piątek, 15 stycznia 2021

Karate

Szanowny Panie,

jakoś wiosną 2019 r. dosyć przypadkowo natknąłem się na YouTube na pierwszy odcinek serialu Cobra Kai. Później w jeden lub dwa wieczory obejrzałem cały serial. Tzn. pierwszy sezon, bo tyle wtedy było. Niby serial dla dzieciaków, ale pięknie pogrywający z nami – pokoleniem VHS. Gdyby to były dalsze losy Daniela LaRusso, czyli głównego bohatera serii Karate Kid, to byłaby nuda. Tymczasem twórcy w centrum wydarzeń osadzili jego głównego rywala z pierwszej części, czyli Johnego Lawrenca, no i to był strzał w dziesiątkę, bo Johny to nie taka pindzia, tylko facet z krwi i kości. Uosobienie ducha lat 80. Jeździ czerwoną Corevettą, nosi koszulki Metalliki, a jego ulubiony film to Żelazny Orzeł (…a drugi ulubiony, to Żelazny Orzeł II). Ale po co ja to wszystko piszę? Przecież pewnie już Pan to widział – wszak teraz wszyscy męczą trzeci sezon. Ja przez ostatnie cztery dni, jakoś tak ukradkiem, żeby nikt w domu nie zauważył, nadrobiłem cały drugi (bo jakoś przegapiłem, jak był na świeżo). I cieszę się jak dziecko, bo teraz nie muszę czekać długo na następny!

Śmieszne, że w życiu nie byłem nawet na jednej lekcji karate. W ogóle sporty walki jakoś zupełnie mnie ominęły. Na Judo chodziłem przez jeden semestr na pierwszym roku studiów, żeby WF zaliczyć, ale męczące to było i wcale mi się nie podobało. Może te poniedziałki o 8 psuły mi to doświadczenie. Żeby na tę godzinę dojechać na Karową, to musiałem autobusem o 6:16 ruszać z GK, a to były czasy, kiedy weekendy bywały ciężkie. Jednym słowem – przespałem. A przecież karate, czy może ogólniej, sporty walki, w swoim filmowym, kozackim wydaniu były ważnym elementem kształtującym mój młody umysł na przełomie lat 80. i 90. (co uświadomił lub może po prostu przypomniał Cobra Kai).

Bardzo lubiłem Karate Kid (jedynkę najbardziej, ale reszta serii też dawała radę). Niemniej w wypożyczalni, którą mój sąsiad otworzył w swoim przedpokoju (Boże, co za piękne czasy!), był cały regał pełen obciachowych filmideł klasy B, które traktowały o praniu się po mordach. Było z czego wybierać. Miałem tam zniżki oczywiście, więc myślę, że udało mi się zobaczyć z 90% tej kolekcji.



Królem był Jean Claud Van Damme. Bez wątpienia. Nie całego kina akcji (bo przecież Stallone i Schwarzenegger), ale tam gdzie chodziło o szpagaty i kopniaki z półobrotu, to jednak rządził. Przecież to trudno spamiętać nawet te wszystkie produkcje! Osobiście najbardziej lubiłem Kickboxera, gdzie musiał stawić czoło Tong Po. To, co tworzy wspaniałego bohatera, to jeszcze lepszy czarny charakter, a w filmach karate ze świecą szukać takiego, który mógłby się równać z Tong Po. Każdy dzieciak z tamtych czasów pamięta chyba scenę, kiedy ten skurczybyk ćwiczy, kopiąc gołymi nogami w betonowy słup, aż tynk się sypie. No, a później łamie brata Kurta Sloane’a (granego przez JCVD) – brr, aż teraz mnie ciary przeszły. Wszak Jean Claude odpadł po pierwszej części (bo pewnie wolał się brać za bardziej dochodowe projekty), a Tong Po został jeszcze na cztery kolejne odsłony serii. Równie popularny jak Kickboxer, a może nawet bardziej był Krwawy Sport. Film wyszedł rok wcześniej i była to pierwsza główna rola JCVD. Bolo Yeung też dawał radę w roli antagonisty. Zresztą w tamtym czasie był już znaną postacią – w Wejściu Smoka stanął wszak naprzeciw samego Bruce’a Lee. Jeszcze przed Krwawym Sportem, Jean-Claude sam pojawił się jako czarny charakter w filmie Bez odwrotu  (który fabułą mocno kojarzy mi się z o dwa lata wcześniejszym Karate Kid, ale zamiast Pana Miagi jest tu… duch wspomnianego już Bruce’a Lee – yeah!). W sumie też klasyk. No, a po Krwawym Sporcie, to Van Dame po prostu kosił wszystko.

 

Oprócz Kickboxera były też Lwie Serce, Podwójne uderzenie (tu wcielił się w rolę braci bliźniaków – bardzo to lubiłem), Cyborg, Uciec, ale dokąd? Czarny Orzeł, Wykonać Wyrok. No - same hity. Najlepsze jest to, że wszystko to nakręcił w ciągu zaledwie pięciu lat – od 1988 r do 1993 r. Jeszcze w 1993 ukazał się Nieuchwytny Cel Johna Woo, który chyba nawet cieszył się dość dużą popularnością, ale którego już nie lubię i uważam za pewien punkt zwrotny. Od tej chwili zaczyna się kombinowanie i mam wrażenie coraz to mniej ciekawe tytuły (Quest z 1996 był jeszcze dosyć przyjemny). No, ale to może po prostu lata 90. go  pożarły, tak jak i całą resztę.

