wtorek, 26 września 2017

W razie potrzeby, zbij szybkę



Szanowny Panie,

pokazałem ostatnio koleżance w pracy zdjęcie Antoniego, na którym jest razem z Panem - to co mi Pan je wysłał komórką (na żaglówce). Koleżanki pytają, kiedy Pan wraca? Zwłaszcza jedna.  Prosiła przekazać, że jest zainteresowana. Przekazuję zatem.

A żeby Pan się tam na morzu zupełnie od ziemi nie oderwał, to w telegraficznym skrócie…

Z Polski. Pan Prezydent przedstawia własny projekt ustawy o Sądzie Najwyższym. Alternatywa dla pomysłów PiS? Chyba nikt w to nie wierzy, ale w zasadzie, to mało kto wierzy, że ma to jakiekolwiek znaczenie. Wszak po drugiej stronie barykady stoi leży PO.  Stracimy zatem sądy! Cokolwiek to znaczy. Polska pogrąża się w chaosie dezinformacji, nadinformacji, postinformacji. Kowalski budzi się szarym świtem i nie wie, czy ma iść do pracy, czy ruszyć pod Wiedeń. Kowalska idzie na czarny marsz, a ląduje na miesięcznicy smoleńskiej, gdzie spotyka zabłąkanego Ryszarda Petru. CBA wpada do mieszkania 52-latka z Płocka, wywleka go z mieszkania, przewozi do Częstochowy, po czym orientuje się, że to nie ten człowiek. Polacy zarabiają za mało – twierdzi Rafał W. (ur. 1982 w Myszkowie).

Ze świata. Angela znowu górą (no ale to Pana na pewno nie minęło). W tych samych wyborach sukces (trzecie miejsce) odnotowało także skrajnie prawicowe AfD. Dzień później wywalili babę ze stołka przewodniczącego (mimo, że miała piękną czarną grzywkę zaczesaną na boczek). Tymczasem papież Franciszek został oskarżony o szerzenie herezji przez grupę katolickich myślicieli i duchownych. Na oskarżenie jeszcze nie odpowiedział. Pewnie lepiej, żeby sam zrezygnował. Cóż, nawet Antek wie, że był tylko jeden Ojciec Święty – papież Jan (tak mówi Antek). W Kurdystanie referendum niepodległościowe. Może w końcu doczekają się własnego Państwa?

Z domu i podwórka. Irmina wypadła wczoraj z wózka i nabiła sobie guza. Byliśmy w szpitalu -  na szczęście wszystko raczej ok. Antek nie chce chodzić do przedszkola. Trochę się nie dziwię, jak tak się stykam z tą placówką. Może jestem przewrażliwionym rodzicem, ale może w niektórych miejscach czas płynie wolniej, niż w innych, bo pachnie tam PRL-em. Zresztą w ogóle zamykanie dzieciaków, w jakimś budynku na większość dnia wydaje mi się raczej okrutnym wymysłem. Refleksja jest taka, że dzieci słoików (czyli przecież mówimy o większości warszawskiego gówniarstwa), to mają jednak przerypane trochę. Taki trzylatek, czy nawet dwulatek musi wstawać w tygodniu na sygnał budzika, zupełnie jak dorosły. Ubierać się, czy mu się chce, czy nie. Nie może się pokręcić w pidżamie i szamać czegoś na spokojnie, tylko „szybko, szybko” i „dawaj, dawaj”, bo „już późno”. Na co późno niby, dla takiego smarka? Cały czas świata ma jeszcze przecież. Doceniam dzieciństwo u boku dziadków. Rodzice szli do pracy, ale ja tego nawet nie rejestrowałem. Wstawałem, kiedy chciałem. Szedłem na dwór, kiedy miałem ochotę. Robiłem, co mi się żywnie podobało. Żadnych komend, żadnej nauki. Przecież to w sumie chore, że trzylatek ma się czegokolwiek uczyć. Powinni ich wyganiać na plac zabaw na cały dzień i tylko może przypilnować, żeby się nie pozabijały. Tymczasem w przedszkolu…

7:30-8:20 – dzieci się zbierają;
8:20 – dzieci myją ręce;
8:30-9:00 dzieci jedzą śniadanie;
9:00 – 10:30 zajęcia grupowe (dzieci mają nawet podręczniki!!!);
10:30-11:00 dzieci zbierają się do wyjścia na dwór (jeśli jest przyzwoita pogoda oczywiście);
11:00-11:30 dzieci krzątają się po placu zabaw (nie za szybko, żeby się nie poprzewracały);
11:30-12:00 dzieci wracają z placu zabaw i się przebierają;
12:00-12:30 dzieci jedzą obiad;
12:30 – 14:00 dzieci odbywają obowiązkowe leżakowanie (wszystkie dzieci leżakują! – dostaliśmy maila nawet z takim pogrubieniem i podkreśleniem);
14:00-15:30 dzieci nudzą się indywidualnie (nie ma już wychowawczyni, więc o wyjściu na dwór nie może być mowy);
15:30 -16:00 dzieci wpychają w siebie podwieczorek;
16:00-17:00 odbiór dzieci za pokwitowaniem.

Ciężko oprzeć się wrażeniu, że głównie to żrą i leżą, czyż nie? Dobrze chociaż, że Antek ma apetyt.

Wiatr, las, skok, bieg, deszcz. Sami robimy z siebie niewolników Panie Stefanie – nie potrzeba nam do tego żadnej zewnętrznej siły.  Żeby wyjść z domu i po drodze wyrzucić śmieci, muszę pięć razy użyć klucza. Pięć razy! Żeby zejść do własnej piwnicy po cokolwiek i wrócić do mieszkania, musze użyć zamka siedem razy! Nie wychodząc nawet z budynku. Na skróty już przez podwórko mało które przejdę, bo wszystko pogrodzone. Na około trzeba łazić, miasto tylko z gęby się zna, bo tylko na fasady się człowiek patrzy. Dziesiątki kodów należy zapamiętać. Chów klatkowy.

Czy w tym autobusie jest jakiś młotek?

Pozdrawiam,
Paweł D.

niedziela, 24 września 2017

Tylko Kraby

Szanowny Panie,

statek jak zegarek. Dziesiątki elementów, sektorów działa niezależnie. Bo co ma wspólnego rejon dajmy na to odpowiedzialny za maszty z barem? Albo pralnia z restauracją? Niekiedy jest do siebie bliżej jak np. zmywarki z kuchnią, czy też maszynownia z elektrownią. No ale każdy sektor i tak działa na swój rachunek. Jest dosłownie jak w mieście. Biuro projektowe i księgowe. Notarialne i bar. Filharmonie i kluby. Teatry i biznes. Kościoły i gazety. Tylko, że tutaj wszystko na znacznie mniejszej powierzchni. A przez to znacznie większą rolę pełnią korytarze - ulice żaglowca. Niezależne sektory działania połączone są korytarzami, niczym arteriami życzeń, zadań do wykonania. Muszę przygotować łodzie, a tam trzeba ręczników, aby było wygodniej i schludniej. Idę do pralni. Znajduje się na dnie statku. Ciężkie drzwi. Para i wilgoć uderzają w ciało. Muzyka odrzuca na kilka centymetrów. Wszystko jest głośne. Ludzkie twarze, mięśnie. Wiatraki furkoczą. Jest tam dziewczyna drobna jak zabawka. Laleczka. Jest tam facet z poskręcaną twarzą, wiecznie uśmiechnięty. I młody szef, który cały czas prasuje. Ma kitkę na głowie. Stoi boso.



Albo potrzebuję wylać zaolejoną wodę. Idę do maszynowni. Wielka. W takiej jeszcze nie byłem i chociaż zdaję sobie sprawę, że w zasadzie to jest mała, w porównaniu z tymi ogromnymi statkami handlowymi, mnie się wydaje za duża jak na żaglowiec. Są tam korytarze i taka mnogość schodów jak na pewnym obrazie, albo filmie Labirynt z Davidem Bowiem. Inżynierowie tam wiecznie dłubią i mimo pracy w smarach są przerażająco czyści, zresztą sam dział jest wyjątkowo schludny. Najłatwiej zaobserwować kucharzy. Kuchnię mają na środku statku i czasem mam wrażenie, że cała jednostka została dobudowana wokół ich garnków i patelni. Praca tam się nigdy nie kończy. Cały czas słychać garnki, ubijaną pianę, lepione przysmaki, układane ciasta. Są kucharze od śniadań, sosów, załogi, Ci co gotują dla Filipińczyków. Tacy co to ą, ę. I ci zwykli co przybijają grabę, gdy się koło nich przechodzi. Szef kuchni po pracy zawsze gra w szachy z pomywaczem. Nazywamy go Kasparowem. Pomywacza nie szefa. Bo nikt na statku nie jest z nim w stanie wygrać w grę królów.



Życie na żaglowcu płynie swoim rytmem. Często wpada w schematy, które zlewają dni w jeden wielki czaso-pociąg zwany kontraktem do odbębnienia. Schematy dają bezpieczeństwo załodze. Jesteśmy jak dzieci, które potrzebują stałych pór posiłków, spania, wstawania, zabawy, nauki etc. Gdy nam się zabierze schematy działania - gubimy się. Po co zmieniać, skoro działało. Ale nowe szybko staje się stare. Na drugi dzień wszystko wraca na swoje tory. Stres koi się alkoholem, albo karaoke w mesie, albo tym i tym. I w dodatku jedzeniem. Jak na przykład krabami gotowanymi w garnku. – Bo – Jak powiedział jeden z załogantów. – Gdy jest się w Albanii to tylko Kraby.

Ukłony
Stefan W.

A tu jedno zdjęcie tak dla smaczku: