Szanowny Panie,
podobno święcił Pan jajka w
Santiago de Compostela? A koszyczek z liny jutowej? Brzmi ciekawie. I jeszcze
pierwszy dzień świąt na plaży – bosko! A Pani Karolina i tak twierdziła, że na
pewno Panu smutno, bo wolałby Pan być tu z nami – w sensie z rodziną. W sumie to nie wiem, jak to jest. Przez cały
swój żywot zawsze spędzałem święta z rodziną. To aż niesamowite. No rok temu w
składzie rodziny atomowej – ja, J. i dzieciaki, bo lockdown, ale nadal z
rodziną. W zasadzie raz tylko było inaczej. Jak Panna J. (faktycznie jako panna
jeszcze) była na Erasmusie we Freiburgu i
do niej pojechałem. Była to zresztą Wielkanoc bardzo udana z mojej
perspektywy. Jakaś bardzo wiosenna i odświeżająca. Wie Pan, że pierwszy raz w
życiu leciałem wtedy samolotem?! A chyba ze 28 lat już miałem wtedy! Co za
dziwne z nas pokolenie – teraz Antek to leciał już samolotem w pierwszym roku
życia. W ogóle jakoś wtedy wszystko było jakieś optymistyczne i zapowiadało się
nieźle. No i w sumie, czyż nie tak właśnie być powinno? Jakby tak wpuścić tu
nieco patosu… Wielkanoc to przecież czas odnowy. Ponowne narodziny.
Ale w tym roku coś nie pykło,
powiem Panu szczerze. Ni nadziei, ni wiary. To oczywiście subiektywne
niezwykle. I nawet się wzbraniam z pisaniem, ale…
No, ile można jeść?! Na Boga! I
co, że to dobre wszystko. Jak wróciłem w poniedziałek na wieczór do domu, to jakoś
mi się odbijało już wszystkim. Tak okropnie. Jakby jajkiem pieczonym. I czułem
się wyjątkowo niezdrowo. Nigdy tak nie miałem. Jakby cały mój układ pokarmowy
już nie domagał. Białe kiełbasy, żurki, jajka, szynki, boczki, pasztety,
indyki, zraziki. Do tego mazurki, serniki, murzynki. Zalewane kawą i wódką. Polskie
dobro.
Do tego ruchu mało, prawie nic. W
sobotę święcenie jajek. Na szybko, bo A. się musiał awanturować oczywiście.
Potem cmentarz. Na szybko, bo A. awanturował się jeszcze bardziej (On teraz jakieś
poważne przemiany przechodzi, ale to zupełnie oddzielna historia). Potem jedno
kółko wokół domu w zasadzie. W niedzielę ja sam musiałem robić za prowodyra (a
przecież ja nie taki pierwszy nigdy do tego), bo już na tyłku nie mogłem usiedzieć,
i tylko dlatego zrobiliśmy rundkę na skarpę w GK. W poniedziałek niby można by
wybiegać, bo śmigus dyngus, ale nawet to jakoś kulało. Może to kwestia pogody?
Nie wiem sam, ale bitwy były mizerne wyjątkowo. No, jakby się coś uwzięło, że
ma być nijak.
Normalnie za kościołem
zatęskniłem. Postałbym trochę na tych rezurekcjach w chłodzie od szóstej do
dziewiątej, to zaraz by mi wszystko inne się podobać zaczęło.
Tymczasem przez całe trzy dni
czułem się jakoś wyrwany z kontekstu. Nie na miejscu. No dziwnie jakoś. Bez związku.
Pogubiony i odcięty. I to chyba nie kwestia pandemii.
Zmartwychwstanie? Jakie zmartwychwstanie?
Paweł D.