Szanowny Panie,
wciąż jestem pod wrażeniem Pańskich opowieści. Tak, to była podróż. Mówi się, że każdy bohater musi mieć swoją podróż. Przyjmując, że jest Pan głównym bohaterem opowieści o Stefanie W. można chyba przyjąć, że to była ta pańska podróż. Piszę "ta", bo żeby podróż była podróżą, a nie zwykłą wycieczką, to bohater musi przejść przemianę. A Pan przemianę przeszedł. I nie ukrywam, że nawet tylko z perspektywy widza, którym przyszło mi być, jest w tym coś fascynującego. Pytanie: co dalej? Czy faktycznie rozpocznie to nowy etap w Pana życiu? Ciekawi mnie niezmiernie, jak to przepoczwarzanie się zakończy.
Wczoraj obejrzałem dokument Herzoga o człowieku, który przez trzynaście kolejnych lat spędzał cały sezon letni na Alasce, żyjąc wśród niedźwiedzi grizzly. Nazywał się Timothy Treadwell. Pierwszy raz wylądował w Parku Narodowym Katmai w 1990 roku. Po raz ostatni w roku 2003. Pewnie pojawiałby się tam także w kolejnych latach, ale podczas tej ostatniej wyprawy, w nocy z piątego na szóstego października jego obozowisko zaatakował wygłodzony grizzly. Miś zabił Treadwella i jego konkubinę, a później pożarł ich prawie w całości. Sam nie wiem dlaczego, ale film ten jakoś bezwiednie kierował moje myśli ku Pańskim tułaczkom. I teraz pewnie wszyscy pomyślą, że chodzi o to, że uważam, iż jak Pan tak jeździ, to sam Pan się guza prosi. Oczywiście pańska przygoda z naćpanymi rabusiami potwierdza, że to też, ale mnie chyba nie o to chodzi... Tylko o co mi chodzi?
Chyba tak najprościej to o poszukiwania. Treadwell nie jest podobny do Pana chyba pod żadnym względem. To tak naprawdę głupi dziwak. Nie wzbudza mojej sympatii. Niewydarzony ekolog. Były narkoman, były alkoholik. I co on właściwie robi? Próbuje zostać niedźwiedziem. Na dodatek ma irytujący głos, którym to wciąż powtarza, jak to bardzo kocha wszystkie misie i lisy. Jest w tym taki pozytywny, że się niedobrze robi (no... może w tym ma coś z Pana). Najgorsze, że ma jakieś paranoje - myśli, że na tej Alasce są tysiące kłusowników, którzy tylko czyhają na biedne grizzly (co podobno nie jest do końca prawdą). No i ma manię prześladowczą. Mówi, że jest jedynym obrońcą niedźwiedzi, ale tak naprawdę nie wiadomo, czy to co robił, w jakikolwiek sposób przyczyniło się do poprawy życia zwierząt w parku Katmai. Po pierwszych minutach Grizzly Mana (bo tak nazywa się film) byłem nieco zdezorientowany. Czy naprawdę warto oglądać film dokumentalny o wariacie, który filmował niedźwiedzie? Wie Pan, ja nie jestem wielkim fanem filmów przyrodniczych. Nie wiedziałem zatem, czy będę w stanie docenić pracę, jaką wykonał Timothy Treadwell. Bo to, co faktycznie robił, i co bezsprzecznie jest dla świata wartościowe, to filmy. Takie przyrodnicze w zasadzie. O niedźwiedziach, o lisach, o Alasce. Ale właśnie, czy to mnie interesuje? No trochę średnio (chociaż pojedynek dwóch grizzly nakręcony na jednym ujęciu był niesamowity). Okazało się jednak, że te wszystkie pozostawione przez Treadwella taśmy, to nie tylko obrazy zwierząt i natury, lecz także bardzo ciekawy obraz człowieka. Herzog, który w filmie Grizzly Man odgrywa także rolę narratora, mówi w którymś momencie coś takiego: Mimo czynionych póz, kamera była jego jedynym towarzystwem. Instrumentem do badania dziczy dookoła. Ale stała się czymś więcej. Zaczął nią analizować swoje wewnętrzne "ja", swoje zmartwienia, radości. Stojąc przed obiektywem, właściwie odbywał spowiedź. Przeglądając nagrania z różnych lat, poszczególne elementy, układają się w obraz poszukiwania siebie.
I ponownie - Timothy Treadwell. Niefajny i irytujący, ale jednak fascynujący. Nie dlatego, że żył z niedźwiedziami. I nie dlatego, że go w końcu zabiły. No tak, to pewnie też, ale trzymam się tego, na co wskazał reżyser, czyli że Grizzly Man - chyba zresztą zupełnie nieświadomie - namalował obraz mężczyzny (może powinienem napisać ogólniej - człowieka, ale jednak mężczyzna pasuje mi tu bardziej). Kim jest on (mężczyzna, Treadwell)? Poszukiwaczem. To nie zagadka. Herzog wskazał na to jednoznacznie. Poszukiwaczem na wielu płaszczyznach zresztą. Podąża nieznanymi szlakami, tropi niedźwiedzie, odnajduje ich legowiska, miejsca ich łowów. Czy szuka sensu, poczucia misji, szczęścia? Oczywiście. Nawet udaje mu się je odnaleźć, a przynajmniej wszystko na to wskazuje. Czy szuka swojego miejsca na świecie? A jakże. Ale do diabła z tym! Mnie nie chodzi o szczęście. Mnie o te poszukiwania chodzi! Nie o to, że zawędrował na Alaskę, ale o to, że jakiś były aktorzyna zawędrował na Alaskę. Jak wielką drogę przebył? Jak potężne zmiany musiały nastąpić w nim samym, żeby dotarł tam? I "tam", to nie znaczy na Alaskę. Tam, to znaczy, w miejsce, które powinno być dla niego tak nieodpowiednie, a okazało się tak odpowiednie.
I wracam. Do podróży, czyli do zmiany. Ruchu. Treadwell, jeśli dobrze zapamiętałem, stwierdza, że jest żywy. Stawiając się w opozycji do wszystkich innych praktycznie. Do martwych. Bo wyruszył na wielką, niebezpieczną przygodę, przekroczył granice, których nikt nie przekroczył i odnalazł swoje miejsce. Uważał nawet, że Bóg musi być z niego zadowolony, bo to co robił, było dobre. Myślę sobie: chuja tam - może i miejsce dla siebie odnalazł, ale Bóg to wcale z niego zadowolony pewnie nie był. Przecież się przeliczył. Nie tylko zginął, ale zaciągnął na śmierć niewinną dziewczynę. Zatem nie był chyba dobry. Raczej dziwny. Ale mniejsza z tym. Żywy był. Żywy. Tegu mu odebrać nie mogę.
Czy można logicznie doprowadzić do spotkania Timothy'ego ze Stefanem? To pewnie Pan mógłby odpowiedzieć na to pytanie, a nie ja. I ja wcale nie chce, żeby Ci bohaterowie spotkali się ze sobą. Chodziło mi tylko podróż. O proces sam. Pewnie to kwestia chwili, bo akurat wrócił Pan i zaczął mówić. I zrozumiałem, że chociaż kiedyś stąpał Pan tymi ścieżkami co ja, czy inni Pana koledzy (nawet jeśli te ścieżki oddalone były od siebie o setki, czy nawet tysiące kilometrów), to tym razem poszedł Pan gdzieś, gdzie ja już nie widzę. I jeszcze powiedział Pan o tym, jak to na Pana wpłynęło, i ja nawet uwierzyłem, że tak jest w zasadzie, bo i zmiana ta bije wręcz od Pana. Hm... i nie pisałbym o tym wcale, bo niby po co. Toż to pańska sprawa niby. Tak myślałem. A tu nagle wypadł mi ten grizzly i sam Pan rozumie - nadał temu charakter zupełnie uniwersalny. Bo nagle dostrzegłem, że poruszenie, że podróż, że przemiana. I pomyślałem, że to nie jest wszystko tylko gdzieś i dotyczy tylko nie wiadomo kogo, ale to jest wszędzie i dotyczy każdego. To poruszenie całe. Tylko jednak bodźca czasem trzeba, wyjść trzeba poza jakąś granicę, żeby spojrzeć na to jakoś inaczej.
Ach. Cholerne bzdety i mędrki! Nękają mnie i później to tak wychodzi. Może obejrzyj Pan po prostu ten film sobie, bo chyba warto. I wszystkiego najlepszego z okazji imienin. I miło, że Pan wrócił.
Motyla noga! O czym to ja pisałem?
Paweł D.