Szanowny Panie,
czy to ogólnie trudno jest być po prostu tu i teraz, czy ja
mam jednak jakiś problem? Lato, jezioro, przyjemny domek. Wszyscy poszli spać
po obejrzeniu finału Polska – Francja. Ha… poważnie, to pierwsze, co przyszło
mi do głowy! Ale durne! Oczywiście chodziło o mecz: Włochy – Anglia. Pizza i
pasta górą! Brawo! Polska – Francja… no ciekawe, czy na Euro taki finał zdarzy
się w ciągu najbliższych stu lat? Chyba nie dane mi będzie się dowiedzieć.
Niemniej dzieciaki posnęły, dorośli padli, a ja w końcu pokój, spokój i piszę
do Pana. Gdzie Pan teraz pływa? Czy to nie była Szkocja na tym filmiku, co Pan
wrzucałeś na WhatsAppa? Ach… cudna Szkocja. Jak tam byłem i patrzyłem w gwiazdy
pewnej nocy na West Highland Way (a z tego co pamiętam, było tam naprawdę
ciemno i tych ciał niebieskich była ilość nieskończona), to smutno mi było, że
nie mam z kim dzielić tego momentu. Jak
tu na Mazurach kilkanaście lat później jestem sobie z piękną żoną, dwójką
wspaniałych dzieci i grupką znajomych, to nie patrzę w niebo.
Ostatni tydzień w Warszawie siedzieliśmy sobie bez dzieci.
Od święta taki wieczór się zdarza, a tak żeby kilka dni z rzędu, to już z raz
do roku chyba tylko. Człowiek wtedy odsypia. Wychodzi w tygodniu wieczorami, no
i budzi się częściej na kacu. Trudniej też się na pracy skupić. Takie to
różnice.
W czwartek poszliśmy na koncert na Jazdowie. Fajnie tam
jest. Te domki drewniane, niby w środku miasta, ale jednak jakby poza nim
zupełnie. Muzyka, zieleń, nastrojowe oświetlenie, młodzi ludzie. Dobry klimat.
Moja koleżanka z pracy wkręciła się tam do jednego stowarzyszenia i działa przy
organizacji różnych wydarzeń muzycznych. Zupełnie rozkwitła przy tym. Jakby jej
ktoś w żyły świeżej krwi dopompował. Nawet zapowiadała gwiazdę wieczoru i
wyszło na to, że całkiem nieźle idą jej takie przemowy – głos ma dobry.
Około 21:20 zaczęła śpiewać Natalia Przybysz. Ona też głos
ma całkiem nienajgorszy. I grał jej niejaki Raphael. A raczje nie jej, tylko
nam. On grał, ona śpiewała, ja piłem whisky z colą wraz z kolegą i panną J. Do
tego, czy nawet przede wszystkim, słuchaliśmy.
Tymczasem mój inny kolega wybiegł z bloku z kijem
bejsbolowym i zaczął tłuc w malucha stojącego na podwórku. Miał przy tym lat
trzynaście, a może już piętnaście. Maluch był w tym standardowym kolorze
Maluchów. Niby żółty, ale w zasadzie to nijaki taki. Klasyk. Teraz takich mało.
Wtedy licznie się ścieliły po podwarszawskich podwórzach (hmm… czy mogę tak
użyć sformułowania „ścielić się”? nie wiem tego. Jeśli jest źle, to proszę o
wybaczenie, ale nie chce mi się już sprawdzać, ni zmieniać). Czy wybił tylko
szyby, czy mocniej jakoś pokiereszował ten samochód, tego nie jestem już
pewien. Później zniknął. Kiedy się pojawił ponownie, wszyscy koledzy
podchodzili do niego już z lekkim dystansem. Do tego był już jakiś spokojniejszy,
a może nawet przygaszony. Jakby ktoś rozpiął cieniutką membranę pomiędzy nim, a
nami. Ale czy to on, czy to jednak my ją stworzyliśmy? A może to inni jeszcze,
dorośli, rozpięli ją pomiędzy nami. Widywaliśmy się później, to pamiętam, ale
już nigdy to nie było to, co przedtem.
Co?! Wybiegł pod blok i rozwalił ojcu samochód?! Ale wykręt!
Pośmialiśmy się trochę. Co to mogło być? Awantura rodzinna, ot co. Zdarza się.
Ale miał jaja, żeby tak wybiec i staremu samochód nasuwać. Żaden z nas by tego
nie zrobił. Nie dlatego, że awantur w domach nie było, tylko za coś takiego, to
jednak ojciec by nogi z dupy powyrywał. Dziwne, że jego nogi zostały na
miejscu. Wszak ojca miał tęgiego, ja bym się go bał. Czy on mógł się po prostu
nie bać?
Dwadzieścia pięć lat później nie ma go już na moim radarze. Natalia
śpiewa, a ja próbuję dojść do tego, co musiało się dziać w jego głowie, żeby tego
malucha zdemolować. To nie był bananowy świat. W młodym polskim kapitalizmie
ten samochód to była jednak wartość.
A on to był marzyciel. Włóczyliśmy się kiedyś po łąkach
nadwiślańskich, pamiętam, że akurat do torowiska jakiegoś dotarliśmy, kiedy
zaczął się temat reinkarnacji. W miarę modny to był temat i o dziwo jakoś w
ogóle nie kłócił się z naszym dziecięcym, żarliwym katolicyzmem. Przynajmniej moim.
Powiedział wtedy, że on to już chciałby umrzeć. Pamiętam, że było to dla mnie
nie do pojęcia. Przecież przed nami było jeszcze dokładnie WSZYSTKO. Kłóciłem
się z nim wtedy, że to idiotyczne, bo przecież wiadomo, że śmierć jest zła, a w
niebie jest nudno. Pójścia do piekła w ogóle nie zakładałem, a jeśli już
przyjąć, że jednak jesteśmy skazani na reinkarnację, to przeobrażenie w mysz,
czy mrówkę, w ogóle mi się nie uśmiechała. Inne chłopaki były tego samego
zdania. Zrezygnować z tej zabawy, przyszłości, miłości i tych wszystkich
przygód, które jeszcze nas czekają, dla kremowo-błękitnych zaświatów? Głupota.
Ale on śmiał się z nas tylko. Czytał książki. My nie. I twierdził, że on jednak
wolałby pozbyć się tego ciała i latać nad światem, obserwować wszystko z góry. Mówił,
że mógłby tu być między nami i nawet byśmy tego nie wiedzieli. Poza tym czułby
się lekko i dobrze. Nie przekonał mnie, ale do dziś to pamiętam.
Dobrze grał w piłkę i świetnie się bił. Na naszych BMX-ach
zjechaliśmy setki kilometrów, a potem wymieniliśmy je na „górale” i jeździliśmy
dalej.
Wieczór z Natalią i whisky w plastiku spędziłem również z
nim. Co u niego teraz? Tego nie wiem. Nie mam go na fejsbuku. Ostatni raz
widziałem go przypadkiem na przystanku, ale było to już kilkanaście lat temu.
Był wtedy łysy, szeroki w barach i mówił, że stoi na bramce w jakiejś
dyskotece. Dobrze się nawet rozmawiało, ale autobus szybko podjechał, on
wsiadł, a ja zostałem. Numerami się nie wymieniliśmy. Żaden z nas nawet nie
wpadł na ten pomysł. Zresztą, po co?
Zdobył kiedyś piwo w puszce. Chyba staremu podkradł. Ukrył w
jednym z krzaków na moim podwórku. Potem wypiliśmy je na trzech. Humory jakby
się poprawiły. A jak wracaliśmy z „dołków”, wałem obok nasypu kolejowego, to zaatakował
nas jamnik jakiś. Wariat straszny. Spotykaliśmy go potem wiele razy. Tego dnia
złapał chyba któregoś za nogawkę i skończyło się koziołkowaniem z wału. A może
to nie było tego samego dnia, tylko różne klisze mi się już nakładają?
Czemu ten samochód rozwalił? Widziałem się z nim kilka miesięcy
później, ale nie zapytałem. Sam coś
opowiadał i tyle wystarczyło. Później podstawówka się skończyła i te drogi jakoś
się rozeszły. A może skończyła się chwilę wcześniej? Śmieszne, że sam już nie
potrafię tego wszystkiego poukładać na osi czasu.
Koleżanka od koncertu pisała do mnie na następny dzień, że
to jakiś error chyba w jej życiu, że to się wszystko tak dobrze układa. Chyba wskoczyła
na swoją falę. Fajnie.
Ja się trochę zrobiłem i do pracy na następny dzień obudziłem
się o 9:30. Dobrze, że w ogóle wstałem.
Pozdrawiam,
Paweł D.