Weźmy takiego Stevena Segala – u niego niby najgęściej było w latach 90. ale i tak ludzie najbardziej pamiętają te wczesne produkcje – Nico, Wygrać ze śmiercią i pierwszego Liberatora. Mój ojciec jakoś do Segala miał słabość, ja w zasadzie jakoś nie byłem aż tak entuzjastyczny. Ja w tamtych czasach więcej sympatii żywiłem do mniej popularnego (a na pewno mniej zarabiającego) Micheala Dudikoffa. A wszystko za sprawą serii Amerykański Ninja, która według mojej ówczesnej opinii – wymiatała. Pierwszą część oglądałem chyba z dziesięć razy. Ze dwa lata temu w przypływie jakiegoś głupiego sentymentu postanowiłem sobie do niej wrócić… cóż, niektóre rzeczy lepiej pozostawić jedynie w swojej pamięci. Chyba jakąś słabość do motywu ninja w ogóle miałem. Pewnie to ze względu na miecze. (no tak… ten Nieśmiertelny jednak zawsze był z tyłu głowy gdzieś). No i był to całkiem popularny motyw w całym nurcie filmów karate. Była Prośba o śmierć z 1985, Oktagon z 1980 (z Chuckiem Norrisem), a nawet Ninja Terminator znowu z 1985.



A jeszcze z tych, do których regularnie wracałem, to muszę przypomnieć Najlepszych z Najlepszych. Zbieranina zawodników taekwondo z USA jedzie do Korei, żeby sprawić łomot ich drużynie narodowej. USA is the best! Always! The Best of the Best. Taaa… ale nam banie ryli, co? Była w tym filmie jednak dosyć fajna rzecz, która odróżniała ten film od większości produkcji z tego gatunku. Mieliśmy dwóch w zasadzie równorzędnych bohaterów. W ogóle to był film o drużynie bardziej niż o jednostce. Trochę w typie amerykańskich filmów od drużynach koszykówki czy footballu (amerykańskiego oczywiście).

No, ale jak zaczynam w tym grzebać, to wciąż przypominam sobie jeszcze innych zawodników. Pamięta Pan może Billy’ego Blanksa? To w zasadzie chyba jedyny czarnoskóry, który zaistniał w tym światku. Chociaż jak tak teraz patrzę, to główną rolę dostał chyba dopiero w 1992 w Szponach Orła. Bo wcześniej to głównie jako support. A skoro mowa o tych drugoplanowcach etatowych, to trzeba przypomnieć też Matthiasa Huesa. Nazwiska może Pan nie kojarzyć, ale mordkę od razu by Pan rozpoznał. Naczelny czarny charakter, zwłaszcza w tych tańszych produkcjach. Chociaż on z tą swoją aparycją, to wszędzie był wciskany po prostu i chyba nawet na Star Treka jakiegoś się załapał.


Było jeszcze kilku. Don „The Dragon” Wilson chociażby (chociaż z nim za bardzo filmów nie oglądałem, po tym jak w pierwszej scenie bodajże Bloodfist II pojawiła się jakaś ostra laska z cyckami na wierzchu i przestraszyłem się, żeby zaraz rodzice nie wparowali – wyłączyłem szybko, odniosłem kasetę do wypożyczalni i poprosiłem o wymianę, mówiąc, że już widziałem… młody jeszcze byłem…). Ach, był też Chuck Norris przecież! Kurcze, jeszcze tylu innych. Śmieszne, że prawie żadnych Azjatów, co nie? Przedziwne rzeczy nam Ci Amerykanie wkładali do głów, jakby się tak zastanowić! No, ale w tamtych czasach wszystko, co szło z Zachodu to się bezkrytycznie łykało. I niby teraz gadają ludzie w naszym wieku, że dzieciaki to mają siano w głowach, bo tylko siedzą z nosami w smartfonach i grają w gry na konsolach. Jakoś trudno mi sobie uzmysłowić, czego wartościowego nauczyły mnie filmy, w których roiło się od półnagich, naoliwionych facetów, których ciężko nawet nazwać aktorami. Żebym chociaż nauczył się sam tego słynnego kopa z półobrotu! Ale nie…

Rozwiązywanie konfliktów wyłącznie za pomocą przemocy. Fontanny krwi. Okrucieństwo. Seksizm na każdym kroku. Estetyczny szalet. Scenariusze pisane na kolanie.

Drodzy Rodzice, dziękuję za Wasze pełne zaufanie, że mimo wszystko nie wyrosnę na popaprańca! Może i wzorce kulawe, ale jednak było fajnie!

Kończę, bo trzeci sezon Cobra Kai się przecież sam nie obejrzy.

Osu!

Paweł D.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz