Szanowny Panie,
chodziło oczywiście o Stygimolocha (to
nawet ja wiedziałem).
Dużo Pan nawrzucał myśli przeróżnych –
trudno to ogarnąć. Powycinam zatem trochę i pokleję:
I
odpowiedź na pytanie quo vadis? Dokąd idziesz? Jaki jest cel mojego żywota? Jakie
wartości są dla mnie ważne? Czy słucham swojego głosu wewnętrznego, który
podpowiada mi że powinienem robić tak a nie inaczej? Czy ten głos
systematycznie zagłuszam? Bo jeżeli zagłuszam, to po omacku podążam, bez celu,
jak włóczęga w Odysei.
Cel.
Oczywiście. Długa droga, mozolna nawet, wydaje się jednak lżejsza, gdy ma się
poczucie, że idzie się w konkretnym kierunku. Chyba. No bo jesteśmy ludźmi, a
co za tym idzie, na końcu nie czeka nas zachód słońca, morze i napis „the end”.
Czeka nas śmierć. I może coś po tym. Odkładając na chwilę na bok życie wieczne,
oznacza to, że te cele pośrednie musi Pan skądś wziąć. I tu pojawia się ten
wskazany przez Pana „głos wewnętrzny”. No i czymże jest on? Skąd się bierze?
Nie twierdzę, że go nie ma, bo sam go słyszę czasem, ale niestety jestem
podejrzliwym skurczybykiem. Czy ten głos, to ten sam, co był wczoraj, czy już
inny, tylko podobny? Czy to ja, czy Bóg? Czy może to mówią moi rodzice, którzy
nagrali mi wiadomość do odsłuchu kiedyś w procesie socjalizacji, no i teraz
akurat magnetofon odpalił? A dziś to chyba odpaliły magnetofon hormony, bo od
rana mi głos nawija o gołych babach, cyckach i dupach. To znaczy te konkretne
hormony, bo są też inne, które mi gadają, co innego, na przykład, że po co już
wieczorem pisać, skoro można zamknąć oczy i zasnąć po prostu. A może to jednak
jeden głos, może to ten ja idealny próbuję po prostu kierować tym mną
zewnętrznym? A może prawdziwa jest wizja z Kaczora Donalda, gdzie na jednym
ramieniu masz Pan aniołka, a na drugim diabełka? No, ale cel, cel, cel. Czy
Panu rzeczywiście ten głos mówi, dokąd iść, czego chcieć? Bo, jak pominę te
komunikaty wewnętrzne, które sprowadzają się do: siku! kawy! jeść! to mój na
przykład dosyć regularnie powtarza, że muszę zmienić pracę. Ale czy to może być
cel? No wydaje mi się, że nie. To raczej potrzeba. I zaspokojona po prostu
zniknie. To za mało na cel. Celem mogłoby być napisanie książki na przykład.
Tylko ten cel nie jest zgodny z celami innymi, wynikającymi z pewnych ról
życiowych. Na przykład, żeby odgrywać poprawnie rolę dobrego ojca, pisanie
książki jest zbędne. Ba, może być nawet szkodliwe (brak czasu dla dzieci, brak
środków do życia). Cel „wychowanie dzieci” to inny cel, inna do niego droga
prowadzi. Tu stabilna praca, stała pensja wydają się mieć sporą wartość. Samozadowolenie
oczywiście też nie jest bez znaczenia. Myślę jednak, że dziecko musi nauczyć
się bycia szczęśliwym, tak samo, jak uczy się wszystkiego innego. Jakiegoż to
młodego człowieka ma szanse wypuścić spod swych skrzydeł rodzic, który jest
wiecznie wściekły i zdołowany? Odpowiedź raczej jedna się nasuwa. Nie jest to
wszystko jednak wcale takie proste. Bo to zaledwie drugi wspomniany cel. Przypisany
do drugiej roli. A ról odgrywamy przecież więcej. Syn. Kumpel. Mąż. Przyjaciel.
Profesjonalista. Kierownik. Uczeń. Entuzjasta. Czy wszyscy Ci ludzie patrzą w
tym samym kierunku? Nie wydaje mi się.
(…) Ja
sobie całkowicie zdaje sprawę z rzeczywistości, ale czy ja wyglądam Panu na
masochistę? Ja się doceniam i lubię otaczać przyjemnościami, dobrymi ludźmi i
małymi cudami. Życie jest zbyt prędkie, aby się cackać nad sobą jak kura nad
jajkiem.
Nie,
Panie Stefanie. Zdecydowanie nie wygląda mi Pan na masochistę. Czy ja wyglądam
Panu na masochistę? Nie jestem nim. Czy nie lubię się otaczać dobrymi ludźmi,
przyjemnościami, małymi cudami? Uwielbiam małe cuda. Ile razy tu już o nich
pisałem? Nawet szkoda mi się powtarzać. Te wszystkie piosenki, które wciąż
kołują nad moją głową, książki, filmy. Panie Stefanie, jeśli coś mnie boli, to
jedynie to, że tych wspaniałości jest tyle, że nie jestem w stanie ich
wszystkich doświadczyć. To jest problem, że nie umiem zagospodarować sobie
życia w ten sposób, żeby popróbować wszystkiego. Zachłanność. To mój grzech
największy. Ale tego o tym „cackaniu” to nie rozumiem. Bo nad kim Pan się masz
cackać, jak nie nad sobą? Ostatecznie, jest Pan pępkiem swojego świata, tak jak
i ja jestem swojego. Oczywiście mogę dbać o innych bardziej niż o siebie, ale centrum
mojego świata zawsze pozostanie tu. Wszak stąd wszystko widzę.
Inna
sprawa: skąd Pan wziął ten związek frazeologiczny? Bo jakiś podejrzany mnie się
wydaje. Czy można w ogóle cackać się nad czymś? Czy raczej z czymś?
Wracając
do Pana listu, bardzo mnie interesują te momenty, w których dziecko staje się
chłopcem, chłopiec młodzieńcem, młodzieniec mężczyzną. Czy można je
sprecyzować? Jasno określić, że w tym momencie chłopak dorósł, dojrzał,
zmężniał. Kiedy to się dzieje?
No ja
to nie wiem właśnie. O tym pisałem wcześniej. W pewnym sensie w tej
rzeczywistości „kawowo-herbacianej”, jak Pan ją nazwał, brakuje tych wyraźnych „checkpointów”.
Może też w naszych czasach brakuje trochę rytuałów. To znaczy, nie że jakoś za
nimi tęsknię, ale w pewnym sensie Zachód przestał zawracać sobie głowę tymi
momentami przejścia. My tu jeszcze jedną nogą stoimy w Polsce katolickiej,
gdzie są komunie, śluby, chrzty, a drugą już w tym liberalnym bezkrólewiu. Jest
to zatem dosyć mylące. Bo może i ludzie przyjmują dosyć tradycyjnie, że skoro
Pan po ślubie i już z wózkiem Pan łazisz, to niechybnie mężczyzna. Powiem Panu
jednak, że widzę tu czasem tych chłopców, co to właśnie wózek prowadzą z rana i
wcale nie wali od nich facetem. Przeciwnie – spojrzenia jakieś przestraszone,
zmieszane, krok niepewny, często jakby zawstydzeni swą rolą. To oczywiście nie
jest zasada, ale chodzi mi o to, że człowiek sam jest zaskoczony tym, że przechodzisz
Pan na drugą stronę, a tam nie ma żadnych odpowiedzi, tylko nowe znaki
zapytania. No weźmy Pana na przykład. Jak Pan się zdecydował na swój pierwszy
ślub, to dla Pana kolegów to był niemal szok. Tak go ciągnie do tej dorosłości?
I powiem Panu, że tak czułem, że Pan już wchodzisz w inny świat. Ten poważny.
Że już właśnie będzie Pan Stefan, a nie Stefan po prostu. I czy było tak
rzeczywiście? Czy mając te dwadzieścia kilka lat i żonę u boku poczuł się Pan mężczyzną?
Ja z żoną, dwójką dzieci i z trzydziestką ósemką na karku wciąż mam wątpliwości,
co do swojego statusu. Może to jednak ten „nowy wspaniały świat” daje mi za
dużo dowolności w wydawaniu osądów? Czy może jest już tak, że konsumpcyjne
bóstwo zachodniego świata pozwoli mi nazwać się mężczyzną dopiero wtedy, kiedy
złożę w ofierze nowy samochód prosto z salonu, dom na przedmieściach i złotą
kartę kredytową? Głupie? Sam już nie wiem.
Znaczy
nie rozumiem po co wjeżdżać na siebie tyloma inwektywami, kiedy i tak
rzeczywistość dookolna nas chłoszcze po łydkach jak ten chiński właściciel
restauracji, w której pracowałem w Londynie.
Ach,
Panie Stefanie, to jednak chyba tylko kwestia stylu. Wcale nie czuję, żebym
jakoś szczególnie wjeżdżał na siebie w tym wpisie ostatnim moim. Nawet się zdziwiłem,
że tak Pan to odebrał. No że mam dużo pytajników w głowie, czy to coś złego? Jeśli rzeczywiście
mam coś przeciwko sobie, to jedną konkretną rzecz, a mianowicie to, że nie mam
żadnego fachu w ręku. Wszelkie inne inwektywy to tylko zabawa myślami i
słowami. Niewinna raczej.
Dobra,
bo chciałem rozbić tę odpowiedź na punkty, żeby jakoś ładu nadać mojej
odpowiedzi, ale już widzę, że woda się zaczyna lać.
Pozdrawiam
i czekam na pierwsze relacje z powrotu do Vigo.
Paweł
D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz