Szanowny Panie,
i znowu jakoś się zagapiłem głupio. Już nawet nie chce mi się tłumaczyć moich ułomności. Chyba jest tak, że niektórzy na wszystko potrzebują czasu i spokojnej głowy. Ja chyba tak mam, że muszę sobie wszystko tak strawić. A teraz jakoś tak wszystko trzeba odgryzać wielkimi kawałami i przełykać natychmiast, aż ból w przełyku czuć, a i czkawki można od tego dostać.
Z drugiej strony myślę, że gdybyśmy z Panną J. zaplanowali ślub na przyszły rok, to najpewniej umarłbym ze stresu. A tak na wszystko za mało jest czasu i po prostu trzeba przeć do przodu, miesiące mijają jak tygodnie, tygodnie jak dni, i wiosna już prawie za nami, a zanim się obejrzymy i jesień przyjdzie. Ale ciekaw jestem, czy jak już zostanę szczęśliwym mężem swojej żony, to uda mi się poukładać jakoś codzienność, żeby na wszystko mi czasu starczyło. Bo ja wierzę naiwnie, że i owszem, a wszyscy mi wmawiają, że później to już tylko szybciej i szybciej, i szybciej... A ja to tak szybko, to mogę może chwilę, ale całe życie? No i przecież Fanga by się tu zanudziła (nie, żeby przy moim żywocie burzliwym i tak nie ziewała, co i rusz). Pan tu tylko czeka, żeby wyskoczyć z historiami wyłowionymi z Bałtyku, a ja tylko Panu przeszkadzam i kolejkę blokuję.
Piszę mi się jednak z coraz większym trudem, co zasmuca mnie niezwykle. Łudzę się trochę, że to tylko przemęczenie chwilowe. Ale co, jeśli nie? Bardziej prawdopodobne, że to zanik mięśni mózgu (tak, wiem, że to głupie połączenie słów, ale już to napisałem i nie zamierzam teraz tego kasować i zastanawiać się przez pół godziny, co mi tam tak naprawdę zanika). No bo Panie, co ja przy tych lekach mam wspólnego z jakąś myślą zwiewną lub w inny sposób piękną bądź pasjonującą? Brak ćwiczeń i dupa blada. A kiedyś przecież marzyło mi się nawet dziennikarstwo. Oj, ale co mi się nie marzyło?!
Przede wszystkim chciałem być muzykiem. No, zaczęło się to chyba jeszcze w podstawówce lub na początku liceum. Wszystko chyba przez autobusy. Jak pan jedzie tą samą trasą po raz setny, to w głowie zaczynają się Panu pojawiać bardzo dziwne rzeczy. Może Pan nagle wyobrazić sobie siebie na środku sceny, a naprzeciw Pana może tam być tłum dziesięciotysięczny. A w nim same piękne dziewczęta, które oczywiście patrzą na Pana z zachwytem, a Pan śpiewa jak Eddie Vedder, gra na gitarze jak Slash, a wygląda Pan... też jak Slash (w zasadzie nie jest to jakiś mój szczególny ulubieniec, ale myślę, że całkiem zajebiście być Slashem). Wiem, że to niezbyt mądre marzenie, ale jednak bycie dobrym wokalistą w porządnej kapeli to byłoby coś, co chyba mógłbym robić z zadowoleniem. Czemu ja nie poszedłem po prostu na lekcje śpiewu? Cóż, chłopakowi to jednak chyba nie wypada, jak chce zostać gwiazdą rocka. To trzeba po prosu w sobie odkryć, to powinno przyjść po prostu – takie są zasady. Inaczej to przecież nie jest samorodny talent, tylko jakiś taki talent wyuczony, a takiego przecież żaden nastolatek nie chce. Ale miałem też w życiu inne pomysły na siebie, niech Pan sobie nie myśli. Chciałem być na przykład takim polskim Marcelem Proustem. To już chyba było na początku studiów. Tak. Polski Marcel Proust - to by dopiero było! Jest to marzenie skądinąd ciekawe, biorąc pod uwagę, że w swoim życiu dotarłem chyba najdalej do trzydziestej strony „W stronę Swanna” i na tym moja znajomość twórczości tego jegomościa się w zasadzie kończy. Dlaczego zatem? Och, powodów znajdzie się co najmniej kilka. Po pierwsze, kiedy się o nim mówi, zawsze używa się wielu trudnych słów, co samo w sobie budzi do autora jakiś podświadomy szacunek maluczkich. Po drugie, w zasadzie nie tak często można spotkać kogoś, kto przebrnął przez całe siedem tomów tych reminiscencji całych, czyli znowu „trudny”, czyli znowu „szacunek”. Ale najważniejsze – to te tytuły! W zasadzie chodzi mi tylko o dwa. No, ale za to jakie! Przede wszystkim, ten który zdobi całą serię - „W poszukiwaniu straconego czasu”. Jak pierwszy raz usłyszałem ten tytuł, to pomyślałem, że to jest na sto procent największe dzieło w historii literatury. Byłem wtedy mały, ale obiecałem sobie, że jak będę duży, to wchłonę te księgi, a mój świat odmieni się na zawsze (jak widać, nadal do tego nie dojrzałem po prostu). No, ale teraz jeszcze imię drugiego tomu - „W cieniu zakwitających dziewcząt”. No, Panie Stefanie, cóż za wspaniały tytuł. Proust musiał być jakimś geniuszem. Chyba się Pan już nie dziwi, że chciałem być takim właśnie pisarzem. Ale zanim chciałem pisać i grać, to przede wszystkim chciałem być włóczęgą. Wydawało mi się to piękną sprawą (nadal zresztą się taką wydaje). Nie trzeba się myć, wskakuje się do pociągów towarowych, te Pana przewożą z miejsca na miejsce. Obserwuje Pan różne miasta, różne wioski. Dobrzy ludzie jeść Panu dadzą, jak nie dadzą, to pójdzie Pan na dzierżawę. Czasem się Pan do pracy załapie, na jakimś polu przy żniwach, innym razem pozbiera Pan drobne na ulicy. Ach, być takim włóczęgą! Tylko oczywiście wszystko ma swoje minusy. Włóczęga ma na przykład tak, że śmierdzi prawie zawsze. I to trochę jednak jest słabe, bo sprawiać to może, że ludzie wcale Pana tak lubić nie będą. No, ale gwiazdy rocka też chyba śmierdzą po swoich koncertach. A i pisarze też na pewno śmierdzą często, bo siedzą w domach tygodniami i mogę się założyć, że też się do mydła nie przytulają za często. Tak. Moje marzenia chyba z zasady nie pachną najlepiej.
Chyba zapuszczę włosy i znowu zostanę młody – co Pan o tym myśli?
Pozdrawiam,
Paweł D.
dobry wpis. myśli zwiewne nie są tak fajne jak myśli żywe i woniejące. dziś było żywo i woniejąco.
OdpowiedzUsuń