Szanowny Panie,
kiedy byłem młodszy, sklep w Kozienicach pachniał skórką wypiekanego chleba, nabiałem i tanimi perfumami Bożenki, tam pracującej. Spółdzielczy sklep dostał od jakiegoś koncertu produkującego chipsy kolorową ściankę, na której wypisane były nowe rodzaje produktów dostępne za ladą. Ten słynny koncert od napojów gazowano-cukrowych też dał swoją ściankę i Zielona Budka dała. W sumie to każda szanująca się firma produkująca spożywcze smakołyki inwestowała w kolorowe zawieszki na ściany. Upstrzony był ten sklep jak jakaś choinka. Porównanie do drzewka wigilijnego jest w sumie bardzo adekwatne. Myślę jednak o choince trzymanej po sezonie, takiej która stoi dzięki bombkom, łańcuchom i świecidełkom. Ten sklep też trzymał się na tablicach, reklamówkach i gdyby obedrzeć go z tego wszystkiego zostałyby tylko nagie, gołe, jak matka zrodziła ściany. Pewnie by sklep się posypał.
Społem wydawał się mi ogromem, był wręcz wrotami osiedla, na którym odegrało się moje dzieciństwo. Kupić można tam było: mrożony mus truskawkowy w kubeczkach plastikowych, gumy do żucia Donald, ale też Turbo. Były batony, wafle, andruty, wreszcie moja ulubiona oranżada w proszku. W tych murach były wszystkie smaki dzieciństwa, od których co prawda psuły się zęby, ale wtedy jeszcze mnie tak bardzo zęby nie interesowały.
Dużo bardziej zajmujące było łapanie kotów, które dostały się na sąsiedni mur. Albo obserwacja wojny mrówek czerwonych i czarnych. Wyprawy do psy przybłędy, który mieszkał na skraju lasu i wszystkie dzieciaki go dokarmiały, wspólnie wybudowaliśmy mu budę, taką ziemiankę. Łaziliśmy po polach i ganialiśmy w lesie po linii frontu. Były podchody, albo ogniska. Spaliśmy w sianie i wtedy odkryłem, że jestem na nie uczulony. Rzucałem się kamieniami z synem sąsiadów (rozbił mi łeb), brat wbił sobie w nogę gwóźdź, kradłem marchewki sąsiadom z ogródka i jadłem je z ziemią. Wydarzeniem były narodziny psiaków i kolejnych kociąt. Oglądałem E.T. i zjadłem całą tubkę pasty do zębów, bo mi smakowała. Dziadek Władek badał mi puls i nie można było za głośno gadać i bez sensu sapać. Robił tłustą zupę z kością. Bracia się popłakali jak kazał im to zjeść. Miał plamy na rękach i złoty zegarek. Robiliśmy sztuczki magiczne. Dostaliśmy statek piracki z Lego. I to wszystko w jeden dzień, jakby nie miał końca.
Jakim cudem?
Ukłony ponownie
Stefan W.
kiedy byłem młodszy, sklep w Kozienicach pachniał skórką wypiekanego chleba, nabiałem i tanimi perfumami Bożenki, tam pracującej. Spółdzielczy sklep dostał od jakiegoś koncertu produkującego chipsy kolorową ściankę, na której wypisane były nowe rodzaje produktów dostępne za ladą. Ten słynny koncert od napojów gazowano-cukrowych też dał swoją ściankę i Zielona Budka dała. W sumie to każda szanująca się firma produkująca spożywcze smakołyki inwestowała w kolorowe zawieszki na ściany. Upstrzony był ten sklep jak jakaś choinka. Porównanie do drzewka wigilijnego jest w sumie bardzo adekwatne. Myślę jednak o choince trzymanej po sezonie, takiej która stoi dzięki bombkom, łańcuchom i świecidełkom. Ten sklep też trzymał się na tablicach, reklamówkach i gdyby obedrzeć go z tego wszystkiego zostałyby tylko nagie, gołe, jak matka zrodziła ściany. Pewnie by sklep się posypał.
Społem wydawał się mi ogromem, był wręcz wrotami osiedla, na którym odegrało się moje dzieciństwo. Kupić można tam było: mrożony mus truskawkowy w kubeczkach plastikowych, gumy do żucia Donald, ale też Turbo. Były batony, wafle, andruty, wreszcie moja ulubiona oranżada w proszku. W tych murach były wszystkie smaki dzieciństwa, od których co prawda psuły się zęby, ale wtedy jeszcze mnie tak bardzo zęby nie interesowały.
Dużo bardziej zajmujące było łapanie kotów, które dostały się na sąsiedni mur. Albo obserwacja wojny mrówek czerwonych i czarnych. Wyprawy do psy przybłędy, który mieszkał na skraju lasu i wszystkie dzieciaki go dokarmiały, wspólnie wybudowaliśmy mu budę, taką ziemiankę. Łaziliśmy po polach i ganialiśmy w lesie po linii frontu. Były podchody, albo ogniska. Spaliśmy w sianie i wtedy odkryłem, że jestem na nie uczulony. Rzucałem się kamieniami z synem sąsiadów (rozbił mi łeb), brat wbił sobie w nogę gwóźdź, kradłem marchewki sąsiadom z ogródka i jadłem je z ziemią. Wydarzeniem były narodziny psiaków i kolejnych kociąt. Oglądałem E.T. i zjadłem całą tubkę pasty do zębów, bo mi smakowała. Dziadek Władek badał mi puls i nie można było za głośno gadać i bez sensu sapać. Robił tłustą zupę z kością. Bracia się popłakali jak kazał im to zjeść. Miał plamy na rękach i złoty zegarek. Robiliśmy sztuczki magiczne. Dostaliśmy statek piracki z Lego. I to wszystko w jeden dzień, jakby nie miał końca.
Jakim cudem?
Stefan W.