Szanowny Panie,
pozwoli Pan, że ustosunkuję się
do Pańskiej wypowiedzi wtedy, kiedy sam przebrnę przez Annę Kareninę. Nie
obiecuję jednak, że zrobię to w tym roku, bo już grudzień prawie mamy, a ja
czytam raczej wolno i w dodatku za Tołstoja jeszcze się nie zabrałem. Poza tym
musze zapomnieć wszystkie elementy fabuły, które tak bez oporu mi Pan zdradził
(może powinien Pan nazwać swój wpis „Spoiler” albo coś w tym stylu?).
No. To teraz z innej beczki. Jak
doskonale Pan wie, to już ponad trzy miesiące, jak mieszkam na warszawskim
Mokotowie. Z Panną J. powolutku (bardzo powolutku) zabieramy się za ogarnianie
naszego przytulnego gniazdka. Okna już zamówione. Może niedługo zaczniemy
rozbijać ściany, wymieniać rury, wybebeszać całą elektrykę, malować, cyklinować,
wstawiać, ustawiać i robić wszystko to, co się robi przy remoncie, a co jest mi
zupełnie obce. Tymczasem mamy ciągły bałagan. I o dziwo nie jest tak, że nie
sprzątamy. Sprzątamy. Tylko, że te 52 metry to obszar niezmierzony. Dwa pokoje,
kuchnia, łazienka i składzik. Kilka kątów. Nie jest tak jednak do końca.
Przedwojenne budynki mają swoją specyfikę. Każdego dnia ze zdziwieniem odkrywa
Pan tu coś, czego wcześniej nie dostrzegał. Ha – dzień wcześniej wcale tego nie
było! Może to tylko większa kubatura tych pomieszczeń… nie wiem… może coś
innego? Prawda jest jednak taka, że w tych czterech ścianach czasoprzestrzeń
ulega jakiejś niepojętej deformacji. Śmiem nawet twierdzić, że to nie tylko
jakieś tajne skrytki, jakieś zakamuflowane składziki z niezliczoną ilością
starych książek i czasopism (które stryj Panny J. kolekcjonował i segregował z
takim zaangażowaniem). W tym mieszkaniu ukryte jest „COŚ”. Niech Pan nie myśli,
że zwariowałem lub dopada mnie jakaś mania prześladowcza. Nie ma tu żadnego
trupa w szafie (a przynajmniej takowego jeszcze nie odkryłem). W ogóle nie
wiem, co to „COŚ” oznaczać może. To wszak tylko jakieś mrowienie podskórne. Ale
nie ma tak, że sobie wymyślam coś z niczego – ot tak po prostu. No może to
bzdury, ale jednak dzieją się tu rzeczy dziwne…
Zacznijmy od prozaicznej sprawy.
Skarpety. Czy uwierzy Pan, że przez zaledwie klika tygodni populacja moich skarpet
zmniejszyła się o połowę? I to nie koniec! Liczba ich zmniejsza się wciąż w
zastraszającym tempie! Jeśli tak dalej pójdzie, to w nowym roku będę musiał
zawijać sobie stopy w szmatki jakieś lub chodzić na bosaka. Już dochodzi do
sytuacji, w których jedna ma stopa odziana jest w czerń, a druga w błękit,
zieleń lub biel. Bo rzadko jest tak, że znika para. To byłoby jeszcze całkiem normalne.
Wziąłbym winę już nawet na siebie. Że zdjąłem gdzieś… gdzieś tam rzuciłem… i
nie ma. Ale nie! Z jednej pary znika
zawsze jedna skarpeta. Wiem, wiem – nadal się Pan nie dziwi, co? Że w praniu
pewnie „znikają”, tak? Bzdura. Bo czy jest możliwe, że pralka „wciąga” zawsze
skarpetę lewą? Nie ma cudów, Panie Stefanie. Coś na rzeczy być musi. Mało tego.
Sprawa nie tyczy się wyłącznie moich stóp. Panna J. straciła już jednego (!)
papucia różowego i jednego (!) bucika… też różowego. I co? Przypadek? Przecież
to 52 metry! Dwa pokoje, kuchnia, łazienka i składzik. No gdzie to się zapadło?
No? Czasem już myślę, że kiedy my
zasypiamy, otwiera się jakaś ukryta szafka i jakaś czarna ręka wciąga tam nasze
rzeczy. Potem drzwiczki cichutko zamykają się i zaczynają zarastać jakąś tkanką
kamuflującą. Skrywają się i z rana już
ich dostrzec nie sposób. Tylko dlaczego? Po co?
Mam nadzieję, że już niedługo
będę mógł Panu jakoś tę sprawę niepokojącą wyjaśnić. Na razie bowiem nic nie
wiem na pewno i tylko swędzenie nad lewym barkiem mówi mi, że znikające
skarpety to dopiero początek większej draki.
Z pozdrowieniami,
Paweł D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz