Szanowny Panie,
ja teraz między świętami Bożego
Narodzenia, a świętem Trzech Króli, wziąłem kilka dni wolnego. Wyjechaliśmy do
Nowego Sącza izolować się, odpoczywać, zbierać siły. Wie Pan, pomyślałem, że
dam sobie chwilę wytchnienia i znów zapędzę się, jak kretyn, w pułapkę Nowego
Roku. I tak też się stało. Sam Pan czytał mój wpis ostatni – ile energii! Wola.
Chęć. Radość.
Dziś pierwszy dzień w pracy.
Osiem godzin. Dziewięć. Jeszcze w nocy przygotowania. Tu spina. Tam spina. Tego
zapomniałem. Tego nie dopilnowałem. Ten chce to, a tamta tamto.
Osiem. Kurwa. Godzin. No…
dziewięć. I jeszcze te nocne. Nowy Rok - Kiss My Ass.
Postanowienia już się sypią. Tak,
jak Pan pisał. Piach cenniejszy niż te plany wszystkie.
I znowu ten wkurw i ta złość. I
jak na karuzeli. Dzień świstaka, tylko w latach liczony.
Najgorzej, że ta energia nie
znika, ot tak.
Antoni D. przychodzi z pracy. Ręce
umyje, twarz. Siada przy stole, zupę pochlipie. Wiele się nie odzywa. Na drugie
coś będzie? Nie teraz. Za chwilę. Ziemniaki jeszcze dochodzą. Poszedłbyś i
ruszył coś tą anteną na górze. Dzieciaki mówią, że u nich w ogóle Polsatu nie
ma, a na innych też coś tak śnieży. Zaraz pójdę. Daj, odsapnę trochę. No idź
teraz, póki się ziemniaki gotują, to już ruszysz i będzie z głowy. Dobra. To
pójdę.
Słyszę, się drzwi otwierają na
półpiętrze. Kroki ciężkie. Ojciec idzie. Wychylam głowę. Cześć. Cześć. Nie ma
Polsatu. Znowu się coś w tym rozgałęziaczu rozłączyło. No idę, zobaczę. Ruszałeś?
Nie ruszałem nic. Nie ruszam tego. Jest tu ten śrubokręcik mój? W szufladzie
pewnie. Idzie w szufladzie grzebać. Chowam głowę. Zamykam drzwi od pokoju. Grałem
w coś, ale na razie wyciągnę biologię. Posiedzę nad książką. Słyszę, że w
szufladzie grzebie. Szufladą wali. Nie, że mocno jakoś, ale wali. Siada na
ziemi ciężko. Te kable po ziemi szurają.
Rozgałęziacz do przewodu
antenowego. Małe gówno. Z jednej strony Pan wsadzasz ten kabel antenowy, co z
dachu idzie. Obrany. A z drugiej dwa kable – jeden, żeby można było oglądać
Polsat w telewizornii na parterze, a drugi, żeby na piętrze też można było. Skręca
się to na śrubki trzy chyba. Jak się dobrze ułożą te kable, to i działa jakoś. Tylko
ciągle ktoś tam tyrknął, nogą zahaczył, albo i samo z siebie. Psuło się, jak
złe. No, gówno takie. Niby metalowe, ale jakieś małe i nie pancerne. A
Antoniego Pan widziałeś nie raz. Palce nie za długie, ale grube, mocne.
O w kurwe jebane! Już słyszę, jak
się z tym szarpie. Kojarzy Pan, jak warczę pod nosem czasem, jak mi na koszu
nie idzie? To coś takiego też. I znowu. Wali tym rozgałęziaczem o podłogę. Jakby
to pomóc miało. I odmienia tę „kurwę” przez przypadki wszystkie.
Teraz niech Pan nie myli
programów, bo to nie żadne „Trudne sprawy”. Nie siedzę wcale w swoim pokoju
przestraszony, czy coś. Trochę mnie to by śmieszyło nawet, tylko boję się, że zaraz
rozwali to w cholerę i do soboty w ogóle telewizji nie będzie.
No, ale zbiera się w sobie,
dłubie, dłubie. Coś tam znowu w szufladzie grzebie. Coś sobie przyniesie.
Mógłby już skończyć, bo od osiemnastej Canal+ już odkodowany i mi tylko
najlepsze programy uciekają. Słyszę, że zbiera już te śrubokręciki. Kablami
szura. Sapie, jakby z ulgą trochę. Chyba zrobił. Głowę wystawiam. I jak tam? Działa?
Działa. Idzie na dół.
No więc dziś działam ostro, od
rana samego. Kilka dni mnie nie było i dużo tego. Lecą godziny. Raporty, maile,
telefony. Do piętnastej łeb mi już pęka. Jeszcze jakaś telekonferencja za pół godziny.
Dobra. Późny obiad po siedemnastej, bliżej osiemnastej. I kumpel jeszcze pisze,
a co z tą ofertą do Bydgoszczy? A ta do Warszawy? Robimy to? Jaka Bydgoszcz? No
kurwa! Przecież nie było tego. Może pomyłka? Nie no, chuj, jest! Kurwa, kurwa,
kurwa!
Biegnę na górę. Internet nie
działa oczywiście. Wydobywam z siebie to z zduszone ja pier… Warczę pod nosem. Resetuję
router. Nie tam, cały dzień rwie. Pod telefon się podłączę. Gdzie ten kabel
cholerny?! Poskręcały mi się w torbie. Szarpię tę kłębki, na siłę ten właściwy wyrywam.
Podłączam. Dobra. Łączy się. Ok. Jest. Zrobię zaraz. Z godzina zejdzie, albo i
z wieczoru połowa. Po kawę polecę jeszcze na dół.
Wbiegam z powrotem z tą kawą
gorącą. Z podłogi tu taka śruba wystaje po obijaczu, bo dzieciaki chyba
odkręciły tę kulkę, co ma właśnie drzwi obijać. Centralnie z rozpędu stopą w tę
śrubę wyjeżdżam. W ręku ta kawa gorąca. Lecę do przodu. Podtrzymuję się ręką
lewą za stolik. Na kolano padam tylko. Wstęgi kawy w slow motion kręcą figury
wokół mojej głowy. Patrzę na nie z niedowierzaniem pewnym. Czy naprawdę zaleję
poduszki i pościel, podłogę i komputer?
Rozbryzgują się po wszystkim, ale mam to już w dupie w sumie, bo już leżę na podłodze
za stopę się trzymając. I wyfruwają te kurwy wstążkami z ust moich i zawijasy
kręcą pod sufitem. La… la… la… Tańczą wolniutko, odmieniane przez przypadki
wszystkie. A ja czuję, że się ciepło po skarpecie rozlewa i jakąś ulgę czuję.
Leżę. Sapię trochę. Leżę chwilę jeszcze. Zbieram się w sobie. Wstaję. Ogarniam
tę kawę z podłogi, pościeli, laptopa. Kuleję trochę. Potem siadam i robię. Łeb
mi pęka.
Panna J. znalazła na półce u Pana
Waldka Jesprea Juula „NIE z miłości”. To taki modny duński pedagog. Wszyscy
rodzice w tych czasach przerabiają. Łyknęła w wieczór. Powiedziała, że może
mnie zainteresować, a że małe, to ruszyłem. Przeważająca większość słów,
jakie dorośli kierują do dzieci, ma bardzo słabe i krótkotrwałe oddziaływanie.
Największe wrażenie i największy wpływ mają nie słowa, lecz czyny – sposób, w
jaki manifestuje się osobowość dorosłych i ujawnia ich miejsce na świecie.
Wynika z tego, że wychowawca wtedy osiąga największy sukces, gdy jego słowa
stoją w harmonii z jego czynami i osobowością. Oznacza to także, że rodzice przenoszą cechy swojej osobowości
na dzieci – zarówno te pozytywne, jak i autodestruktywne. Cechy, które kiedyś
sami odziedziczyli po swoich rodzicach.
Ameryki nie odkrył. Zaczynam
czytać jego „Być mężem i ojcem”. Może skandynawski demon całkowicie zatruje mi
umysł.
Schodzę tak w końcu z tą stopą
dziurawą na dół, bo przecież miałem z dzieciakami na spacer wyjść.
Irmina D. bawi się odkurzaczem.
Dobra konserwatywna dziewczyna. Antoni D. origami próbuje jakieś poskładać.
Panna J. mu jakiś instruktaż na komórce puściła, ale coś mu nie idzie chyba.
Proponuję pomoc. Siadamy. I tu masz problem? Nie no, już wcześniej. Tam się
jakąś gumką ściska. Trzeba porobić więcej takich elementów. No trzy zielone i
sześć różowych. Możemy cofnąć? Ok. O ja, ale to papieru nie wiem, czy starczy.
Ale patrz, oni mają takie jak dłoń te kartki. Może przetniemy tę na pół? I dalej…
Nie! No, ale będziesz miał więcej. Nie! Nie! Arghhh! Ale… ale… ale… Argh! Argh!
Już warczy. I myślę sobie, że to,
iż zacznie w końcu kiedyś przez przypadki odmieniać, to najmniejszy problem.
Pozdrawiam,
Paweł D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz