Szanowny Panie,
no nie miałem wyjścia, bo te strzelanie z kapiszonów tak mną zawładnęło, że po prostu straciłem rachubę czasu. Zresztą, czas jest tak dla mnie abstrakcyjnym pojęciem, że nie ma co się nawet zastanawiać. Jak to możliwe, że godzina lekcyjna, czyli nie pełna, trwa zawsze tak długo, a podwórkowe ganianie, na które zazwyczaj z zegarkiem w ręku mam trzy bite godziny, tak krótko? Bardziej odpowiednią miarą czasu od wskazówek zegarka są dla mnie rodzicielskie nawoływania do odrabiania lekcji. Ustaliłem z chłopakami, że za pierwszym krzykiem, to nie ma nawet co przerywać zabawy, za drugim to już trochę naciąganie liny cierpliwości, więc warto odkrzyknąć, że już się słyszy. Trzecie nawoływanie to poważna sprawa, bo zwykle wiąże się z wyjściem szanownego tatusia na podwórko. W takich chwilach, lepiej się pośpieszyć. Co poniektórzy, jak na przykład Zielus, to zaiwaniają w try miga na hawirę, bo inaczej pas idzie w ruch. Ja się nie boję dopóty, dopóki moja mamusia nie zacznie krzyczeć. Wcale jej nie trzeba pasa, po prostu moralnie przegrywam z jej rozumowaniem popartym logicznym argumentowaniem. Idzie mi tu o szlaban na każdą dziedzinę życia i obowiązkowe spożycie mdłego szpinaku oraz gorzkiej cykorii, w wypadku nagięcia jej cierpliwości do granic wytrzymałości. Tymczasem jednak kapiszony. Chłopaki popalać sobie mogą do woli, Trzmiel pić EB pod spożywczakiem z pryszczatymi ósmoklasistami, a dziewuchy wdzięczyć się do kogo chcą, ale jedna rzecz pozostaje niezmienna... kapiszony. Rzucanie w mur, pod nogi przechodniów, oklejanie nimi piłek wuefistów, straszenie pod oknami z polskiego to tylko z miejsca przychodzące mi do głowy formy zastosowania tego wynalazku. Odkąd Jałek odkrył, że patronka naszej budy, święta Róża z Limy ma nie tylko pod opieką kwiaciarki, ale także Indian, zastosowanie kapiszonów stało się po prostu zwyczajnie nieodzowne. Aaa... Co to się działo, gdy prowadziliśmy wojny między Apaczami, a Indianami Hopi, gdy Irokezi weszli tydzień temu do walki pod przywództwem Trzmiela, to od wybuchających kapiszonów zrobił się taki swąd, że przyjechały chłopaki z Ochotniczej Straży Pożarnej. Co się nagadali to ich, ale że pozwolili nam posiedzieć w wozach, to już przeszło do historii. A ku zdumieniu wszystkich, a moim szczególnie, okazało się, że lizus Waflak wszystkich ich dobrze zna, bo od początku wakacji chodzi tam i czyści sprzęt, tylko po to, aby pobawić się w strażaka. Cwaniak jeden nawet nie zająknął się, a przecież mimo mojej najszczerszej niechęci do niego, to nie jeden dzień się wyganiałem z nim latem, bo ani on, ani ja przez większość wakacji nie wyjeżdżaliśmy. W związku z letnią nudą często łaziliśmy do portu. Byłyby to zwyczajne nasze wędrówki, gdyby nie wyjątkowo niski poziom Wisły. Dzięki temu o suchej nodze można było przejść na pomidorową wyspę. Oczywiście, że Waflak nigdzie ze mną nie poszedł, bo to tchórz i łazęga, ale ja dwa razy polazłem tam, by najeść się smacznych, dziko rosnących malinówek. I taki też miałem zamiar wczoraj, gdy dołączył do mnie Masa, Trzmielu i Zielus. Obiecałem im na słowo honoru, że nie ma lepszych pomidorów na Ziemi niż te z wyspy pomidorowej.
Nasze miasto było polską stolicą szklarni, więc nie tylko kwiaty, ale i pomidory były pod szczególną opieką całego lokalnego społeczeństwa. Szklarnie wypierały sady jabłczane i odwrotnie, sady jabłczane wypierały szklarnie. W zasadzie nic innego tu nie było: sady i szklarnie. A wszystko w dolinie okalane wolno płynącą, ale niebezpieczną Wisłą. Od dziecka chowany byłem w atmosferze szacunku dla badylaków, więc podpieranie słów honorem w tym wypadku, nie było rzucaniem ich na wiatr.
Sam port składał się z uzbrojonej betonem zatoczki, a w niej porzuconej przez ekonomiczną nieopłacalność wyciągarki piachu. Do niej to ściągały, odkąd sięgam pamięcią, wszystkie pokolenia naszej małej miejscowości. Można było tam wejść, pogmerać przy wajchach, powciskać ostatni guzik i poudawać pracę. Wyciągarka umocowana była na fest do barki, którą kiedyś wypływała na środek rzeki. No więc to miejsce było często także pirackim okrętem, parowcem na Missisipi, wodnym jaszczurem, dzielnym żaglowcem.
Żeby dojść do wyspy pomidorowej trzeba było pójść trochę w górę rzeki, przebić się przez przyrzeczne chaszcze i odnaleźć duży kamień, który kiedyś pokazał mi ojciec. To było chyba jego ulubione miejsce, bo gdy mnie tu zaprowadził wydawało się, że zdradza mi największą swoją tajemnicę. Z tego kamienia widać było wyspę, która skryta za winklem, była niedostrzegalna z punktu widzenia portu.
- Kurna Olek! - powiedział Masa
- Cerowaty worek - dokończyłem.
- Co ty gadasz? - Trzmielu i Zielus przypatrywali mi się dziwnie.
- A tak zrymowałem. - Odpowiedziałem i tak jak Masa zmartwiłem się faktem, że Wisła, odkąd zaczęła się szkoła, znacznie przybrała i moja ścieżka już nie istnieje. Wyspa była trochę na lewo, o zaledwie dwadzieścia metrów od brzegu, ale teraz bez łódki nie było mowy o dotarciu do niej. Woda sięgała już prawie kamienia, który zazwyczaj był granicą zasięgu rzeki,
Staliśmy jak głupi patrząc na wodę i rozpatrując na głos, czy jest opcja dotarcia. Pomysł był taki, żeby przejść, bo woda nie może być głębsza niż do pasa, ale sprawa padła, gdy Zielus opowiedział nam o swoim kuzynie co to wlazł do wody na Mazurach i utopił się tak po prostu. Wtedy to znudzony Trzmielu, że też musiał z nami pójść, zaczął w piachu szukać kamieni do rzucania i w trzcinach natrafił na przywiązaną łódkę, wyciągniętą porządnie na brzeg.
- Chodźmy - usłyszałem Dużego i zadrżałem na dźwięk jego głosu. - Skorzystamy z łódki i popłyniemy do tej cholernej wyspy, a tam spróbujemy tych pomidorów.
Jak się on tu znalazł, nie mam pojęcia, ale nic nie mówiłem. Duży miał posłuch u chłopaków, mimo że się go bali. Wyciągnęli łódkę, w której odnaleźli wiosła. Masa chwycił jedno, Trzmielu drugie, Zielus stanął na dziobie a Duży usiadł przy sterze. Ja sam siedziałem tuż obok i nie wierzyłem własnym oczom, że ukradliśmy komuś łajbę i płyniemy na parszywą wyspę. Jak się okazało nie było to trudne i po chwili zrywaliśmy wszyscy pomidory. Wyspa od strony Wisły miała fajną plażę, na której można byłoby rozpalić ognisko, gdybyśmy przywieźli łódką trochę drewna. Nad gęstymi krzakami pomidorów, na środku wyspy królowała jabłoń, ale za to z niesmacznymi owocami. Siedzieliśmy tak pod drzewem, gdy z brzegu rzeki usłyszeliśmy skrzekliwy głos Starego, tłumaczącemu komuś, że już niedaleko. Przypadliśmy do ziemi i skryci zza krzakami obserwowaliśmy jak Stary, Calineczka i jakiś wielki facet o przykrótkiej koszulce, z której wypadał przyduży brzuch stali obok kamienia i przeczesywali szuwary.
- Nie ma!
- Może rzeka wzięła - powiedział grubym głosem tłuścioch.
- Aż tutaj? Niemożliwe! - Stary pokazał miejsce, w którym do niedawna stała łódka.
- No to ktoś rąbnął. Są nawet ślady.
Na szczęście Duży kazał chłopakom schować łódkę w krzakach, tak że z brzegu nie można było jej dostrzec.
- Chyba jakieś dzieciaki. Jeszcze wczoraj tu była - zaskrzeczał Stary.
- To tylko dowód na to, że niepotrzebnie zakopaliśmy to na wyspie. Nie jest tam bezpiecznie, zresztą nie dało się kopać głęboko, bo woda. - miałem wrażenie, że facet patrzy na mnie. Już chciałem wstać i przyznać się, co by nas pewnie nic nie kosztowało, ale Duży mnie przytrzymał.
- Siedź tutaj - jego ręce przygniotły mnie do ziemi.
- Musimy skołować drugą łódkę - usłyszeliśmy z brzegu. - I to jeszcze dzisiaj.
Stary, gruby i Calineczka poszli śpiesznie w stronę miasta, a my zostaliśmy. Nikt nic nie mówił, tylko Trzmielu podszedł do łódki i z jej dna wyciągnął dwa szpadle, które leżały tam przykryte szmatami. Zielus i Masa ruszyli dookoła wyspy, a ja pod jabłoń. To chyba Duży nakazał mi wleźć na drzewo i rozejrzeć się dookoła. W gęstych krzakach pomidorów od razu zobaczyłem wykarczowaną dziurę.
- Tam! - Krzyknąłem. Po chwili byliśmy wszyscy na niewielkiej polance, w której naruszona była ziemia. Trzmielu miał w ręce szpadle.
- A może byśmy...? - zacząłem, ale Duży nie pozwolił skończyć, że lepiej zostawić to coś w spokoju. Chwycił łopatę i zaczął kopać.
Stefan W.
no nie miałem wyjścia, bo te strzelanie z kapiszonów tak mną zawładnęło, że po prostu straciłem rachubę czasu. Zresztą, czas jest tak dla mnie abstrakcyjnym pojęciem, że nie ma co się nawet zastanawiać. Jak to możliwe, że godzina lekcyjna, czyli nie pełna, trwa zawsze tak długo, a podwórkowe ganianie, na które zazwyczaj z zegarkiem w ręku mam trzy bite godziny, tak krótko? Bardziej odpowiednią miarą czasu od wskazówek zegarka są dla mnie rodzicielskie nawoływania do odrabiania lekcji. Ustaliłem z chłopakami, że za pierwszym krzykiem, to nie ma nawet co przerywać zabawy, za drugim to już trochę naciąganie liny cierpliwości, więc warto odkrzyknąć, że już się słyszy. Trzecie nawoływanie to poważna sprawa, bo zwykle wiąże się z wyjściem szanownego tatusia na podwórko. W takich chwilach, lepiej się pośpieszyć. Co poniektórzy, jak na przykład Zielus, to zaiwaniają w try miga na hawirę, bo inaczej pas idzie w ruch. Ja się nie boję dopóty, dopóki moja mamusia nie zacznie krzyczeć. Wcale jej nie trzeba pasa, po prostu moralnie przegrywam z jej rozumowaniem popartym logicznym argumentowaniem. Idzie mi tu o szlaban na każdą dziedzinę życia i obowiązkowe spożycie mdłego szpinaku oraz gorzkiej cykorii, w wypadku nagięcia jej cierpliwości do granic wytrzymałości. Tymczasem jednak kapiszony. Chłopaki popalać sobie mogą do woli, Trzmiel pić EB pod spożywczakiem z pryszczatymi ósmoklasistami, a dziewuchy wdzięczyć się do kogo chcą, ale jedna rzecz pozostaje niezmienna... kapiszony. Rzucanie w mur, pod nogi przechodniów, oklejanie nimi piłek wuefistów, straszenie pod oknami z polskiego to tylko z miejsca przychodzące mi do głowy formy zastosowania tego wynalazku. Odkąd Jałek odkrył, że patronka naszej budy, święta Róża z Limy ma nie tylko pod opieką kwiaciarki, ale także Indian, zastosowanie kapiszonów stało się po prostu zwyczajnie nieodzowne. Aaa... Co to się działo, gdy prowadziliśmy wojny między Apaczami, a Indianami Hopi, gdy Irokezi weszli tydzień temu do walki pod przywództwem Trzmiela, to od wybuchających kapiszonów zrobił się taki swąd, że przyjechały chłopaki z Ochotniczej Straży Pożarnej. Co się nagadali to ich, ale że pozwolili nam posiedzieć w wozach, to już przeszło do historii. A ku zdumieniu wszystkich, a moim szczególnie, okazało się, że lizus Waflak wszystkich ich dobrze zna, bo od początku wakacji chodzi tam i czyści sprzęt, tylko po to, aby pobawić się w strażaka. Cwaniak jeden nawet nie zająknął się, a przecież mimo mojej najszczerszej niechęci do niego, to nie jeden dzień się wyganiałem z nim latem, bo ani on, ani ja przez większość wakacji nie wyjeżdżaliśmy. W związku z letnią nudą często łaziliśmy do portu. Byłyby to zwyczajne nasze wędrówki, gdyby nie wyjątkowo niski poziom Wisły. Dzięki temu o suchej nodze można było przejść na pomidorową wyspę. Oczywiście, że Waflak nigdzie ze mną nie poszedł, bo to tchórz i łazęga, ale ja dwa razy polazłem tam, by najeść się smacznych, dziko rosnących malinówek. I taki też miałem zamiar wczoraj, gdy dołączył do mnie Masa, Trzmielu i Zielus. Obiecałem im na słowo honoru, że nie ma lepszych pomidorów na Ziemi niż te z wyspy pomidorowej.
Nasze miasto było polską stolicą szklarni, więc nie tylko kwiaty, ale i pomidory były pod szczególną opieką całego lokalnego społeczeństwa. Szklarnie wypierały sady jabłczane i odwrotnie, sady jabłczane wypierały szklarnie. W zasadzie nic innego tu nie było: sady i szklarnie. A wszystko w dolinie okalane wolno płynącą, ale niebezpieczną Wisłą. Od dziecka chowany byłem w atmosferze szacunku dla badylaków, więc podpieranie słów honorem w tym wypadku, nie było rzucaniem ich na wiatr.
Sam port składał się z uzbrojonej betonem zatoczki, a w niej porzuconej przez ekonomiczną nieopłacalność wyciągarki piachu. Do niej to ściągały, odkąd sięgam pamięcią, wszystkie pokolenia naszej małej miejscowości. Można było tam wejść, pogmerać przy wajchach, powciskać ostatni guzik i poudawać pracę. Wyciągarka umocowana była na fest do barki, którą kiedyś wypływała na środek rzeki. No więc to miejsce było często także pirackim okrętem, parowcem na Missisipi, wodnym jaszczurem, dzielnym żaglowcem.
Żeby dojść do wyspy pomidorowej trzeba było pójść trochę w górę rzeki, przebić się przez przyrzeczne chaszcze i odnaleźć duży kamień, który kiedyś pokazał mi ojciec. To było chyba jego ulubione miejsce, bo gdy mnie tu zaprowadził wydawało się, że zdradza mi największą swoją tajemnicę. Z tego kamienia widać było wyspę, która skryta za winklem, była niedostrzegalna z punktu widzenia portu.
- Kurna Olek! - powiedział Masa
- Cerowaty worek - dokończyłem.
- Co ty gadasz? - Trzmielu i Zielus przypatrywali mi się dziwnie.
- A tak zrymowałem. - Odpowiedziałem i tak jak Masa zmartwiłem się faktem, że Wisła, odkąd zaczęła się szkoła, znacznie przybrała i moja ścieżka już nie istnieje. Wyspa była trochę na lewo, o zaledwie dwadzieścia metrów od brzegu, ale teraz bez łódki nie było mowy o dotarciu do niej. Woda sięgała już prawie kamienia, który zazwyczaj był granicą zasięgu rzeki,
Staliśmy jak głupi patrząc na wodę i rozpatrując na głos, czy jest opcja dotarcia. Pomysł był taki, żeby przejść, bo woda nie może być głębsza niż do pasa, ale sprawa padła, gdy Zielus opowiedział nam o swoim kuzynie co to wlazł do wody na Mazurach i utopił się tak po prostu. Wtedy to znudzony Trzmielu, że też musiał z nami pójść, zaczął w piachu szukać kamieni do rzucania i w trzcinach natrafił na przywiązaną łódkę, wyciągniętą porządnie na brzeg.
- Chodźmy - usłyszałem Dużego i zadrżałem na dźwięk jego głosu. - Skorzystamy z łódki i popłyniemy do tej cholernej wyspy, a tam spróbujemy tych pomidorów.
Jak się on tu znalazł, nie mam pojęcia, ale nic nie mówiłem. Duży miał posłuch u chłopaków, mimo że się go bali. Wyciągnęli łódkę, w której odnaleźli wiosła. Masa chwycił jedno, Trzmielu drugie, Zielus stanął na dziobie a Duży usiadł przy sterze. Ja sam siedziałem tuż obok i nie wierzyłem własnym oczom, że ukradliśmy komuś łajbę i płyniemy na parszywą wyspę. Jak się okazało nie było to trudne i po chwili zrywaliśmy wszyscy pomidory. Wyspa od strony Wisły miała fajną plażę, na której można byłoby rozpalić ognisko, gdybyśmy przywieźli łódką trochę drewna. Nad gęstymi krzakami pomidorów, na środku wyspy królowała jabłoń, ale za to z niesmacznymi owocami. Siedzieliśmy tak pod drzewem, gdy z brzegu rzeki usłyszeliśmy skrzekliwy głos Starego, tłumaczącemu komuś, że już niedaleko. Przypadliśmy do ziemi i skryci zza krzakami obserwowaliśmy jak Stary, Calineczka i jakiś wielki facet o przykrótkiej koszulce, z której wypadał przyduży brzuch stali obok kamienia i przeczesywali szuwary.
- Nie ma!
- Może rzeka wzięła - powiedział grubym głosem tłuścioch.
- Aż tutaj? Niemożliwe! - Stary pokazał miejsce, w którym do niedawna stała łódka.
- No to ktoś rąbnął. Są nawet ślady.
Na szczęście Duży kazał chłopakom schować łódkę w krzakach, tak że z brzegu nie można było jej dostrzec.
- Chyba jakieś dzieciaki. Jeszcze wczoraj tu była - zaskrzeczał Stary.
- To tylko dowód na to, że niepotrzebnie zakopaliśmy to na wyspie. Nie jest tam bezpiecznie, zresztą nie dało się kopać głęboko, bo woda. - miałem wrażenie, że facet patrzy na mnie. Już chciałem wstać i przyznać się, co by nas pewnie nic nie kosztowało, ale Duży mnie przytrzymał.
- Siedź tutaj - jego ręce przygniotły mnie do ziemi.
- Musimy skołować drugą łódkę - usłyszeliśmy z brzegu. - I to jeszcze dzisiaj.
Stary, gruby i Calineczka poszli śpiesznie w stronę miasta, a my zostaliśmy. Nikt nic nie mówił, tylko Trzmielu podszedł do łódki i z jej dna wyciągnął dwa szpadle, które leżały tam przykryte szmatami. Zielus i Masa ruszyli dookoła wyspy, a ja pod jabłoń. To chyba Duży nakazał mi wleźć na drzewo i rozejrzeć się dookoła. W gęstych krzakach pomidorów od razu zobaczyłem wykarczowaną dziurę.
- Tam! - Krzyknąłem. Po chwili byliśmy wszyscy na niewielkiej polance, w której naruszona była ziemia. Trzmielu miał w ręce szpadle.
- A może byśmy...? - zacząłem, ale Duży nie pozwolił skończyć, że lepiej zostawić to coś w spokoju. Chwycił łopatę i zaczął kopać.
Stefan W.