środa, 17 lutego 2010

Dave Grohl umiera!

Szanowny Panie,

to chyba jakaś kpina, czyż nie? Ja pamiętam, że z mieczem radził Pan sobie trochę jak białogłowa, ale spodziewałem się trochę więcej ikry. Czy reaguje Pan w ten sposób na wyzwania każdego rodzaju? A może chce mnie Pan zbyć? Krwawe zajady u kota?! To Pana największe zmartwienie? Ja wiem, że nie jest łatwo walczyć ze swoją naturą, ale Panie Stefanie… Panie Stefanie… Wstyd! A dopiero co wrócił Pan z Ameryki… z Ameryki! Kraju zwycięzców! I co? Walkowerem Pan oddaje? Dobrze. Niech i tak będzie. W zasadzie nie czuję się już w obowiązku do przedstawiania mojego „Studium myśli pozytywnej”. Jednak zrobię to – pokażę swoją wyższość. Niech Pan jednak ma na uwadze to, że od tej chwili nie życzę sobie żadnych komentarzy dotyczących mojego marudzenia.

Dziś jednak żaden smutek się mnie nie ima! Dziś jest dzień mojej wielkiej wiktorii! Oho… i już mamy pierwszy z pięciu wyczekiwanych promyków. Hm.. ale dobrze. Nie będę już tak się znęcał nad Pana nieporadnością. Chodzi mi bowiem o rywalizację w ogóle. Rywalizacja, jeśli zdrowa, to rzecz piękna. A tu akurat Olimpiada nam się przytrafiła. No i już na początek mieliśmy medal NASZEGO Adasia! Ja Panu powiem – zawsze kibicuję weteranom. Jakoś mnie to rusza wewnętrznie. Weźmy powrót na ring Rocky’ego – to było coś. Ledwo co się ruszał, a tylko nieznacznie przegrał. Albo Gołota! Ja wiem, że wszyscy byli za Adamkiem, ale ja Panu w tajemnicy napiszę, że wcale bym nie płakał jakby góralowi pacnął raz i drugi. A właśnie, właśnie… czas już pacnąć Pana kolejnym radosnym szturchańcem.

Ogrodnictwo – oto słowo klucz! Jeszcze kilka lat temu sam bym się o to nie podejrzewał, ale okazało się, że mam rękę do roślin. Cóż, genetyki nie oszukasz! A tak się składa, że Rodzicielka moja kochana prace ogrodowe wprost ubóstwia. U mnie jest to na razie skala mikro, ale i tak przynosi mi to mnóstwo satysfakcji. Co potrzeba do stworzenia własnego rajskiego ogrodu? Niewiele: parapet, kilka doniczek, tyleż samo odnóżek (z czego przynajmniej pierwsza kradziona), szczypta miłości i kilka kropelek wody (od czasu do czasu). Później trzeba uzbroić się w cierpliwość, bo tu nic nie przychodzi od razu, i doglądać tego cudu. Oczywiście, jak w życiu, tu też zdarzają się przykre historie. Na przykład Dave Grohl okazał się jakiś wątły i już go chyba nie odratuję. A właśnie… zapomniałem wspomnieć, że w celach porządkowych postanowiłem kolejnym roślinkom nadawać imiona sławnych (a także nieco mniej sławnych) muzyków. Niestety legendarny perkusista Nirvany okazał się marnym patronem.
I tym płynnym ruchem przejdźmy do ostoi mojego wewnętrznego szczęścia, czyli do muzyki. Wiem, nie natrudziłem się nad tym zbytnio. To takie… oczywiste. Co mam jednak poradzić? To nie jest hobby, Drogi Panie – to przykład kryształowej, nieskazitelnej miłości. Niech Pan na chwile zamknie oczy i wróci myślami do czasów dzieciństwa…

Ma Pan jakieś 7 lat. W zasadzie to już nie taki gówniarz.– w swoich oczach jest Pan osobistością całkiem poważną. Spogląda Pan na swoich młodszych braci z pewną wyższością. „Dzieciaki. Phi”. Nie to co Pan. Przecież dopiero co zakończył Pan swój pierwszy rok nauki. Nie było łatwo , ale pokazał Pan, że zasługuje na pełen szacunek. Kiedy wręczył Pan świadectwo swojej mamie, aż jej się łza w oku zakręciła (wierzę, że z dumy). Teraz na wszelkich rodzinnych spotkaniach zewsząd dobiega Pana łechtający szmer: „Nasz uczeń!”. Nie uśmiecha się Pan wtedy wcale. Wciąga Pan powietrze i powoli, eleganckim krokiem, płynie Pan wśród osób, które do niedawna wydawały się Panu tak bardzo dorosłe (żeby nie powiedzieć stare). Teraz czuje Pan, że przekroczył pewną granicę. Czyżby już wkroczył Pan do ich elitarnego kręgu? Z pewnością jest Pan już duży… tak… „Duży chłopak!”, „Kawaler!” – tak teraz o Panu mówią. Nie taki dzieciak, jak ten Konrad!

