piątek, 22 stycznia 2021

Oto jest krew

 Szanowny Panie,

co? Ubodło Pana, że raz mi się udało napisać dwa razy z rzędu? Już Pan musiał tak samo, a nawet szybciej? Niech Pan nie myśli, że teraz się zniechęcę i polegnę. No może niedługo… ale jeszcze nie teraz.

Ciekawy Pan temat poruszył w ostatnim… przedostatnim poście.

Ach te chłopięce konflikty! Bijatyki! Nawalanki! Solówy! Fangi w nos i żebra, kopy w brzuch i jajka! Taaa… Hmm… W żadnych nie brałem udziału. No prawie.

Aż obciach tak bloga nazwać, jak sobie teraz pomyślę. I jeszcze od czasu do czasu silić się na pielęgnowanie mitu „prawdziwego” mężczyzny (to bardziej u Pana niż u mnie - bo ja po prostu, co do zasady z klarownymi ideami mam na pieńku, ale jakoś przecież też się pod tym podpisuję). Dwie pipki (J. mnie tu skarci), co to nigdy nikogo porządnie nie sklepały. No nie, Pan miałeś tę jedną solówkę wygraną. To jeden do zera dla Pana, bo ja nawet o takie doświadczenie jestem biedniejszy. I żałuje tego strasznie (i zazdroszczę tej jednej). W zasadzie w szkole podstawowej chyba tylko raz biłem się tak na poważnie. Niesamowite. No bo niby ciągle się biliśmy, przepychaliśmy, ganialiśmy, kopaliśmy… ale jednak wiadomo, kiedy to jest sposób wyładowania energii, zabawa, sport, a kiedy gniew, adrenalina i chwila prawdy.

Ten mój pierwszy raz był z Robertem Ch. Nie ja jedyny zaliczyłem z nim pewnie swoją inicjację, bo gość po prostu szukał kłopotów. Zawsze. I jak piszę zawsze, to nie chodzi mi o to, że zdarzało się to regularnie, czy często, tylko, że kurna zawsze. Non-stop. Był jak cholerny nakręcany samochodzik. Dziś powiedzieliby, że był żywy chłopak. Dziesięć czy piętnaście lat temu, że to ADHD. W pierwszej połowie lat 90. był po prostu łobuzem (no niech będzie łobuziakiem – bo to w sumie naprawdę fajny gość był/jest pewnie). Oczywiście nie mam pojęcia, o co poszło. Możliwe, że nawet powiedział, że chodź na „solo”, czy coś w tym stylu. Nie pamiętam dobrze tego początku, ale pasowałoby to nawet, bo po jakichś jego słowach, to ja go zaatakowałem. Pewnie liczyłem, że się nie postawi, bo był jednak mniejszy (krępy, ale niższy). On chyba najpierw uciekał, ale potem się zaperzył i rozpoczął kontrę. I wtedy wiedziałem, że to już jest ten moment, że nie ma odwrotu. Że to nie skończy się łatwo, jak zwykle, jakimiś dziecinnym zapasami, że się potarzamy, poprzewracamy, ktoś będzie miał znaczącą przewagę i się skończy. Kiedy u niego pięści poszły w ruch, to już było to. Bójka. Bo to może i był zabawny urwis, ale był to zabawny urwis, który ciągle wpadał w kłopoty i nie raz musiał ratować się walką. Do tego regularnie  brał udział w solówkach,  a co ważniejsze miał dwóch starszych braci - całkiem poważnych zawodników - i wiadomo było, że musieli go nieźle przeczołgać w chałupie. Słowem – doświadczenie było po jego stronie. I przez chwilę to poczułem, i szczerze się przestraszyłem. Dalej to było takie nic – moment po prostu. Atakował, ale ręce miał za krótkie. Byłem większy, silniejszy. Wtedy to wystarczyło. Jakoś udało mi się sprowadzić walkę do parteru i jak już na nim byłem, i jak już kontrolowałem sytuację, to chciałem, żeby to był koniec. Dla mnie te szkolne walki normalnie kończyły się właśnie w tym momencie i wcale nie chciałem iść dalej. Tylko, że to nie były te chłopięce zapasy tym razem. Po pierwsze – byli świadkowie. Po drugie – tylko jednoznaczna wygrana mogła zapewnić spokój (tak, jak Pana wygrana solówka); wycofanie się  mogło być zachętą dla niego lub dla innych na przyszłość. I nie, że ja tak kombinowałem wtedy. To się po prostu wiedziało. Tak to już było (i pewnie jest) poukładane. Zacząłem więc okładać go pięściami po twarzy. Nie wiem, może go ze trzy razy w twarz uderzyłem? I ze dwa jeszcze jak staliśmy? Same ciosy były doświadczeniem dla mnie niezwykle odkrywczym, które to nadal jest bardzo we mnie żywe. Przede wszystkim było zaskoczenie i o tym wydaje mi się, że nawet już kiedyś pisałem na fandze, więc się pewnie powtórzę. Otóż chowany na tych durnych filmach karate kojarzyłem uderzenia z czymś twardym, strzelającym, głośnym. Tymczasem pięść moja napotkała miękkie ciało, które niemal rozpływało się pod naporem ciosu. Chociaż zakładam, że biłem z całej siły i wiedziałem, że on czuje to, jak uderzenie, moja dłoń nie odczuwała tego wcale, przez co nawet później miałem poczucie, że powinienem był chyba bić jeszcze mocniej.  Niemniej była to moja pierwsza walka, pierwsza wygrana walka i jedyna wygrana walka.

