Szanowny Panie,
jakoś wiosną 2019 r. dosyć
przypadkowo natknąłem się na YouTube na pierwszy odcinek serialu Cobra Kai.
Później w jeden lub dwa wieczory obejrzałem cały serial. Tzn. pierwszy sezon,
bo tyle wtedy było. Niby serial dla dzieciaków, ale pięknie pogrywający z nami
– pokoleniem VHS. Gdyby to były dalsze losy Daniela LaRusso, czyli głównego
bohatera serii Karate Kid, to byłaby nuda. Tymczasem twórcy w centrum
wydarzeń osadzili jego głównego rywala z pierwszej części, czyli Johnego
Lawrenca, no i to był strzał w dziesiątkę, bo Johny to nie taka pindzia, tylko
facet z krwi i kości. Uosobienie ducha lat 80. Jeździ czerwoną Corevettą, nosi
koszulki Metalliki, a jego ulubiony film to Żelazny Orzeł (…a drugi
ulubiony, to Żelazny Orzeł II). Ale po co ja to wszystko piszę? Przecież
pewnie już Pan to widział – wszak teraz wszyscy męczą trzeci sezon. Ja przez
ostatnie cztery dni, jakoś tak ukradkiem, żeby nikt w domu nie zauważył,
nadrobiłem cały drugi (bo jakoś przegapiłem, jak był na świeżo). I cieszę się
jak dziecko, bo teraz nie muszę czekać długo na następny!
Śmieszne, że w życiu nie byłem nawet na jednej lekcji karate. W ogóle sporty walki jakoś zupełnie mnie ominęły. Na Judo chodziłem przez jeden semestr na pierwszym roku studiów, żeby WF zaliczyć, ale męczące to było i wcale mi się nie podobało. Może te poniedziałki o 8 psuły mi to doświadczenie. Żeby na tę godzinę dojechać na Karową, to musiałem autobusem o 6:16 ruszać z GK, a to były czasy, kiedy weekendy bywały ciężkie. Jednym słowem – przespałem. A przecież karate, czy może ogólniej, sporty walki, w swoim filmowym, kozackim wydaniu były ważnym elementem kształtującym mój młody umysł na przełomie lat 80. i 90. (co uświadomił lub może po prostu przypomniał Cobra Kai).
Bardzo lubiłem Karate Kid
(jedynkę najbardziej, ale reszta serii też dawała radę). Niemniej w
wypożyczalni, którą mój sąsiad otworzył w swoim przedpokoju (Boże, co za piękne
czasy!), był cały regał pełen obciachowych filmideł klasy B, które traktowały o
praniu się po mordach. Było z czego wybierać. Miałem tam zniżki oczywiście,
więc myślę, że udało mi się zobaczyć z 90% tej kolekcji.
Weźmy takiego Stevena Segala – u
niego niby najgęściej było w latach 90. ale i tak ludzie najbardziej pamiętają
te wczesne produkcje – Nico, Wygrać ze śmiercią i pierwszego Liberatora.
Mój ojciec jakoś do Segala miał słabość, ja w zasadzie jakoś nie byłem aż tak
entuzjastyczny. Ja w tamtych czasach więcej sympatii żywiłem do mniej
popularnego (a na pewno mniej zarabiającego) Micheala Dudikoffa. A wszystko za
sprawą serii Amerykański Ninja, która według mojej ówczesnej opinii –
wymiatała. Pierwszą część oglądałem chyba z dziesięć razy. Ze dwa lata temu w
przypływie jakiegoś głupiego sentymentu postanowiłem sobie do niej wrócić… cóż,
niektóre rzeczy lepiej pozostawić jedynie w swojej pamięci. Chyba jakąś słabość
do motywu ninja w ogóle miałem. Pewnie to ze względu na miecze. (no tak… ten
Nieśmiertelny jednak zawsze był z tyłu głowy gdzieś). No i był to całkiem
popularny motyw w całym nurcie filmów karate. Była Prośba o śmierć z
1985, Oktagon z 1980 (z Chuckiem Norrisem), a nawet Ninja Terminator
znowu z 1985.
No, ale jak zaczynam w tym grzebać, to wciąż przypominam sobie jeszcze innych zawodników. Pamięta Pan może Billy’ego Blanksa? To w zasadzie chyba jedyny czarnoskóry, który zaistniał w tym światku. Chociaż jak tak teraz patrzę, to główną rolę dostał chyba dopiero w 1992 w Szponach Orła. Bo wcześniej to głównie jako support. A skoro mowa o tych drugoplanowcach etatowych, to trzeba przypomnieć też Matthiasa Huesa. Nazwiska może Pan nie kojarzyć, ale mordkę od razu by Pan rozpoznał. Naczelny czarny charakter, zwłaszcza w tych tańszych produkcjach. Chociaż on z tą swoją aparycją, to wszędzie był wciskany po prostu i chyba nawet na Star Treka jakiegoś się załapał.
Rozwiązywanie konfliktów
wyłącznie za pomocą przemocy. Fontanny krwi. Okrucieństwo. Seksizm na każdym kroku.
Estetyczny szalet. Scenariusze pisane na kolanie.
Drodzy Rodzice, dziękuję za Wasze
pełne zaufanie, że mimo wszystko nie wyrosnę na popaprańca! Może i wzorce kulawe,
ale jednak było fajnie!
Kończę, bo trzeci sezon Cobra
Kai się przecież sam nie obejrzy.
Osu!
Paweł D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz