Szanowny Panie,
no raz nie będę czekać i odpiszę
od razu po lekturze Pańskiego listu, na świeżo. Może i nieco na szybko, bo
pewnie zaraz dzieciaki przestaną bajkę oglądać, więc będę się spieszyć.
Tak
generalnie, to nie umiem odpowiedzieć na pytanie, co dotyka mojej duszy (czy
też serca – nie był Pan w tym konsekwentny do końca). Ogólnie, to chyba
najczęściej przemijanie. Chociaż zdaję sobie sprawę, że to durne, po przecież
powszechne. Może gdybym był wierzący, to jakoś bym o tym nie myślał tak dużo.
No, ale łaska ta na mnie nie spłynęła, więc myślę.
Ostatnio
porusza mnie też do głębi lektura książki „Trzecia Rzesza w świetle Norymbergi.
Bilans tysiąca lat”. Jakoś tak wyszło, że II Wojna Światowa nigdy nie
interesowała mnie jakoś szczególnie. W zasadzie uczyłem się jej głównie z
opowieści mojego dziadka, jak byłem takim szkrabem, jak Antek, a może i
młodszym. Potem chyba było jej po prostu za dużo i ciekawsze wydawało się to,
czego było mniej. Koniec końców moja wiedza na temat tego okresu jest pewnie na
poziomie przeciętnym, a może nawet poniżej przeciętnej. Bywa.
Ne tę książkę
wspomnianą wpadłem przypadkiem. Jakoś u teściów byłem i swoim zwyczajem po
półkach zglądałem. Tak, żeby coś na chwilę przygarnąć, przekartkować i odłożyć.
Myślałem, że tego nie łyknę, bo będzie za ciężkie, nudne… Proces, prawnicze
bablanie, starczy zapału na sto stron, nie więcej. Była to jednak podróż niezwykle
zajmująca. Okazało się, że niewiele rozumiałem, z tego, co się wydarzyło przecież
wcale nie tak dawno temu, a co przecież w tak wielkim stopniu wpłynęło nie
tylko na pokolenie naszych dziadków, ale również rodziców i w końcu na nasze. Takie
to niby bliskie każdemu Polakowi, a jednak już takie odległe. Nie będę się
bawił w recenzenta, bo recenzent ze mnie marny, a i nie chce mi się wchodzić w szczegóły.
Po tytule Pan wiesz mniej więcej, o co chodzi. Wojna z perspektywy rozliczania
tych, którzy pozostali przy życiu, żeby odpowiedzieć za jej okropności. Czytałem,
a przez głowę przelatywały mi strachy różne, a czasem nie strachy, tylko
zdumienia lub zwykłe pytajniki. Jak kruche mury oddzielają nas od apokalipsy,
która po prostu drzemie, gdzieś za ścianą, w każdym momencie naszego życia i
tylko czeka na to, żeby jakiś nieszczęśnik się potknął i szturchnął kijem, i
przebudził? To było z kategorii: strachy. Czy ja, dzieci moje, bliscy inni nie zagapimy
się i nie uciekniemy w porę, zanim do drzwi naszych zapukają? To z tej samej
kategorii. Jak my, mrówki ślepe, dojrzeć możemy to, co słuszne, co
sprawiedliwe? Jak sądzić? Jak oceniać? Jak bawić się w Boga, gdy ma się przed
sobą żywego człowieka jednego, za którego plecami leżą miliony ciał, splątanych
i powyginanych? Dla tego śmierć, a dla tego dożywocie, a dla tego trzeciego lat
dwadzieścia, lub dziesięć może. Trudno mi to w głowie poukładać.
Ale co to ma
wspólnego z Pavarottim? Z zachwytem? Bo przecież o to Pan pytał, prawda? Nie,
że nie zrozumiałem. To chyba po prostu tak, że czym dalej w życie, tym łatwiej o
to poruszenie negatywne, a trudniej o to pozytywne. Tak mi się zdaje
przynajmniej. Muzyka? Oczywiście, jakoś tam działa. Jak słyszę „Rush” Depeche
Mode przy odpowiedniej aurze, to mam nadal ciarki. Jak idę po mieście szybkim krokiem
i jest wieczór wietrzny, a ulice są jeszcze mokre po deszczu. I światło
sztuczne tylko mryga niebiesko i pomarańczowo, z góry i z dołu, i z okna i z
kałuży. I najlepiej, jak nie myślę wtedy wcale, tylko się skupię na tym
płynięciu. Coraz częściej jest to jednak oszukiwanie. Przywoływanie obrazów,
migawek, rzeczy, których nie ma. Jak udawanie, że jest się w teledysku, w
którym widzisz klisze z życia Twojego, momenty, które być mogły, albo myślisz,
że były, ale w sumie to są w Twojej głowie, w tej pamięci wyobrażonej bardziej,
niż we wspomnieniach właściwych.
I zgodzę się z
Panem, że coraz trudniej się przejmować tym, co teraz i obok. Nie mam zielonego
pojęcia skąd Pani J. bierze tę całą wrażliwość społeczną. Jak to konserwuje, hoduje
w sobie? Weźmy tę batalię o słowa, o symbole, o czarnych ludzi w Afryce i
czarnych ludzi w U.S.A. Przecież to nawet nie z naszej rzeczywistości, a jednak
jest dla niej tak ważne. Kwestie kobiece, mniejszości, zwierzęta może mniej,
ale też trochę. Gdzie tylko komuś dzieje się krzywda… I przecież nie jest sama.
Sporo takich ludzi. Co im zależy.
Ja mam
wrażliwość społeczną płytką, dresiarską wręcz. Próbuję czasem się wczuć, jakoś podszkalać,
żeby móc w towarzystwie funkcjonować, ale to wszystko tak po łebkach, żeby
utrzymać się na powierzchni tylko. Charakteryzuje mnie jednak wysoki stopień
egocentryzmu. Do tego stopnia, że to, co poza mną, to już jednak nie moje –
potrzebne, bo jakoś haczę różnymi swoimi członkami o tę przestrzeń, ale jednak
już obce. Idąc tym tropem, pewnie musiałbym dojść do jakiego absurdalnego
wniosku, że to co dotyka mojego serca, w taki pozytywny sposób, to jakieś
wyobrażenie własnego utopijnego wręcz sukcesu życiowego na wszelkich możliwych
poziomach, osiągnięcie jakiegoś stanu półboskości wręcz. A jako, że wyobrażenie
jest wytworem własnym, więc na wskroś widzimy jego nierzeczywistość, zatem nie ma
żadnego właściwego efektu.
Poszukam
jeszcze togo „Wow!” bo to nawet ciekawe, że tak mi się zagubiło zupełnie. Jak na
nie wpadnę, to jeszcze dam znać.
Elo.
Paweł D.
PS. W końcu nie było szybko, bo dzieciaki zaraz skończyły tę bajkę ogladać.