Szanowny Panie,
Prawdą jest, że jedzenie wzmaga zdolności
umysłowe. Właśnie beztrosko pochłaniałem sobie kanapkę, którą otrzymałem od
pani stewardessy, kiedy to do głowy mojej wpadła całkiem niegłupia myśl. Otóż z
Panią D. przed niecałą godziną wsiedliśmy na pokład samolotu, który to zanieść
ma nas do samego Stambułu. Miasto nad Bosforem ma być pierwszym etapem naszej
niemal trzytygodniowej podróży po Turcji.
No i w zasadzie wszystko cudnie, tylko… nie odpiszę do Pan przez całe te
trzy tygodnie. Ja się już oszukiwałem nawet, że może w hostelu coś skrobnę na
szybko, albo że kafejkę internetową dorwę. Bzdury są to jednak. Komputera
przenośnego nie mam, a specjalnie Internetu na miejscu też szukać nie będę. I
tu właśnie zjawia się ta pokanapkowa idea. Mam kawałek zeszytu. Mam długopis.
Będę zatem pisać. Nie wiem, czy regularnie, ale przynajmniej wrażenia będą
świeższe, myśli bardziej żywe i… ach, już jestem podekscytowany! Wie Pan, że
chyba nigdy nie prowadziłem dziennika z podróży? To znaczy, kiedy jechaliśmy do
Anglii – wtedy miałem taki ambitny plan. Ale szybko upadł i zostało kilka mocno
średnich notatek z Londyn i może jeszcze kilka ze Szkocji. Nic specjalnego. Nie
mam w tej kwestii zatem wielkiego doświadczenia, a dodatkowo brak mi
konsekwencji, ale i tak myślę, że warto spróbować.
No… na razie w zasadzie nic się
nie dzieje, więc… to znaczy lecimy i jest miło, i mam tylko nadzieję, że nie
spadniemy, i jeszcze większą, że nasze bagaże nie zaginą (tak, jak ostatnio,
kiedy fruwaliśmy). Dobrze, zostawię trochę papieru na później. O! Właśnie
zobaczyliśmy półksiężyc na niebie (chyba się zbliżamy)!
***
Upał. Pani D. dostała rumieńców
od słońca. Stambuł zaiste jest gorący i tłoczny – zupełnie tak, jak sobie to
wyobrażałem. Albo i jeszcze bardziej. Pamięta Pan jeszcze z dzieciństwa niedzielne
wycieczki na Stadion Dziesięciolecia?
To
tu jest trochę podobnie, tylko w większej skali. Wielki bazar. Tylko z większym
zapleczem gastronomicznym.
Kebab na
kebabie. Idziesz Pan ulicą, a z każdej knajpy wyskakuje na Pana jakiś jegomość
i na wszelkie sposoby próbuje zwabić do siebie.
Poland? Cześć! Się-mam-dobrze. Ale muszę przyznać ze smutkiem, że
to tylko banda naciągaczy i do tego nie jakoś bardzo sympatycznych. Z drugiej
strony inni Turcy (czyli Ci, którzy nie próbują Panu czegoś wcisnąć) jak na
razie zdają się być mili i skłonni do pomocy. Dziś nad morzem jeden nawet
poczęstował nas arbuzem, a później jeszcze zaprosił do wspólnego piknikowania z
jego znajomymi (z czego oczywiście nie skorzystaliśmy, bo jesteśmy trochę
dzicy).
Poza tym po raz pierwszy w życiu
byłem w meczecie i widziałem, jak się tam modlą. Za chwilę natomiast wchodzę do
tego najważniejszego w mieście , czyli błękitnego (czy też Błękitnego), więc
muszę jeszcze umyć nogi… więc znikam.
***
Dziś przy śniadaniu towarzyszył
nam mały, chudy kot. Nasz recepcjonista mówi, że ten kot to mafia. Wykurzyła (bo w zasadzie to
kotka) całą konkurencję i teraz to ona włada tym terytorium. Jej strefa wpływów
to knajpka przed naszym hotelem i sąsiadujący z nią sklepik. Myślę, że to i tak
sporo, kiedy weźmie się pod uwagę, ile tu jest kotów. Stambuł wypełniony jest
tymi zwierzakami po same brzegi. Kiedy
szliśmy nocą przez opustoszałe ulice w dzielnicy targowej, to czułem się trochę
jakbym krążył po zaułkach Gotham City, w którym każdy cień ma żółte oczy, ostre
jak igły białe ząbki i duże szpiczaste uszy. Nie ma gołębi, nie ma szczurów.
Tylko koty. Śpiące, żebrujące lub pałaszujące coś schwytanego, czy też
(częściej) coś znalezionego.
Żeby nie było, że naciągam
rzeczywistość – widzieliśmy też kilka bezpańskich psów. Są chude i jakieś
otępiałe. Ale co się dziwić – tu na pewno nie są na początku łańcucha
pokarmowego.
***
Na dworcu głównym w Stambule w
poczekalniach są ławy z poduszkami i herbata dla podróżnych. Stacjonują tu
dziesiątki firm przewoźniczych i jest łącznie około 160 kas (nie liczyłem, ale
tak pisali w przewodnikach). Miejsce to jest nieco „kosmiczne” i właśnie przymiotnik
„kosmiczne” jest tym, który oddaje jego charakter. Kiedy o każdej pełnej
godzinie nowoczesne autokary jeden po drugim opuszczają „otogar”, przypominają
białe wahadłowce ruszające na zorganizowaną eksplorację nieskończonych
przestrzeni wszechświata. Ludzie na „otogarze” to jeszcze inna kwestia. Pani D.
powiedziała, że zachowują się jak zaganiacze wielbłądów. I trudno się z tym nie
zgodzić. Biegają pomiędzy tą chmarą autobusów i tylko pokrzykują do siebie
doniośle. Wciąż tylko wzajemnie kierują ruchem swoich maszyn, tak że kierowcy
wydają się w zasadzie jeździć bardziej „na ucho” niż „na oko”. Przede wszystkim
jednak jeżdżą „na centymetry”.
***
Trochę mi wstyd. Jesteśmy Panie Stefanie
wstrętnymi pijakami. To znaczy nie Pan i ja. My. Ja, Pan, Polacy, katolicy,
ludzie zachodu (ok. są jeszcze Rosjanie, ale to inna historia). Tymczasem okazuje
się, że mężczyźni wcale nie potrzebują alkoholu i żyją sobie bardzo dobrze, i
co ważniejsze po męsku. Tu w Goreme, gdzie teraz jesteśmy (a z pewnością to
miasteczko nie jest wyjątkiem) panowie każdego wieczoru spotykają się w pijalniach
herbaty. W lokalach tych nie ma poza herbatą zupełnie nic. Za to czaj jest
w nich bardzo tani, więc można go pić litrami. I mężczyźni tak właśnie robią.
Powie Pan, że to nuda? Wcale nie. Bo siedzą po czterech przy jednym stoliku (a
czasem jeszcze większą grupką) i grają w tavlę
(tak się to chyba nazywa) i ichszy rumikub,
a młodsi czasem w karty. Śmieją się przy tym, czasem palą papierosy, i tak w
miłym towarzystwie upływają im popołudnia. Nie ma menelstwa, nie ma burd. I na
co komu ten alkohol?
Oczywiście wstyd mi dodatkowo, bo
po całodziennej włóczędze po płaskowyżach i dolinkach, pierwsze co zrobiliśmy z
Panią D. to wstąpiliśmy do miejscowego sklepu i kupiliśmy sobie dwa zimne
Efezki. Siła przyzwyczajenia jest ogromna i w ten sposób żyjemy tu trochę jak
renegaci, a jeśli to słowo jest za słabe, to można użyć gorszego – turyści.
Przy okazji wspomnę, że rynek
browarniczy w Turcji przejawia znamiona monopolu. Jeśli piwo, to w zasadzie
tylko Efez. W jednym sklepiku widzieliśmy co prawda jeszcze Marmarę (ale już po
puszcze stwierdzić mogę, że musiały być to siki.
Dopisane później: Jest jeszcze Tuborg (ale też go niewiele).
***
Jakie to dziwne, że coś takiego
jak upodobanie może ulec zmianie zależnie od atmosfery miejsca, w którym się
właśnie przebywa. Na co dzień prawie nie pijam herbaty, a jeśli już mi się
zdarzy, to zawsze jest ona gorzka. Cukier w połączeniu z herbatą wydaje mi się
wręcz czymś odpychającym. Ale nie tu.
Tu jest tak. Kawę pijam tylko do
śniadania i to nie zawsze. Herbata wydaje się czymś bardziej na miejscu. Zatem
nic w tym dziwnego, że sięgam po nią. Ale już to, że malutką szklaneczkę traktuję
dwoma kostkami cukru i wlewam w siebie taki ulepek, to już odchylenie od normy.
Cóż poradzić? Tak smakuje tu najlepiej.
Moim kolejnym odkryciem jest
Ayran, czyli jogurt mieszany z wodą i posolony. Nie wiem jak to jest, ale na
tutejsze upały nie ma chyba nic lepszego. A i jeszcze czas na nutkę lokalnego
patriotyzmu (lokalnego - znaczy naszego, a nie tutejszego). Warszawskie kebaby z baraniną smakują mi
bardziej niż te tureckie. O!
***
Wczoraj wieczorem, kiedy szliśmy
sobie polną drogą z Cavusin (czyt. Czawuszin) do Goreme, przyłapaliśmy jednego
buddystę, jak podkrada komuś z winnicy winogrona. Mężczyzna zagaił do nas, a
następnie towarzyszył nam w dalszym spacerze. Okazało się, że jest byłym
żeglarzem i za Gierka był nawet w Polsce. Utwierdził mnie w przekonaniu, że
żeglarze mają ciekawe życie. Facet mieszkał we Włoszech, Niemczech, Szwecji i
kilku innych krajach, a w przyszłości planuje jeszcze przenieść się do
Argentyny. Na statkach był elektrykiem, a kiedy przeszedł a emeryturę zajął się
pracą jako oświetleniowiec dla różnych teatrów. Teraz, jako
siedemdziesięciolatek, spędza miesiąc w Kapadocji (ale narzeka oczywiście na
postępującą komercjalizację tego miejsca).
Wszystko niby pięknie, ale jakoś… chyba nie ufam buddystom. Kiedy
zbliżyliśmy się do Goreme, nasz towarzysz stwierdził, że do turystów to on nie
chce się zbliżać, więc poszwę da się jeszcze po pobliskich chaszczach.
Pozdrowił nas, a ręki nie chciał mi podać, bo buddyści tego podobno nie robią.
Hm… Nie. Zdecydowanie nie ufam buddystom.
A co do żeglarzy, to dochodzę do
wniosku, że muszą oni być po prostu istotami nie zdolnymi do zapuszczania
korzeni.
***
Nie zanotowałem nic już od 48
godzin, a trzeb przyznać, że były one dosyć aktywne, więc szybko nadrobię (bo
już zupka chińska mi się zaparza).
Otóż dwa dni temu wyjechaliśmy z
Goreme – pięknego acz mocno już turystycznego miasta w skałach. Najpierw
złapaliśmy autobus do Konyi. To jedno z najstarszych miast w całej Turcji.
Niegdyś była to stolica pierwszego na terenach półwyspu Anatolijskiego
zorganizowanego państwa tureckiego (czy raczej państwa założonego przez plemię
pochodzenia tureckiego). Konya to także miasto, którym powstał zakon wirujących
derwiszów. Dla nas jednak Konya okazała się jedynie przydługim przystankiem na
trasie do Yalvaca, więc z mojej perspektywy mogę tylko napisać, że okolice
dworca przypominają Ursynów drugiej połowy lat 90. A, i jeszcze może to, że
jest tu cała masa bezpańskich psów.
Na dworcu dowiedzieliśmy się, że
Yalvac, z którego chcieliśmy rozpocząć wędrówkę szlakiem św. Pawła nie jest
najbardziej popularnym celem podróży.
Rozmowa przy wejściu do jedynego
wieczornego autobusu, który miał przejeżdżać przez tę miejscowość (luźne
tłumaczenie):
My: Dobry wieczór (pokazujemy bilety).
Obsługa busa: (Patrzy na bilet)
Gdzie?
My: Yalvac
Obsługa busa: Yalvac?
My: Yalvac
Obsługa busa: (Każe nam iść za
sobą do busa obok i pyta kierowcy drugiego busa) Yalvac? (Tamten kręci głową)
Idzie ich kierownik. Pokazujemy
bilety. Kierownik kiwa głową i przytakuje: Yalvac. I nakazuje Panu z pierwszego
autobusu nas zabrać. Więc idziemy. Wsiadamy. Zakładam sobie słuchawki na uszy.
Autobus rusza. Po dziesięciu minutach Pani D. szturcha mnie w bok i mówi, że
chyba coś rozmawiają o nas. Zdejmuję słuchawki i słyszę tylko:
Obsługa busa: (Kilka zdań po
turecku i)… Yalvac.
Kierowca: Yalvac?
Obsługa busa: Yalvac.
Kierowca: Yalvac?
Obsługa busa: Yalvac!
Kierowca: (Chwila ciszy) Yalvac??
Obsługa busa: Yalvac!!
Lekko zirytowani milką i jadą w
noc.
Nie do końca wiemy, o co tak
naprawdę chodziło, ale ostatecznie nas tam dowieźli i w środku nocy wyrzucili w
obcej mieścinie. (To już jednak historia
na później, bo zupka chińska gotowa do spożycia)
***
Panie Stefanie, idziemy z Panną
J. (przykro mi, ale Pani D. brzmi jednak tak dobrze) szlakiem św. Pawła.
Właśnie jesteśmy u schyłku czwartego dnia. Siedzę na wzgórzu nieopodal wsi
Barla i moczę prawą nogę w lodowatym źródełku. Jest mi to potrzebne – niech mi
Pan wierzy. Każdego dnia dzieje się tu coś nowego i niezwykłego. Przede
wszystkim należy napisać jednak o ludziach.
Turcy (nie ci ze Stambułu czy
Goreme, ale Ci z wiosek i mniejszych miejscowości) to najbardziej gościnni osobnicy, jakich udało
mi się do tej pory spotkać. Kiedy wchodzimy do jakiejś wioski, jest więcej niż
pewne, że ktoś za chwilę zaprosi nas na kubeczek herbaty i za wszelką cenę
będzie chciał nam pomóc znaleźć dalszą drogę. Muzułmańska gościnność to żaden
mit. Może kilka przykładów.
Gdy autobusem z Konyi dotarliśmy
do Yalvaca (o czym już było), byliśmy
nieco zagubieni. Było późno, a Yalvac okazał się miejscowością mniej więcej
wielkości GK i na pierwszy rzut oka
sprawiał wrażenie średnio przyjaznego miejsca. A przynajmniej nie takiego, w
którym chcesz być zagubionym w nocy o północy. No… chyba że jest to Turcja.
W
zasadzie zaraz po tym, jak zaczęliśmy szukać drogowskazu na Antiochię
(bo tam zaczynać się miał dla nas szlak św. Pawła i tam chcieliśmy rozbić
namiot) zatrzymał się samochód z trzema Turkami, którzy zaoferowali pomoc i
podwózkę. Panna J. oczywiście już
chciała wsiadać, ale Panowie (prawdopodobnie niesłusznie) nie wzbudzili mojego
pełnego zaufania. Dwie minuty później zatrzymało się dwóch chłopaków z dwiema
niewiastami. Ci wyglądali już na tyle niegroźnie, że że łaskawie daliśmy się
zabrać do leżącej pod Yalvacem Antiochii. Tam, nieopodal starożytnych ruin młodzi
Turcy znaleźli nam idealne miejsce na rozbicie namiotu (w miejskim parku, który
robi też chyba za mini-zoo). Jako że po angielsku to oni nie za bardzo, a my po
turecku też raczej nie, więc tylko podziękowaliśmy dziesięć razy, oni odjechali
i myśleliśmy, że czas na lulu. Jeszcze namiotu nie zdążyliśmy jednak do końca
rozbić, kiedy nasi nowi koledzy pojawili się znowu w parku. Okazało się też, że
przywieźli nam po gorącym kebabie, po Ayranie do napicia i jeszcze sok brzoskwiniowy
na rano. Wyszło też na jaw, że nawet bez angielskiego można przeprowadzić
bardzo ciekaw dyskusje (głownie dotyczące zagadnień językowych zresztą).
Myśleliśmy wtedy, że to jednostkowy przypadek – trafiło się dwóch miłych
studentów, ot i co. Już następnego ranka, kiedy to w Antochii grupa pracowników
prowadzących wykopaliska archeologiczne zaprosiła nas na wspólne śniadanie, zaczęliśmy
podejrzewać, że to chyba jednak zasada – że Turcy są po prostu szczodrzy i
niesamowicie gościnni. Przez następne
kilka dni doświadczaliśmy tego na każdym kroku.
W Asagi Tirtar dostaliśmy nocleg
w miejscowej szkole i tyle najróżniejszego jedzenia, że starczyło nam nie tylko
na obfitą kolację, ale także w zasadzie na cały następny dzień wędrówki. Od
staruszków, których tylko zapytaliśmy o drogę, otrzymaliśmy pysznego melona. Pani,
która tylko mijała nas na drodze, dała nam z kolei ogórki. W międzyczasie częstowano
nas herbatą, stawiano Ayran, dawano brzoskwinie, migdały, winogrona, ciastka i
cukierki. Zasadniczo, jeśli kogoś Pan tu zagada w jakiejś wiosce, to na 95% Pan
coś od niego dostanie przy okazji. Ale nawet rozmowa nie jest konieczna… Już
zupełnie rozbiła mnie sytuacja, kiedy to szliśmy w samo południe od Bedry do
Egidiru. Prosta taśma asfaltu. Żar leje się z nieba. Języki zwisają nam więc do
pasa. Ruch na drodze w zasadzie żaden, więc nawet stopa nie można złapać.
Plecaki ciążą straszliwie, zmęczenie doskwiera. Jednym słowem – raczej trudno o
pozytywny nastrój, czy nawet w ogóle o jakiś nastrój. I nagle zza zakrętu tej
beznadziei ( czy też po prostu z naprzeciwka)
jedzie samochód. Kierowca zauważa nas, zatrzymuje się i przez okno, w
zasadzie nic przy tym nie mówiąc daje mi przewodnik Lonely Planet po Turcji (po
angielsku oczywiście), po czym bez słowa
odjeżdża. Trudno, żeby się człowiekowi uśmiech na twarzy nie pojawił, czyż nie?
Swoją drogą Lonely Planet okazał
się sporo lepszy niż nasze Bezdroża.
***
Nawet w najlepszej podróży
nadejść musi ten dzień czarny, w którym to wszystko sprzysięga przeciwko nam.
Panna J. i ja również wpadliśmy w
pułapkę takiego dnia pechowego, chociaż z samego rana się na to nie
zapowiadało. Udało się nam wstać nawet o
szóstej. Składanie namiotu, śniadanie, mycie, pakowanie – wszystko sprawnie,
jak nigdy.
Myślę, że mogła dochodzić dziewiąta,
kiedy to diabeł jakiś zaczął upominać się o swoje. Najpierw z oczu znikać nam
zaczęły flagi biało-czerwone znaczące szlak św. Pawła. Chwilę później Panna J.
dostała krwotoku z nosa. Kiedy już czerwień przestała jej z nosa kapać i zrobiliśmy
sobie naradę wojenną, okazało się, że bez dwóch zdań jakieś dwa czy trzy
kilometry wcześniej źle skręciliśmy, więc trzeba się wrócić. Nic to. Toboły na
plecy i wracamy. W nagrodę postanowiliśmy się przekopać w takiej górskiej
gliniance. Kąpiel była jednak średnio udana, bo dno było raczej obleśne, woda
bardzo zimna, a ostatecznie wpadłem jeszcze na jakąś skałę podwodną i kolanko
sobie rozwaliłem (ale leciutko). Przerwa
ta okazała się jednak tym bardziej złym pomysłem, że całkowicie sprowadziła nas
na manowce i przez następne trzy godziny kręciliśmy się w kółko, próbując
odnaleźć drogę niezależnie od znaków, które po prostu wyparowały (jak sądzi
Panna J. – oznaczone kamienie mogły zostać przypadkowo usunięte przy
wyrównywaniu drogi dla traktorów). Zmęczeni i załamani postanowiliśmy w końcu
wrócić do punktu, w którym straciliśmy trop i sprawdzić wszystko jeszcze raz –
krok po kroku. Czynność ta choć żmudna, przyniosła zamierzony efekt i z pomocą „lokalsów”
(od których to też dostaliśmy melona, a co) znaleźliśmy odpowiednią ścieżkę. W
zasadzie i tak już byliśmy ponad pół dnia drogi w plecy, ale postanowiliśmy
twardo brnąć przed siebie. Szło nam już naprawdę całkiem nieźle, sporo
nadrobiliśmy i chociaż pot lał się z nas strumieniami, z nadzieją spoglądaliśmy
na drogę przed nami (rym niezamierzony). I w tym momencie Pannie J. odpadła
podeszwa od butów trekkingowych. Tak po
prostu (kojarzy Pan taki dźwięk: „Kła…
kła… kła…”? – idealnie oddaje nastrój chwili). Nie muszę chyba tłumaczyć,
że bez dobrych butów dalsze pchanie się na odcinki górskie byłoby średni
sensowne. Musieliśmy zatem zawrócić (i przejść się tą samą drogą, tego samego
dnia już po raz trzeci). Jak widać, złego nie oszukasz.
***
Jak będzie się Pan rozbijał kiedyś w górach z namiotem, to
niech Pan uważa na podejrzanie urocze miejsca ze źródełkami. Są bardzo nęcące,
ale może się zdarzyć, że w nocy Pański namiot zostanie najechany przez stado
spragnionych wody owiec i kozic górskich (dwa razy!).
***
Turcja to całkiem niezłe miejsce na jazdę auto-stopem.
Chociaż sprawa jest tu trochę skomplikowana. Paradoksalnie najłatwiej zatrzymać
kogoś na słabo uczęszczanej drodze, gdzieś pomiędzy małymi miasteczkami.
Zatrzyma się tu Panu prawie każdy, kto tylko będzie miał możliwość Pana zabrać
(czasami nawet wtedy, kiedy Pan nie będzie stopa łapał). Problem w tym, że może
się tak zdarzyć, że będzie Pan szedł, szedł i szedł, i przez dwie godziny nic
nie przejedzie. Wie Pan, tu są spore tereny, a ludzi wcale znowu nie tak dużo.
Na ruchliwych drogach trzeba natomiast wypatrywać starszych
aut, półciężarówek i tym podobnych. Jakoś dziwnym trafem ludzie w nieco
nowszych samochodach już się nie zatrzymują.
***
Wspomniałem już o kebabach, ale teraz jeszcze tak ogólnie –
jestem nieco zawiedziony tym tureckim jadłem. Sądziłem, że czeka mnie tu
prawdziwa uczta dla podniebienia, że poznam sto nowych smaków baraniny, a
tymczasem dupa. Nie jest tanio, porcje są małe i zasadniczo żadnych kulinarnych
objawień tu nie miałem. Najgorzej, że to co u nas jest najtańszym „fast-foodem”
w Turcji robi też za jedzenie restauracyjne, wiec w zasadzie dostajesz kebaba
na talerzu, tylko z ryżem i za trzy razy tyle co w Polsce.
***
Po okresie ciągłego chodzenia przyszedł czas na odpoczynek,
a raczej straszne lenistwo. Siedzimy w miłym cieniu palm, bo słońce jest
okrutne i tylko co jakiś czas zanurzamy ciała w orzeźwiających wodach Morza
Egejskiego. Piękne nicnierobienie, na które mam nadzieję zasłużyliśmy przez
kilka ostatnich pracowitych i rozpędzonych miesięcy.
Tylko zimnego piwa brakuje w dłoni. Zaraz, zaraz – jak to?
Czemu tak bez zimnego piwka? – zapyta Pan zaraz strwożony. No widzi Pan, bo
muzułmanie teoretycznie nie piją. Praktycznie zaś (o czym już pisałem)
piją zdecydowanie mniej niż Polacy.
Kończy się to tym, że butelka Efezu kosztuje w sklepiku na polu namiotowym w
przeliczeniu na polską walutę jakieś 9 zł. Nawet jednak w dyskontach typu BiM
(coś jak Biedronka) cena nie jest mniejsza niż 6,5 zł. No może trochę kłamię z
tym, że piwa przez to nie pijemy pod tymi palmami, bo czasami człowiek musi,
tylko dla budżetu wycieczkowego jest to jednak bolesne. I tu jeszcze jedna rada – jak Pan Turek pyta,
czy się Pan nie napije z nim piwa, bo akurat chce Panu postawić, to niech Pan
kurtuazyjnie nie odmawia. Turek uszanuje Pana wybór i drugi raz Panu nie
zaproponuje (zupełnie inaczej niż z jedzeniem, do którego będzie Pana namawiał
do skutku).
***
Zachciało nam się pociągu i statku. No bo, że tymi
autobusami to już nudno, i że lepiej wrócić do Stambułu „jakoś inaczej”. Dwa
dni pod to podporządkowaliśmy, bo tu z pociągami bida. Ale udało się. Pojechaliśmy.
A teraz płyniemy przez morze Marmara.
Niby pięknie, ale… Pociąg był najnudniejszym pociągiem jakim w życiu
jechałem. A ta ich „ferry” jest jak
puszka. W ogóle nie morze się Pan na zewnątrz wydostać i w dodatku szyby są po
prostu brudne, więc z ciekawej obserwacji Stambułu od strony morza tym razem
nici. Wniosek? Turcja – autobusem lub samochodem.
***
Panie Stefanie, przepraszam jeśli Pana zanudziłem.
Oczywiście sam jestem zły na siebie, że moje zapiski prowadziłem nieregularnie
i wszystko jest inaczej niż bym chciał… ale cóż… tak to napisałem i tak to już
zostanie. Kropka.