Szanowny Panie,
zacząłem pisać coś o bocianach. Bo na wschodzie ich dużo. Są
wioski całe, gdzie gniazdo obok gniazda – na każdym domu dosłownie. I miało być
o tym właśnie. O ich długich nogach oraz o tym, jak im się udaje spać tylko na jednej. O ornitologach - ludziach spokojnych i dostojnych - i o świecie, którego
nie znamy, chociaż ocieramy się o niego każdego dnia. W sensie, że rozumie Pan,
że bocian stoi tak godzinami na tej łapie, nodze i ktoś pyta, że jak on tak
stoi, a Pan, że… eee… i nie wiew… i że może tak, a może siak. Później miało być
wytłumaczenie, że to właśnie tak. Że
środek ciężkości i więzadła, i system zapadkowy czy jakiś tam. Ale mnie Pan
pogania esemesami, a ja to w pracy powolutku sobie pisałem. Powolutku. I tam na dysku
gdzieś zostało. I do diabła już z tym. Za późno.
Żona na działce u koleżanki. Z synem i z psem. Wczoraj u
nich byłem i jutro jadę, więc dziś wieczór dla siebie. Znaczy dla mnie. Popołudniu poszedłem
oddać krew. Dzięki temu mogłem wyjść z pracy już o 14.30. Poza tym ten bus, co
się w nim człowiek wykrwawia, to stoi w centrum, więc o 16:00 jestem wolny i
zaraz mogę lecieć na dobre piwo do „Kufli i kapsli”, a później do antykwariatu
z winylami. Ale zasadniczo to plan jest ambitny, bo później mam zakupić ze
cztery Perły i lecieć truchtem do mieszkania, zaszyć się przed światem i czytać
komiksy do samiutkiej nocy. Dobra, nie brzmi to może bardzo ambitnie, ale miała być
książka, tylko kumpel z pracy zawalił. Bo mówi: Słuchaj, czytałem genialną jedną genialną. Nazywa się „Słonie na kwasie”. I
jest o takich hard-core’owych eksperymentach naukowych… i coś tam, coś tam.
Mówię: Spoko, to pożycz. Myślę sobie:
Mało ostatnio czytam. Niedługo urlop. A
lektura chyba ciekawa. Dziś mi przyniósł i na wychodne wręczył. Elephants on acid. Po angielskiemu.
Szkoda, kurwa, że nie w suahili. No wziąłem i podziękowałem. Ale co ja niby mam
z tym zrobić? Bez jaj. Miło, że we mnie wierzy, ale excuse me dear sir or
madame w życiu nie przeczytałem po zagranicznemu więcej niż czytankę w
podręczniku. Poziom może trochę wyższy niż intermediate. A książkę raz
próbowałem przeczytać. Taką dla dzieci o krecie, czy szopie, ale to na piątej
stronie chyba skończyłem. W taki oto sposób książka wypadła z planów. Ale
zresztą w ogóle, cały plan się jak zwykle posypał.
Po krwi miał być burger,
była zapiekanka. W piwiarni dostałem, zamiast w kuflu lub szklance, piwo
w kieliszku(wtf?). Do antykwariatu dobiegłem zdyszany, bo żydziłem na bilet
i oczywiście było tam wielkie „G”. Więc
tup, tup, tup – bieguśkiem do metra, żeby nie marnować tego wolnego wieczoru. Bo
jeszcze dodam, iż lekarka w busie powiedziała, że nie mogę się dziś przemęczać
i muszę jeść kalorycznie, więc oczywiście wziąłem to sobie do serca. Zajebiście.
Nie pójdę biegać i żadnych wyrzutów sumienia. Na ostatniej prostej do domu
odwiedziłem za to trzy sklepy. W pierwszym kupiłem trzy piwka, w drugim trzy
bułki, a w trzecim trzy parówki. W mieszkaniu były jeszcze trzy jajka i trzy
cebulki. Dodać do tego trzy listki bazylii i mamy jajecznicę, jak się patrzy. Ale
oczywiście chciałem na bogato. Dowaliłem jeszcze sera i teraz brzuch mnie tylko
boli. A od piwa w głowie mnie się kreci, a przecież wypiłem dopiero jedno z
tych trzech (plus to jedno w kieliszku – pies je trącał). I komiksów wcale za
mocno to mnie się nie chce czytać. Chwilę poleżałem na podłodze przy otwartym
balkonie i popatrzyłem jak deszcze leje. Później, to już było tylko to, że Pan
mnie kazał coś napisać, to jeszcze się dopchałem rogalikiem z czekoladą i
zacząłem pisać. I skończyłem.
Pozdrawiam,
Paweł D.