czwartek, 31 grudnia 2015

Rok świstaka

Szanowny Panie,

złożę Panu może na początek życzenia noworoczne... Pomyślności! Albo lepiej - szczęścia! Bo wiadomo, że jak się ma pecha, to nic człowiekowi w życiu już nie pomoże.

Zapewne już przygotowuje się Pan do imprezy sylwestrowej i mam nadzieję, że już wkrótce dowiemy się, jak  i gdzie witał Pan rok 2016 (głównie w tym celu odbijam piłeczkę na Pana część stołu).

Rok 2015 zmienił się tymczasem w starca sędziwego i dziś już na wieczny odpoczynek schodzi. Jak to się stało, Pan mi powie? Kiedy? Dopiero co szkrab taki raczkował, a ja wciąż i wciąż myliłem się, wpisując do dokumentów wszelakich czternastkę na końcu. A tu patrz Pan - już go nie ma prawie.
Chcąc nie chcąc zbiera mi się na podsumowania i przyznać się muszę, że nie wypadają one najkorzystniej. Może dlatego, że rok temu zrobiłem sobie całkiem długą listę postanowień. Plany okazały się jednak nazbyt ambitne. Nie wiem czemu - obiektywnie były raczej do ogarnięcia.

Zatem szybkie podsumowanie:
Zmienić pracę - no cóż. Nie. Wciąż biurko to samo i krzesło to samo. Przedwczoraj dzwonił do mnie co prawda jakiś gość, że prowadzi rekrutację i miał propozycję, ale ostatecznie go zbyłem. Lojalność ponad szczęście osobiste - oto moja dewiza! ;) Punktacja: 0

Przeczytać 52 książki. Taaa. Doszedłem do 18 (plus jeszcze zacząłem kilka). Jak na mnie, to i tak nieźle, ale to jakieś 33% zakładanej normy. Czyli jednak... Punktacja: 0

Napisać książkę. Napisałem dwie strony i doszedłem do wniosku, że nie mam na nią pomysłu. Punktacja: 0

Podciągnąć się 50 razy na drążku. W sensie, żeby dojść do poziomu, żeby zrobić to za jednym razem (oczywista sprawa). Nie załatwiłem sobie nawet drążka, więc zakładam, że nie doszedłem do takiego poziomu. Punktacja: 0

Zrobić 100 pompek. W takim sensie, jak  powyżej. To było akurat stosunkowo łatwe i gdybym miał troszeczkę więcej samozaparcia... ale nie miałem. Punkty: 0

Wystartować w maratonie. Nie wystartowałem. Zatem: 0

Być najlepszym zawodnikiem na naszych czwartkowych spotkaniach koszowych. Poziom porażki w tej kategorii podkreśla fakt, iż na ostatniego przedświątecznego kosza przyszedł szóstoklasista - mały i chudy - i robił z nami, także ze mną, co tylko chciał. Punkty 0 (do kwadratu)

Nauczyć się robić tatuaże. No, to był jeden z tych najważniejszych planów. Obiecałem nawet jednej koleżance, że do końca roku jej zrobię dziarę (tak na dobry początek wspaniałej kariery). Koleżanka nowej dziary jednak nie ma (no chyba, że jakoś inaczej to ogarnęła). Ja nawet nie spróbowałem, a mój rozwój w tym względzie skończył się na szkicach ołówkiem (o czym poniżej). Punktacja: 0

Rozrysować się. W sensie - tak konkretnie. żeby były fundamenty pod te tatuaże. Plan był taki, żeby codziennie robić przynajmniej ze 3 szkice. Zrobiłem może ze 30, ale tak ogółem przez cały rok. Panna J. mi ogarnęła na wiosnę lekcje rysunku i to było ekstra, ale jak od września już sam miałem się zapisać na nowy semestr, to tu kończy się grudzień, a ja nadal na zajęcia nie chodzę. Oczywiście jest wiele trudności (a jakże). Punktacja: 0

Pójść na operację nosa i zacząć oddychać jak człowiek. Pracuję nad tym, ale bardzo powoli. Po trochu to oczywiście wina naszej służby zdrowia, ale czy tak do końca, to pewnie nie... Wielkie zero wygląda tak: 0

Rozkręcić jako dodatkowe źródło zarobkowania mały handel płytami winylowymi (tak bardziej dla przyjemności, niż dla kasy - no, żeby na piwo było od czasu do czasu). Stan sprzedanych płyt na rok 2015 - oczywiście: 0

To pierwsze 11 postanowień, które przychodzi mi do głowy (było ich więcej i nawet je spisałem, ale nie mam teraz tego pod ręką). Zakładam jednak, że gdyby coś się udało, to bym pamiętał. Nie mniej wynik końcowy, z tego co tu mamy: 0/11.

Cóż, nie było jednak gorzej niż w 2014 czy 2013, ani też 2012 i 2011. Raczej trzymam poziom.


Może na 2016 ogarnę sobie jakiegoś trenera osobistego, co? ;)

A Pan jak widzi ten dogasający rok?

Paweł D.

PS. No i zapomniałem o najważniejszym. Miałem regularnie na Fangę coś wpisywać. Tak przynajmniej ze 3, 4 razy w miesiącu. Sierpień 2015 r. był pierwszym miesiącem w historii FWN bez żadnego (!) wpisu. Tak, tak - i już mamy 0/12.

czwartek, 17 grudnia 2015

Dzień świstaka

Szanowny Panie,


wstaje codziennie o piątej rano. Budzik dzwoni. Mam się podnieść, bo od piątej do ósmej piszę. Otwieram oczy i widzę wschód słońca. Kładę się na chwilkę. Obiecuję sobie, że dosłownie momencik. Śpię. Budzą mnie o 7:20. Za dziesięć minut śniadanie, potem bandera, wachta. Nie ma czasu nawet mieć do siebie pretensji, że po raz kolejny nie dałem rady.

Za burtą błęktine wody Polinezji Francuskiej. Tuż obok brzeg atolu Fakarava, drugiego co do wielkości archipelagu Tuamotu. Wygląda jak mierzeja Wiślana, albo lepiej Helska. Tylko że nie przyłączona do lądu, a zwyczajna łacha piachu na oceanie, do której przyczepiły się kokosy, wypuściły korzenie, wyrosły palmy. Podejrzewam, że właśnie tymi korzeniami te atole się trzymają, no i może jeszcze tym, że leżą dobrze obsadzone rafą koralową, która chroni je przed bijącą falą. Drzew jak wszystkiego innego jest bardzo mało. Miękka woda. Jakby miał Pan zanurzyć się w poduszkę pierza. Cieplutko i przyjemnie. Wystarczy włożyć głowę pod lustro i dojrzy Pan setki rybek.
Wszystko jest wąskie, ciasne i niepewne. Są tutaj atole, które ocean zalewa i potem nic po nich nie ma, a były siedliskami ludzi. Archipelag biało-zielonych półksiężyców, zdobytych przez polinezyjczyków. Wygrali oni z naturą, pokonali ją i dopłynęli na czółnach, małych katamaranach do każdego z nich. Zasiedlili na oceanicznej łasce.

Wachtę zaczynamy od sprzątania, a raczej nadzorowania Wietnamczyków. Nie bardzo chce się im machać szmatą. Nie dziwię się, ale też nie ma wyjścia. Siedzę więc nad nimi i sprawdzam czy kible są czyste. To samo robiłem wczoraj i przedwczoraj i jeszcze wcześniej. W zasadzie cały czas sprawdzam te kible, a potem maszty, później maluje, odrdzewiam, w między czasie wysłuchuje zdań różnych ludzi na różne tematy. „Codziennie” to nie jest dobre słowo. Tutaj nie ma czasu tu jest zawsze to samo, taka sama rzeczywistość. Słońce, chmury, woda.

Natava został odkryty przez Magellana w 1520 roku i przez jego ludzi nazwany Wyspami Rozczarowania. Nic na nim nie ma. Odkrywca płynął przez Pacyfik pięćdziesiąt dni. Skończyły się zapasy jedzenia. Pożywiali się skórą maczaną kilka dni w słonej wodzie. Jak znaleźli szczura to dwóch się o niego pozabijało. Woda - żółta zupa. Dziąsła bolą. Trupy od razu wyrzucają do morza. Bo choroby, ale przede wszystkim Magellan chce ludzi uchronić od grzechu kanibalizmu. Dopływają do Natava i tam nic nie znajdują. Żadnego pożywienia, ani nawet kropli słodkiej wody. Porażka.

A po wachcie jem lunch, bo tu nie ma obiadów. Potem prysznic i na chwilkę kładę się spać. Tylko momencik, aby poczytać książkę. Śpię. Zrywam się o 16. Coś słodkiego. Mam mało, więc sobie dzielę, aby starczyło do następnego portu. Po ubywaniu słodyczy poznaję, że to kolejny dzień, kolejne 250 mil morskich za mną. Wszystko inne takie samo.
Puka Puka. Ma trzy kilometry kwadratowe i 600 mieszkańców. Niestety nie zatrzymaliśmy się. Zwyczajem jest to, że co wieczór młodzież spotyka się na jednej z plaż i oddaje miłości. Kochają się w blasku księżyca i gwiazd. Śpiewają. Bo miłość to zabawa. Bo nie ma tabu. Każdy z każdym. Nie podchodzą do tych spraw jak pies do jeża.  Seksem należy się cieszyć. Ale my płyniemy obok.

Jeden za drugim atol. Widać je na GPS, bo ledwo wystają z wody więc okiem nie dojrzy Pan. Jest noc. Ja już po pisaniu popołudniowym, oglądaniu filmu, kolacji. Teraz czeka mnie półtorej godziny ćwiczeń cielesnych. Schudłem do 89 kilogramów, czyli sześć kilo mniej niż gdy się mustrowałem.  Tyle ostatnio ważyłem na początku studiów. Chłopaków jeszcze nie ma. Na pokładzie dudni tylko wentylator, są gwiazdy. Orion jest nad horyzontem, gdy skończę wachtę będzie na środku nieboskłonu. Po godzinie wychodzi Krzyż Południa. Widać też Byka, Syriusza i Plejady. Reszty nie poznaję. Słyszę oddech wieloryba. Tuż przy burcie się wynurza i prycha. Potem wraca w czeluści.

Fangataufa. Francuzi zrzucili na wyspę bombę wodorową. Ci idioci chcieli być tak silni jak reszta idiotów z bombami atomowymi. Rozwalili piękną wyspę. Leży poniżej równika, tak że z perspektywy Francji, nie ma możliwości jej dostrzeżenia. I tak już tam pływać nie można. Prawie dwieście razy próbowali tych bomb na tej wyspie. Aż 10 lat temu dali sobie spokój.

Kładę się kwadrans po dwunastej w nocy. Sprawdzam czy jest nastawiony budzik na piątą rano. Mam się obudzić, aby od rana pisać.

Rapa iti. Marc Libin z Bretanii jako dziecko miewa sny w dziwnym języku. Uczy się go na jawie. Naukowcy nie wiedzą co to za język i nie potrafią go zlokalizować. Gdy ten jest już po 30-tce wpadają na pomysł, aby Libin napił się piwa z marynarzami w ich tawernach. Tam robi przedstawienie i mówi w języku ze snów. Jakiś barman, stary marynarz, twierdzi że słyszał podobny dialekt na Polinezji. Wskazuje nawet kobietę, która mieszka niedaleko tawerny, a pochodzi z jednej z takich wysp. Okazuje się, że język Libina to język Rapa z wyspy Rapa Iti. Marc przeprowadza się z kobietą na atol, by posługiwać się swoją niezwykłą mową.

Budzik dzwoni o piątej rano. Wstaje, ale kładę się ciężko na poduszkę. Poleżę jeszcze chwilę. Wstanę zaraz. Momencik. Budzą mnie o 7:20 na śniadanie...

Fakarava. Wpływa się w wąską cieśninę tylko przy wysokiej wodzie. Atol tworzy zamknięty prostokąt o długich bokach. Jest lotnisko, jest droga a na niej samochody. Domy mają ogrody, płoty i bramy. Dzieci jeżdżą po jednej drodze, pomiędzy dwoma kościołami: chrześcijańskim i mormonów. U tych drugich garnitury, sukienki, powaga. Ci pierwsi na luzie, na dworzu, a nie w dusznym kościele. A niektórzy nawet w wodzie słuchają mszy i piją piwko. Śmieją się. Widzę kwiaty, kokosy, jest boisko do koszykówki i tam można złapać internet. Pracownicy miejscowego lotniska wyszli na przerwę i piją w porcie, grają na mandolinie własnej roboty i bębnie ze stroną z kosza na śmieci. Zapraszamy ich na nasz pokład. Dają tam koncert.

Śniadanie o 7.30 są naleśniki. Czasem Grzesiu nas rozpieszcza.  O 8 spotykamy się na banderze, a potem wachta. Cztery godziny pracy.

Tutejsze małże wytwarzają czarne perły. Są całe ich hodowle. Drogie po 250-150 euro. Mam dwie półlitrówki czystej ze sobą. Moja nadzieja na to, że uda się mi wymienić na te perły. Kończę. Teraz moja kolej zejścia na ten atol.


Trzymaj się Pan.

Stefan W.


sobota, 5 grudnia 2015

Ktokolwiek wie...

Szanowny Panie,

może i trochę mam wyrzuty sumienia za tego esemesa (esemesy) lub za jego (ich) brak, ale nie znowu, że jakoś przesadnie. To chyba bardziej kwestia medium. Esemes jest niezobowiązujący i tak ja go odczuwam. Przez co jakoś bardzo często czytam tak na szybko i myślę, że odpiszę zaraz lub później, a nie odpisuję wcale.  I ja niby wiem przecież, że tam ktoś jest po drugiej stronie, kogo nazwać należy stroną dialogu, ale trochę tak mam poczucie, jakby to sam telefon jakiś tekst z siebie wyrzucał, ot tak. Nie mniej - przepraszam. To jest jednak nieładnie na pewno z mojej strony. Przy okazji przeproszę może Pańskiego brata Aleksandra, bo też mu ostatnio nie odpisałem, a może to przeczyta... No każdy ma jakieś wady, nie? Pan na przykład nie ma fejsbuka, a założę się, że i snapchata też. Jakby Pan miał, to może nie musiałby Pan tylu tych esemesów pisać (przecież to średniowiecze). O!

Co do tych Pańskich teorii, to właśnie widzę tu wpływ Zorby. Jakieś na impresjach zbudowane trochę. Jakby nici pajęcze. Niby materiał mocny, struktury gęste, ciekawe, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że jak wlezie w to jakiś muł właśnie - osobnik wielki, ciężki - to zerwać je może bez wysiłku większego.  To nie krytyka bynajmniej. Dawno już odkryłem, że z Zorbą wiele Pana łączy (czemu wyraz nawet na Fandze dałem), dlatego nie dziwi mnie to, że ten jego pogląd na świat, sposób odbioru pewnych zjawisk i budowania sobie w reakcji na nie życiowej filozofii z pewnością wydać mógłby się Panu słusznym, a przynajmniej pełnym uroku. Chociaż urok odnajdzie tu pewnie wielu, łącznie ze mną. Ilu jednak będzie w stanie pójść za nim? Garstka. Przyszło mi na myśl słowo "idealiści", ale nie umiem nawet stwierdzić, czy jest zasadne. Chyba z wiekiem powoli głupieję, bo coraz trudniej mi widzieć rzeczy jasno i klarownie. Tym bardziej trudno mi jakoś wspiąć się na taki poziom, żeby podyskutować z Panem na temat grzechu na przykład. Na marginesie muszę jednak zaznaczyć, że wypowiedź - Dobę nam tu lało, a że jest nas ponad sześćdziesiątka facetów to i grzechów się zebrało. Naturalna sprawa - jakoś bezwiednie przywodzi mi na myśl film "Brokeback Mountain". Widział Pan? Uważam, że bardzo dobry.

Wracam jednak do Zorby. Na chwilę. Bo chociaż Pan piszesz niby o nim prawdę samą, to jednak - o ile dobrze pamiętam, a film nie wypaczył książkowego obrazu tej postaci za bardzo - było w nim przecież to nieszczęście ukryte, a zachowania jego jawiły mi się często jako kompulsywne, tak charakterystyczne dla ludzi, którzy coś zagłuszają, czy zagłuszyć próbują. Jak Pan już przeczyta do końca, to niech Pan mi napisze, czy on był szczęśliwy w ogóle.

Ech. Boję się, że Pan może odebrać to moje paplanie jako pesymistyczne. Bo i Greka chcę uziemić, skrzydła mu podciąć.  Ale nie chcę, nie chcę. Niech sobie Grek lata.  W Pańskich teoriach - niech Pan nie myśli - też kłamstwa nie węszę. Nawet naiwności - wszak proste rozwiązania są najbardziej skuteczne. Prawdopodobnie. Raczej. Może. Chyba. Pod pewnymi względami. Z pewnego punktu widzenia. Biorąc pod uwagę...  Tak. Nie czepiam się Pańskich teorii. Po prostu jakiś teoretyczny rozgardiasz mnie dopadł. Krążyłem i krążyłem, podrastałem, dojrzewałem, coś tam czytałem, czegoś tam się uczyłem i ostatecznie jestem durny. Nie, że to jakieś wielkie odkrycie albo że jakoś mnie to boli szczególnie. To znaczy boli. W pewnym sensie (a jakże). Bardziej jednak wydaje się męczące po prostu. Czuję się ofiarą społeczeństwa informacyjnego albo po prostu ery informacji wszędobylskiej acz niepewnej. Nie wiem, czy Pan mnie zrozumie, bo to po części z tym fejsbukiem, co to go  Pan nie ma, jest powiązane. Proszę jednak nie tryumfować w myślach, bo to że Pan udajesz, że tego nie ma, to nie znaczy, że tego nie ma.  W celach badawczych mógłby Pan tam kiedyś zajrzeć. Jest to żywy obraz tego, jak wielkim pierdolnikiem może być istota zwana człowiekiem (może dlatego jest to ciekawe - nie wiem). I nie też zaraz, że widzę to źle. Dla badaczy zjawisk społecznych pewny raj. To, co mnie w tym boli, jak i w całym internecie i mediach współczesnych, to mniej więcej to:


No tak - wszyscy są kurwa mądrzy. Same tęgie głowy. I nie chodzi mi tu tylko o ISIS, Syrię, terroryzm, czy Islam. To tylko jaskrawy przykład. Panie, ja podejrzewam jednak, że to nie jest możliwe, żeby ludzie byli tacy pewni wszystkiego, a ja taki z dupy zupełnie niepewny niczego.

A w ogóle to ma Pan jakiś pogląd na politykę imigracyjną Polski na przykład? Czy nie zajmują Pana wcale takie rzeczy obecnie?

Paweł D.