W kilka dni po zakończeniu tego pamiętnego roku szkolnego z mozołem drepcze Pan warszawskimi ulicami. W zasadzie ciężko to nazwać dreptaniem – mama ściska pańską drobną rączkę i ciągnie Pana za sobą wzdłuż ul. Marszałkowskiej. Mówiła, że ma dla Pana niespodziankę. To chyba nagroda za to pierwsze w Pana historii świadectwo (jak pokaże historia, nie każda Pana cenzurka będzie się później spotykać z tak ciepłym przyjęciem). W zasadzie był Pan nawet podekscytowany, ale teraz już ma Pan tego powoli dosyć. Żar leje się z nieba, butki Pana ocierają, a do tego Pana młodsze rodzeństwo jest teraz u babci. Z pewnością jedzą tam lody. A na obiad na pewno jest chłodnik. O nie! Został Pan oszukany! Oni się bawią, pewnie się zimną wodą ze szlauchu oblewają, a Pan jest zgrzany, zmęczony i zły. I po co to wszystko? Na szczęście mama mówi Panu, że to już prawie kres tej katorgi. Żeby tylko wiedział Pan, czym jest ta cała „katorga”? Chwilę później słyszy Pan „No już, już, Stefanku. Już jesteśmy na miejscu. Plac Konstytucji… O do licha! Jaka kolejka!”. Podąża Pan wzrokiem za wzrokiem swojej mamy, a kiedy Pana oczy dosięgają celu, aż robi się Panu słabo. „O nie, nie, nie, nie, nie! Nie będziemy tu stać!”. Łzy zaczynają płynąć Panu po policzkach strumieniami. To ma być niespodzianka? Stanie w kolejce wielkiej jak dom (na swoim ówczesnym etapie rozwoju, nie dostrzega Pan bezsensu takiego porównania)? W ciągu następnej godziny widzi Pan przed sobą tylko plecy jakiegoś rozkrzyczanego jedenastolatka. „Taki duży, a taki niegrzeczny” – myśli Pan sobie w duchu (być może to jest właśnie ten moment, w którym postanawia Pan już nigdy więcej nie narzekać). Zresztą łzy otarł Pan już wcześniej, bo gdzieś z boku przemknęła jakaś błękitnooka piękność (a każdy wie, że żadna dziewczyna z beksa lalą się nie zada). Generalnie, cała sytuacja zaczęła Pana powoli intrygować. Skąd te inne dzieci? Po co? Żeby chociaż móc obejść tę kolejkę i zobaczyć, co tam czai się na początku. Uścisk mamy jest jednak żelazny. Wychyla Pan głowę na lewo i prawo. „Czemu człowiek nie ma szyi jak żyrafa?”. Kolejka kroczy powoli, acz niezłomnie, i w pewnym momencie dostrzega Pan kolorowy szyld. „No. Czas przypomnieć sobie to przeklęte Abecadło! Co my tu mamy? K… I… D.. znowu D? Jak to przeczytać?! Ech… Dobra. Są wakacje. Z czytaniem poczekamy do września”. Mijają kolejne minuty. Jedenastolatek znika w końcu za ciemna kotarą. Zaczyna odczuwać Pan coraz to większą ekscytację. Cóż jest za tymi drzwiami, za tą kurtyną przedziwną? Przychodzi czas na Pana. Mama mówi z radością – „No chodź Stefanku. Teraz nasza kolej”. W przejściu dwóch eleganckich mężczyzn pozdrawia Pana… tak, że rzeczywiście czuje się Pan jak Pan (a może już nawet jak Panisko?). Przez chwilę myśli Pan jeszcze, że to jakaś wielka tajemnica dorosłych… tylko przez chwilę. Kilka sekund późnej zapomina Pan całkowicie, że skończył Pan już tę pierwszą klasę. Dorosłość? To jeszcze na tysiąc lat przed Panem. Jakby nieco z oddali słyszy Pan głos swojej mamy… „Wybierz sobie co chcesz… Tylko nie przesadzaj”. Nie wie Pan już nawet czy ten głos jest prawdziwy. Czy cokolwiek jest tu prawdziwe? Ileż kolorów! Jak to możliwe, że w jednym miejscu zgromadzono tyle zabawek? Z wypiekami na twarzy, i z buzią otwartą z oszołomienia stoi Pan tak jeszcze przez jakiś czas. Później rzuca się Pan w ten wielobarwny wir. Euforia. Szaleństwo. Radość w swojej najczystszej postaci.

Nie wiem czy tak wyglądała Pana przygoda z pierwszym w wolnej Polsce „Kiddielandem”. Nie jest to też opowieść autobiograficzna. Nie mniej jednak opis ten przytoczyłem nie bez powodu. Ma tu służyć za ilustrację tego, czym (mniej więcej) jest dla mnie muzyka. To taki równoległy świat. Wielki sklep z nieskończoną ilością zabawek. Miejsce w którym czas traci swoje właściwości, a wszelkie inne zasady wielkiego świata to tylko nic nieznacząca błahostka.

To był dopiero punkt numer trzy. Mam nadzieję, że nie jest Pan jeszcze zmęczony? No nic. Będę się zatem uwijać… albo wie Pan co… nie będę. Dokończę następnym razem. Możliwość porzucenia zajęcia w samym środku jego trwania, to też jest piękna rzecz (przynajmniej z mojej perspektywy). Taki przejaw wolności wyboru (świetnie umiem wytłumaczyć swoje lenistwo, nieprawdaż?).

Pozdrawiam serdecznie,

Paweł D.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz