie była obecna, kiedy rzucał Pan dobrą pracę?
Ach, tak się tylko czepiam. Bez powodu. Trochę może z braku ciekawszej historii do opowiedzenia. Spać mi się nie chce. Trochę mnie nosi. Co tu zrobić? Co tu zrobić? Nuda to okropne uczucie. Może się jednak położę spać, a jak mi się coś przyśni ciekawego, to rano to tu jeszcze dopiszę? To jest myśl. Pójdę jeszcze do kuchni i zjem coś słabo strawnego (to zawsze wzbogaca marzenia senne).
Rano.
No i uciekałem. Ciągle gdzieś uciekam. Ciągle ktoś mnie goni. Tym razem chyba policja. I chyba towarzyszył mi kolega Jakub. Może to po prostu zniekształcone wspomnienie bieszczadzkie. Bo tu też śmigaliśmy po pagórkach. W górę i w dół. Jak wariaci. I do tego było strasznie i apokaliptycznie nawet. Było, ale się rozmyło.
Pojawił się natomiast statek. Jacht wielki. Tam, jakby na recepcji, która była połączona z pokojem sypialnym, spotkałem Panią Iwonę J. (naszą wspólną koleżankę z liceum), która za chwilę okazała się być Martą H. (kolejną naszą koleżanką z klasy). Tak myślę, że żadna z nich nie byłaby zachwycona tym, że mój mózg zestawił je w jedno. Cóż… ale przejdźmy do sedna, bo już widzę, że Pana nudzić zaczynam. Z Panią Marto-Iwoną, jej chłopakiem i Panienką J. zeszliśmy do Sali jadalnej. Tam, na rozległych stołach, było jedzenia co niemiara. Pieczone kiełbaski, dziczyzna… a, co ja będę opowiadał. Wszystko było. Tyle że to było dla pasażerów, a my byliśmy „państwo wbitka”. Już myślałem, że nie uda nam się niczego wchłonąć, kiedy okazało się, że jest specjalna promocja. Otóż, można było zjeść zupełnie za darmo, jeśli po talerz zgłosiło się na chmurce. Hm… To może być niejasne. No. Trzeba było złapać taki mały obłoczek. Wejść na niego. Tak, wie Pan, stopami – jak na deskorolkę. Chmurka latała wtedy nisko nad pokładem i można sobie było na niej surfować. Nie było to oczywiście szczególnie łatwe, bo chmurki bywają zdradzieckie (jak się okazało), ale z drugiej strony… czego się nie robi dla wyżerki (nawet jeśli to tylko sen). Pochwalę się, że udało mi się. Dorwałem swój obłoczek i z klasą podfrunąłem sobie po talerz. I już miałem własny talerz, już miałem naszykowany widelec, już grasowałem między stołami, już wybierałem menu, kiedy… tak… obudziłem się. Jak zwykle. Czemu sny kończą się zawsze przed spełnieniem?
A najgorsze, że poranek jakiś niemiły. Chciałbym być bogaty i mieć własny kąt. Albo chmurkę, na której przemierzał bym sobie świat. Może gdzieś by mnie wzięli za bóstwo jakieś… to miła perspektywa.
Chyba odlatuję z ambicjami.
Paweł D.
Ej, a w Narodowym Parku Tatrzańskim zamontowali fotopułapki - takie kamery co się włączają jak ktoś koło nich przechodzi i poustawiali je w miejscach w których turyści łamią przepisy i łażą gdzie nie wolno. Tylko patrzeć a pan w czerwonej kurtce będzie miał taką w Bieszczadach.
OdpowiedzUsuń