Później kilka razy byłem gdzieś na krawędzi, ale faktycznie chyba złapałem ten syndrom, co i Pan. Zacząłem się wycofywać w odpowiednich momentach. Chociaż, co to znaczy, że w odpowiednich? Może to jedynie, że jakoś przeważnie było bez obciachu i nie martwiłem się o to, że jestem tchórzem i ktoś może to zauważyć (a byłem oczywiście i nadal jestem!). No tu mógłbym powtórzyć w zasadzie część Pana wpisu w całości, tę o unikaniu konfliktów. Posunięte to jest u mnie aż do granic przyzwoitości. Czy mam z tym problem? Oczywiście. Myślę, że to jakoś jednak się odkłada pod czaszką i jest źródłem frustracji. Nawet teraz, będąc dorosłym i semi-poważnym człowiekiem regularnie fantazjuję o okładaniu ludzi (tylko dorosłych mężczyzn – dla jasności). Głupie to, a jednak prawdziwe.

Jak tak teraz myślę, to od zakończenia podstawówki całe moje doświadczenia z bójkami sprowadzają się jedynie do tego, że jestem pijany i dostaję po mordzie. O alkoholu musiałem tu wspomnieć, gdyż prawdopodobnie tylko dzięki niemu w ogóle udało mi się bywać w bójkach. Mało tego, sam nawet je rozpoczynałem. Tak, jak wtedy w Klubokawiarni, kiedy Pan wyszedł, a ja toczyłem nierówną batalię z jakimiś dwoma randomami, wylądowałem na stole z jedzeniem, pomiędzy jakąś parą, która próbowała spędzić chyba miły romantyczny wieczór, a w ostatecznym rozrachunku straciłem dwa przednie zęby. Albo wtedy, kiedy na wieczorze kawalerskim Jakuba B. (a dzień przed swoją drugą rocznicą ślubu) wylądowaliśmy w jakimś małomiasteczkowym parku pełnym agresywnej miejscowej młodzieży i nie chcąc wyjść na leszczy daliśmy się przekopać od góry do dołu (bo trudno to nazwać równą walką), a ja osobiście nie zaliczyłem nawet, żadnego wyprowadzonego ciosu, za to na zawsze pożegnałem się z moim pięknym nosem (czy był rzymski, czy grecki? Tego nie wiem, ale naprawdę bardzo go sobie ceniłem). Myślę, że sporadyczne uczestnictwo w takich pijackich burdach pozwoliło mi utrzymywać, że nie podkulam ogona, nie uciekam  i nie jest tak, że zawsze się boję. No i faktem jest, że samego lania się nie boję chyba. Adrenalina i tak sprawia, że niewiele się czuje. Boję się jednak poniżenia oraz śmierci (ewentualnie trwałych ubytków na zdrowiu, ale o tym raczej nie myślę). No i wiem, że większe szanse na uniknięcie tych dwóch rzeczy miałbym jednak wtedy, gdybym zaczął na przykład ćwiczyć jakieś sztuki walki, a do tego nie udawał kozaka po alko.  Ale co komu po surowej wiedzy? Zresztą, teraz to i tak już jakby wypadłem z obiegu. Niemniej żałuję, że cała moja waleczność sprowadzała się przez większość życia do wychylenia kilku głębszych i wmawiania sobie, że krew moja zielona, a cały świat, jak Dublin podchmielony po północy. Wstyd.

Demony Pan wywołujesz, Panie Stefanie.

Dumnie kroczę, dziś bez ukłonów i pozdrowień,

Paweł D.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz