Szanowny Panie,
trzy tysiące kilometrów dzielące stolicę Polski od stolicy Galicji przejechałem w trzy dni w towarzystwie Braci Karamazow, niewybrednych żartów moich współtowarzyszy podróży i z poczuciem ciążącej mi nadwagi. W Dortmundzie przenocowałem. Miasto puste i zimne. Największym tam wydarzeniem była odmowa picia lokalnego piwa, na które miałem wielką ochotę, ale sobie przyrzekłem, że pić nie będę. Niezrozumiały jest ten mój umysł. Po jakiego grzyba przyrzekać?
Potem minąłem Paryż. Jego obwodnice niezmiennie zakorkowane. Nocowałem w Bordeaux. Ulice pełne kurierów, którzy kursują po knajpczane zamówienia. Ciepło. Starówka śliczna. Miasto bez wysokiej zabudowy wygląda bardzo ludzko. Wydaje się przystępniejsze dla człowieka. Turystów jak na lekarstwo. W dodatku we Francji panuje godzina policyjna od 1800 do 0600 rano. Tutaj skusiłbym się na wino, ale na szczęście dla mojego przyrzeczenia w postaci nie picia alkoholu sklepy były pozamykane gdy dotarliśmy, a knajpa obok hoteliku miała jedynie popularną markę piwa. Nie wartą łamanego słowa. Nasza europejska trasa była w zasadzie pusta. Jedynie ten wspomniany zakorkowany Paryż i wcześniej ciągnący się od obwodnicy Berlina w stronę granicy niemiecko-polskiej korek samochodów ciężarowych. A tak puściutko. Przyjemnie się zatem jechało. Tak idealnie by zanurzyć się w trudną relację z ojcem braci Karazamow.
Przyjechałem znów do Vigo. Tym razem zimowego bo lutowego. Tfu... Wybacz, ale chciałem napisać wiosennego miasta. W powietrzu unosi się kwiecień, miasto pachnie naszą Wielkanocą, tylko koszyczków brak. Drzewa różane oblepione pąkami, magnolie pełne swych roztrzepanych kielichów, dogrzewają się pomarańcze na zielonych gałęziach. Wieje już tu wiatr niosący w sobie słodki zapach nadziei na słoneczne dni.
Na ulicach jednak smutno. Sklepy zamknięte. Godzina policyjna zaczyna się o 2200. Ostatni dzień karnawału - święto wolne od pracy. Zwyczajem są imprezy uliczne. Tym razem tylko dzieci biegały poprzebierane jak na Halloween. Mimo to smutno. Owszem deszcz pada pół dnia i całą noc. Ale czym jest deszcz na pół dnia, gdy potem słońce? Powinno być wesoło. Jest smutno. Mnie tak w sercu gra.
Winnych nie szukam. Dostrzegłem, że smutek nie różni się od wesołości w swym jestestwie. Jest. W pierwszym jednak zawsze szukam przyczyny, drugie uczucie uważam za swój stan naturalny. Teraz myślę, że jedno i drugie są podobne. Po prostu są. Zresztą pasuje mi ten smutek. Niech sobie w sercu będzie. Może coś dobrego przyniesie? Z pewnością nie wiedział Pan, że smutek może nieść coś dobrego. Uświadomię Pana. Idzie tu o wrażliwość na świat. Serce unosi się w błękitnej mgle. Jest zamknięte na biegające maluchy w strojach supermenów, zielone trawniki, a nawet pełne kobiecości hiszpanki spacerujące po ulicach. Takie smutne serce jest skupione na sobie samym. Nie potrzeba mu bodźców. Jest sobą w pełni, w swym jednostajnym biciu, we własnym rytmie i tempie. Trzeba uważać.
Zapamiętałem sobie zdanie w Braciach Karazamow, że wrażliwym ludziom na starość trudno oprzeć się zgorzknieniu. Ze względu na rozczarowującą codzienność.
Mam nadzieję, że nie należę do tej grupy i nie zgorzknieję. Ten smutek pojawił się dopiero teraz, a tak normalnie to jestem wesół. W ogóle Bracia to dobra książka. Dostojewski jest cały czas narratorem emocji a nie wydarzeń. Oczywiście, że tam się dzieje, ale świat zewnętrzny jest mniej ważny niż wyrzuty sumienia, powody, przyczyny, moralne pomyłki, omyłki tych wszystkich bohaterów.
Tytułowi bracia i cała reszta postaci mają nieprawdopodobnie bogatą duszę. Każdy swoją. Inną. Moralnie różniącą się. Wielowarstwową. I aż dziw, że najstarszy brat Dymitr ma tylko dwadzieścia osiem lat. Wydaje się mi, że w tym wieku tyle w moim sercu się nie działo.
A może to czas? I już widocznie nie pamiętam jak bogato działo się w moim wnętrzu gdy miałem dwadzieścia osiem lat. Rok wcześniej rozwiodłem się. I zaczynam sobie przypominać o cierpieniu jakie nosiłem w sobie. O poczuciu skrzywdzenia, opuszczeniu, przekreślonych szansach na założenie rodziny. Przypominam sobie, że serce miałem w strzępach, albo raczej rozgniecione szpilką na kobiecej stopie. Pamiętam też, że aby zagłuszyć ten stan, musiałem podróżować, pracować, zapijać, bawić się, żyć codziennie w pełni, brać i nie myśleć. Tylko nie dumać.
Tyle z mojej przedwczesnej dorosłości. Czy wie Pan, że Anna bohaterka innej wielkiej powieści, o nazwisku Karenin, miała 26-28 lat gdy przeżywała romans z Aleksandrem Wrońskim? I ona opisana jest przez autora jako kobieta niemłoda. Tak a propos Pana checkpointów, w Annie Kareninie kilkunastoletnie dziewczyny z bogatych domów swą kobiecość zaczynały balem. Nie pierwszą miesiączką, a właśnie balem. Stawały się osobami społecznymi, przestawały być dziećmi. Można zatem przyjąć, że skoro w tym naszym świecie nie ma takich wyraźnych punktów, dorastamy w chwili, gdy akceptujemy naszą rolę w społeczeństwie. Tfu... Kurczę znów nie tak chciałem. Idzie mi tu po prostu o akceptację, nie koniecznie ról społecznych. Pogodzenie się z sobą.
I znów wracam do Braci. Najmniej lubię Dymitra, ale... Jednocześnie lubię go najbardziej. Gdy autor zaczyna opowiadać historię od jego strony, okazuje się najwspanialszy. Ta jego własna droga wiedzie ku nieszczęściu. Ale jest jej wierny. Pięknie wierny prawdzie o sobie samym,. Żyje najpełniej i najszczerzej ze wszystkich braci. Bardzo mi przypomina jednego z moich braci. Taka szczerość wobec siebie. Gdy jest smutno to smutno, gdy wesoło to wesoło. Na całego. Bez patrzenia na konsekwencje. Może właśnie to jest dorosłość. Analizowanie konsekwencji swoich czynów. Czy w ogóle jest możliwe życie bez tych analiz co mi wypada, co mogę a czego nie?
Ukłony
Stefan W.
P.S. Przepraszam za to, że odczuł Pan w poprzednim liście atak na siebie. Jakoś tak mnie słowa poprowadziły. A tymczasem podziwiam Pana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz