sobota, 15 września 2012

Zapiski z półksiężyca


Szanowny Panie, 

Prawdą jest, że jedzenie wzmaga zdolności umysłowe. Właśnie beztrosko pochłaniałem sobie kanapkę, którą otrzymałem od pani stewardessy, kiedy to do głowy mojej wpadła całkiem niegłupia myśl. Otóż z Panią D. przed niecałą godziną wsiedliśmy na pokład samolotu, który to zanieść ma nas do samego Stambułu. Miasto nad Bosforem ma być pierwszym etapem naszej niemal trzytygodniowej podróży po Turcji.  No i w zasadzie wszystko cudnie, tylko… nie odpiszę do Pan przez całe te trzy tygodnie. Ja się już oszukiwałem nawet, że może w hostelu coś skrobnę na szybko, albo że kafejkę internetową dorwę. Bzdury są to jednak. Komputera przenośnego nie mam, a specjalnie Internetu na miejscu też szukać nie będę. I tu właśnie zjawia się ta pokanapkowa idea. Mam kawałek zeszytu. Mam długopis. Będę zatem pisać. Nie wiem, czy regularnie, ale przynajmniej wrażenia będą świeższe, myśli bardziej żywe i… ach, już jestem podekscytowany! Wie Pan, że chyba nigdy nie prowadziłem dziennika z podróży? To znaczy, kiedy jechaliśmy do Anglii – wtedy miałem taki ambitny plan. Ale szybko upadł i zostało kilka mocno średnich notatek z Londyn i może jeszcze kilka ze Szkocji. Nic specjalnego. Nie mam w tej kwestii zatem wielkiego doświadczenia, a dodatkowo brak mi konsekwencji, ale i tak myślę, że warto spróbować.
No… na razie w zasadzie nic się nie dzieje, więc… to znaczy lecimy i jest miło, i mam tylko nadzieję, że nie spadniemy, i jeszcze większą, że nasze bagaże nie zaginą (tak, jak ostatnio, kiedy fruwaliśmy). Dobrze, zostawię trochę papieru na później. O! Właśnie zobaczyliśmy półksiężyc na niebie (chyba się zbliżamy)!

***

Upał. Pani D. dostała rumieńców od słońca. Stambuł zaiste jest gorący i tłoczny – zupełnie tak, jak sobie to wyobrażałem. Albo i jeszcze bardziej. Pamięta Pan jeszcze z dzieciństwa niedzielne wycieczki na Stadion Dziesięciolecia?  To tu jest trochę podobnie, tylko w większej skali. Wielki bazar. Tylko z większym zapleczem gastronomicznym.  Kebab na kebabie. Idziesz Pan ulicą, a z każdej knajpy wyskakuje na Pana jakiś jegomość i na wszelkie sposoby próbuje zwabić do siebie. Poland? Cześć! Się-mam-dobrze. Ale muszę przyznać ze smutkiem, że to tylko banda naciągaczy i do tego nie jakoś bardzo sympatycznych. Z drugiej strony inni Turcy (czyli Ci, którzy nie próbują Panu czegoś wcisnąć) jak na razie zdają się być mili i skłonni do pomocy. Dziś nad morzem jeden nawet poczęstował nas arbuzem, a później jeszcze zaprosił do wspólnego piknikowania z jego znajomymi (z czego oczywiście nie skorzystaliśmy, bo jesteśmy trochę dzicy).

Poza tym po raz pierwszy w życiu byłem w meczecie i widziałem, jak się tam modlą. Za chwilę natomiast wchodzę do tego najważniejszego w mieście , czyli błękitnego (czy też Błękitnego), więc muszę jeszcze umyć nogi… więc znikam.

***

Dziś przy śniadaniu towarzyszył nam mały, chudy kot. Nasz recepcjonista mówi, że ten kot to mafia. Wykurzyła (bo w zasadzie to kotka) całą konkurencję i teraz to ona włada tym terytorium. Jej strefa wpływów to knajpka przed naszym hotelem i sąsiadujący z nią sklepik. Myślę, że to i tak sporo, kiedy weźmie się pod uwagę, ile tu jest kotów. Stambuł wypełniony jest tymi zwierzakami po same brzegi.  Kiedy szliśmy nocą przez opustoszałe ulice w dzielnicy targowej, to czułem się trochę jakbym krążył po zaułkach Gotham City, w którym każdy cień ma żółte oczy, ostre jak igły białe ząbki i duże szpiczaste uszy. Nie ma gołębi, nie ma szczurów. Tylko koty. Śpiące, żebrujące lub pałaszujące coś schwytanego, czy też (częściej) coś znalezionego.

Żeby nie było, że naciągam rzeczywistość – widzieliśmy też kilka bezpańskich psów. Są chude i jakieś otępiałe. Ale co się dziwić – tu na pewno nie są na początku łańcucha pokarmowego.

***

Na dworcu głównym w Stambule w poczekalniach są ławy z poduszkami i herbata dla podróżnych. Stacjonują tu dziesiątki firm przewoźniczych i jest łącznie około 160 kas (nie liczyłem, ale tak pisali w przewodnikach). Miejsce to jest nieco „kosmiczne” i właśnie przymiotnik „kosmiczne” jest tym, który oddaje jego charakter. Kiedy o każdej pełnej godzinie nowoczesne autokary jeden po drugim opuszczają „otogar”, przypominają białe wahadłowce ruszające na zorganizowaną eksplorację nieskończonych przestrzeni wszechświata. Ludzie na „otogarze” to jeszcze inna kwestia. Pani D. powiedziała, że zachowują się jak zaganiacze wielbłądów. I trudno się z tym nie zgodzić. Biegają pomiędzy tą chmarą autobusów i tylko pokrzykują do siebie doniośle. Wciąż tylko wzajemnie kierują ruchem swoich maszyn, tak że kierowcy wydają się w zasadzie jeździć bardziej „na ucho” niż „na oko”. Przede wszystkim jednak jeżdżą „na centymetry”.

***

Trochę mi wstyd. Jesteśmy Panie Stefanie wstrętnymi pijakami. To znaczy nie Pan i ja. My. Ja, Pan, Polacy, katolicy, ludzie zachodu (ok. są jeszcze Rosjanie, ale to inna historia). Tymczasem okazuje się, że mężczyźni wcale nie potrzebują alkoholu i żyją sobie bardzo dobrze, i co ważniejsze po męsku. Tu w Goreme, gdzie teraz jesteśmy (a z pewnością to miasteczko nie jest wyjątkiem) panowie każdego wieczoru spotykają się w pijalniach herbaty. W lokalach tych nie ma poza herbatą zupełnie nic. Za to czaj  jest w nich bardzo tani, więc można go pić litrami. I mężczyźni tak właśnie robią. Powie Pan, że to nuda? Wcale nie. Bo siedzą po czterech przy jednym stoliku (a czasem jeszcze większą grupką) i grają w tavlę  (tak się to chyba nazywa) i ichszy rumikub, a młodsi czasem w karty. Śmieją się przy tym, czasem palą papierosy, i tak w miłym towarzystwie upływają im popołudnia. Nie ma menelstwa, nie ma burd. I na co komu ten alkohol?
Oczywiście wstyd mi dodatkowo, bo po całodziennej włóczędze po płaskowyżach i dolinkach, pierwsze co zrobiliśmy z Panią D. to wstąpiliśmy do miejscowego sklepu i kupiliśmy sobie dwa zimne Efezki. Siła przyzwyczajenia jest ogromna i w ten sposób żyjemy tu trochę jak renegaci, a jeśli to słowo jest za słabe, to można użyć gorszego – turyści.

Przy okazji wspomnę, że rynek browarniczy w Turcji przejawia znamiona monopolu. Jeśli piwo, to w zasadzie tylko Efez. W jednym sklepiku widzieliśmy co prawda jeszcze Marmarę (ale już po puszcze stwierdzić mogę, że musiały być to siki.

Dopisane później: Jest jeszcze Tuborg (ale też go niewiele).

***

Jakie to dziwne, że coś takiego jak upodobanie może ulec zmianie zależnie od atmosfery miejsca, w którym się właśnie przebywa. Na co dzień prawie nie pijam herbaty, a jeśli już mi się zdarzy, to zawsze jest ona gorzka. Cukier w połączeniu z herbatą wydaje mi się wręcz czymś odpychającym. Ale nie tu.
Tu jest tak. Kawę pijam tylko do śniadania i to nie zawsze. Herbata wydaje się czymś bardziej na miejscu. Zatem nic w tym dziwnego, że sięgam po nią. Ale już to, że malutką szklaneczkę traktuję dwoma kostkami cukru i wlewam w siebie taki ulepek, to już odchylenie od normy.  Cóż poradzić? Tak smakuje tu najlepiej.
Moim kolejnym odkryciem jest Ayran, czyli jogurt mieszany z wodą i posolony. Nie wiem jak to jest, ale na tutejsze upały nie ma chyba nic lepszego. A i jeszcze czas na nutkę lokalnego patriotyzmu (lokalnego - znaczy naszego, a nie tutejszego).  Warszawskie kebaby z baraniną smakują mi bardziej niż te tureckie. O!

***

Wczoraj wieczorem, kiedy szliśmy sobie polną drogą z Cavusin (czyt. Czawuszin) do Goreme, przyłapaliśmy jednego buddystę, jak podkrada komuś z winnicy winogrona. Mężczyzna zagaił do nas, a następnie towarzyszył nam w dalszym spacerze. Okazało się, że jest byłym żeglarzem i za Gierka był nawet w Polsce. Utwierdził mnie w przekonaniu, że żeglarze mają ciekawe życie. Facet mieszkał we Włoszech, Niemczech, Szwecji i kilku innych krajach, a w przyszłości planuje jeszcze przenieść się do Argentyny. Na statkach był elektrykiem, a kiedy przeszedł a emeryturę zajął się pracą jako oświetleniowiec dla różnych teatrów. Teraz, jako siedemdziesięciolatek, spędza miesiąc w Kapadocji (ale narzeka oczywiście na postępującą komercjalizację tego miejsca).  Wszystko niby pięknie, ale jakoś… chyba nie ufam buddystom. Kiedy zbliżyliśmy się do Goreme, nasz towarzysz stwierdził, że do turystów to on nie chce się zbliżać, więc poszwę da się jeszcze po pobliskich chaszczach. Pozdrowił nas, a ręki nie chciał mi podać, bo buddyści tego podobno nie robią. Hm… Nie. Zdecydowanie nie ufam buddystom.
A co do żeglarzy, to dochodzę do wniosku, że muszą oni być po prostu istotami nie zdolnymi do zapuszczania korzeni.

***

Nie zanotowałem nic już od 48 godzin, a trzeb przyznać, że były one dosyć aktywne, więc szybko nadrobię (bo już zupka chińska mi się zaparza).

Otóż dwa dni temu wyjechaliśmy z Goreme – pięknego acz mocno już turystycznego miasta w skałach. Najpierw złapaliśmy autobus do Konyi. To jedno z najstarszych miast w całej Turcji. Niegdyś była to stolica pierwszego na terenach półwyspu Anatolijskiego zorganizowanego państwa tureckiego (czy raczej państwa założonego przez plemię pochodzenia tureckiego). Konya to także miasto, którym powstał zakon wirujących derwiszów. Dla nas jednak Konya okazała się jedynie przydługim przystankiem na trasie do Yalvaca, więc z mojej perspektywy mogę tylko napisać, że okolice dworca przypominają Ursynów drugiej połowy lat 90. A, i jeszcze może to, że jest tu cała masa bezpańskich psów.
Na dworcu dowiedzieliśmy się, że Yalvac, z którego chcieliśmy rozpocząć wędrówkę szlakiem św. Pawła nie jest najbardziej popularnym celem podróży.

Rozmowa przy wejściu do jedynego wieczornego autobusu, który miał przejeżdżać przez tę miejscowość (luźne tłumaczenie):
 My: Dobry wieczór (pokazujemy bilety).
Obsługa busa: (Patrzy na bilet) Gdzie?
My: Yalvac
Obsługa busa: Yalvac?
My: Yalvac
Obsługa busa: (Każe nam iść za sobą do busa obok i pyta kierowcy drugiego busa) Yalvac? (Tamten kręci głową)
Idzie ich kierownik. Pokazujemy bilety. Kierownik kiwa głową i przytakuje: Yalvac. I nakazuje Panu z pierwszego autobusu nas zabrać. Więc idziemy. Wsiadamy. Zakładam sobie słuchawki na uszy. Autobus rusza. Po dziesięciu minutach Pani D. szturcha mnie w bok i mówi, że chyba coś rozmawiają o nas. Zdejmuję słuchawki i słyszę tylko:
Obsługa busa: (Kilka zdań po turecku i)… Yalvac.
Kierowca: Yalvac?
Obsługa busa: Yalvac.
Kierowca: Yalvac?
Obsługa busa: Yalvac!
Kierowca: (Chwila ciszy) Yalvac??
Obsługa busa: Yalvac!!
Lekko zirytowani milką i jadą w noc.

Nie do końca wiemy, o co tak naprawdę chodziło, ale ostatecznie nas tam dowieźli i w środku nocy wyrzucili w obcej mieścinie. (To już jednak historia na później, bo zupka chińska gotowa do spożycia)

***

Panie Stefanie, idziemy z Panną J. (przykro mi, ale Pani D. brzmi jednak tak dobrze) szlakiem św. Pawła. Właśnie jesteśmy u schyłku czwartego dnia. Siedzę na wzgórzu nieopodal wsi Barla i moczę prawą nogę w lodowatym źródełku. Jest mi to potrzebne – niech mi Pan wierzy. Każdego dnia dzieje się tu coś nowego i niezwykłego. Przede wszystkim należy napisać jednak o ludziach.

Turcy (nie ci ze Stambułu czy Goreme, ale Ci z wiosek i mniejszych miejscowości) to  najbardziej gościnni osobnicy, jakich udało mi się do tej pory spotkać. Kiedy wchodzimy do jakiejś wioski, jest więcej niż pewne, że ktoś za chwilę zaprosi nas na kubeczek herbaty i za wszelką cenę będzie chciał nam pomóc znaleźć dalszą drogę. Muzułmańska gościnność to żaden mit. Może kilka przykładów.

Gdy autobusem z Konyi dotarliśmy do Yalvaca (o czym już było), byliśmy nieco zagubieni. Było późno, a Yalvac okazał się miejscowością mniej więcej wielkości GK  i na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie średnio przyjaznego miejsca. A przynajmniej nie takiego, w którym chcesz być zagubionym w nocy o północy. No… chyba że jest to Turcja.

W  zasadzie zaraz po tym, jak zaczęliśmy szukać drogowskazu na Antiochię (bo tam zaczynać się miał dla nas szlak św. Pawła i tam chcieliśmy rozbić namiot) zatrzymał się samochód z trzema Turkami, którzy zaoferowali pomoc i podwózkę.  Panna J. oczywiście już chciała wsiadać, ale Panowie (prawdopodobnie niesłusznie) nie wzbudzili mojego pełnego zaufania. Dwie minuty później zatrzymało się dwóch chłopaków z dwiema niewiastami. Ci wyglądali już na tyle niegroźnie, że że łaskawie daliśmy się zabrać do leżącej pod Yalvacem Antiochii. Tam, nieopodal starożytnych ruin młodzi Turcy znaleźli nam idealne miejsce na rozbicie namiotu (w miejskim parku, który robi też chyba za mini-zoo). Jako że po angielsku to oni nie za bardzo, a my po turecku też raczej nie, więc tylko podziękowaliśmy dziesięć razy, oni odjechali i myśleliśmy, że czas na lulu. Jeszcze namiotu nie zdążyliśmy jednak do końca rozbić, kiedy nasi nowi koledzy pojawili się znowu w parku. Okazało się też, że przywieźli nam po gorącym kebabie, po Ayranie do napicia i jeszcze sok brzoskwiniowy na rano. Wyszło też na jaw, że nawet bez angielskiego można przeprowadzić bardzo ciekaw dyskusje (głownie dotyczące zagadnień językowych zresztą). Myśleliśmy wtedy, że to jednostkowy przypadek – trafiło się dwóch miłych studentów, ot i co. Już następnego ranka, kiedy to w Antochii grupa pracowników prowadzących wykopaliska archeologiczne zaprosiła nas na wspólne śniadanie, zaczęliśmy podejrzewać, że to chyba jednak zasada – że Turcy są po prostu szczodrzy i niesamowicie gościnni.  Przez następne kilka dni doświadczaliśmy tego na każdym kroku.

W Asagi Tirtar dostaliśmy nocleg w miejscowej szkole i tyle najróżniejszego jedzenia, że starczyło nam nie tylko na obfitą kolację, ale także w zasadzie na cały następny dzień wędrówki. Od staruszków, których tylko zapytaliśmy o drogę, otrzymaliśmy pysznego melona. Pani, która tylko mijała nas na drodze, dała nam z kolei ogórki. W międzyczasie częstowano nas herbatą, stawiano Ayran, dawano brzoskwinie, migdały, winogrona, ciastka i cukierki. Zasadniczo, jeśli kogoś Pan tu zagada w jakiejś wiosce, to na 95% Pan coś od niego dostanie przy okazji. Ale nawet rozmowa nie jest konieczna… Już zupełnie rozbiła mnie sytuacja, kiedy to szliśmy w samo południe od Bedry do Egidiru. Prosta taśma asfaltu. Żar leje się z nieba. Języki zwisają nam więc do pasa. Ruch na drodze w zasadzie żaden, więc nawet stopa nie można złapać. Plecaki ciążą straszliwie, zmęczenie doskwiera. Jednym słowem – raczej trudno o pozytywny nastrój, czy nawet w ogóle o jakiś nastrój. I nagle zza zakrętu tej beznadziei ( czy też po prostu z naprzeciwka)  jedzie samochód. Kierowca zauważa nas, zatrzymuje się i przez okno, w zasadzie nic przy tym nie mówiąc daje mi przewodnik Lonely Planet po Turcji (po angielsku oczywiście),  po czym bez słowa odjeżdża. Trudno, żeby się człowiekowi uśmiech na twarzy nie pojawił, czyż nie?

Swoją drogą Lonely Planet okazał się sporo lepszy niż nasze Bezdroża.

***

Nawet w najlepszej podróży nadejść musi ten dzień czarny, w którym to wszystko sprzysięga przeciwko nam.

Panna J. i ja również wpadliśmy w pułapkę takiego dnia pechowego, chociaż z samego rana się na to nie zapowiadało.  Udało się nam wstać nawet o szóstej. Składanie namiotu, śniadanie, mycie, pakowanie – wszystko sprawnie, jak nigdy.

Myślę, że mogła dochodzić dziewiąta, kiedy to diabeł jakiś zaczął upominać się o swoje. Najpierw z oczu znikać nam zaczęły flagi biało-czerwone znaczące szlak św. Pawła. Chwilę później Panna J. dostała krwotoku z nosa. Kiedy już czerwień przestała jej z nosa kapać i zrobiliśmy sobie naradę wojenną, okazało się, że bez dwóch zdań jakieś dwa czy trzy kilometry wcześniej źle skręciliśmy, więc trzeba się wrócić. Nic to. Toboły na plecy i wracamy. W nagrodę postanowiliśmy się przekopać w takiej górskiej gliniance. Kąpiel była jednak średnio udana, bo dno było raczej obleśne, woda bardzo zimna, a ostatecznie wpadłem jeszcze na jakąś skałę podwodną i kolanko sobie rozwaliłem (ale leciutko).  Przerwa ta okazała się jednak tym bardziej złym pomysłem, że całkowicie sprowadziła nas na manowce i przez następne trzy godziny kręciliśmy się w kółko, próbując odnaleźć drogę niezależnie od znaków, które po prostu wyparowały (jak sądzi Panna J. – oznaczone kamienie mogły zostać przypadkowo usunięte przy wyrównywaniu drogi dla traktorów).  Zmęczeni i załamani postanowiliśmy w końcu wrócić do punktu, w którym straciliśmy trop i sprawdzić wszystko jeszcze raz – krok po kroku. Czynność ta choć żmudna, przyniosła zamierzony efekt i z pomocą „lokalsów” (od których to też dostaliśmy melona, a co) znaleźliśmy odpowiednią ścieżkę. W zasadzie i tak już byliśmy ponad pół dnia drogi w plecy, ale postanowiliśmy twardo brnąć przed siebie. Szło nam już naprawdę całkiem nieźle, sporo nadrobiliśmy i chociaż pot lał się z nas strumieniami, z nadzieją spoglądaliśmy na drogę przed nami (rym niezamierzony). I w tym momencie Pannie J. odpadła podeszwa od butów trekkingowych.  Tak po prostu (kojarzy Pan taki dźwięk: „Kła… kła… kła…”? – idealnie oddaje nastrój chwili). Nie muszę chyba tłumaczyć, że bez dobrych butów dalsze pchanie się na odcinki górskie byłoby średni sensowne. Musieliśmy zatem zawrócić (i przejść się tą samą drogą, tego samego dnia już po raz trzeci). Jak widać, złego nie oszukasz.

***

Jak będzie się Pan rozbijał kiedyś w górach z namiotem, to niech Pan uważa na podejrzanie urocze miejsca ze źródełkami. Są bardzo nęcące, ale może się zdarzyć, że w nocy Pański namiot zostanie najechany przez stado spragnionych wody owiec i kozic górskich (dwa razy!).




***

Turcja to całkiem niezłe miejsce na jazdę auto-stopem. Chociaż sprawa jest tu trochę skomplikowana. Paradoksalnie najłatwiej zatrzymać kogoś na słabo uczęszczanej drodze, gdzieś pomiędzy małymi miasteczkami. Zatrzyma się tu Panu prawie każdy, kto tylko będzie miał możliwość Pana zabrać (czasami nawet wtedy, kiedy Pan nie będzie stopa łapał). Problem w tym, że może się tak zdarzyć, że będzie Pan szedł, szedł i szedł, i przez dwie godziny nic nie przejedzie. Wie Pan, tu są spore tereny, a ludzi wcale znowu nie tak dużo.

Na ruchliwych drogach trzeba natomiast wypatrywać starszych aut, półciężarówek i tym podobnych. Jakoś dziwnym trafem ludzie w nieco nowszych samochodach już się nie zatrzymują.

***

Wspomniałem już o kebabach, ale teraz jeszcze tak ogólnie – jestem nieco zawiedziony tym tureckim jadłem. Sądziłem, że czeka mnie tu prawdziwa uczta dla podniebienia, że poznam sto nowych smaków baraniny, a tymczasem dupa. Nie jest tanio, porcje są małe i zasadniczo żadnych kulinarnych objawień tu nie miałem. Najgorzej, że to co u nas jest najtańszym „fast-foodem” w Turcji robi też za jedzenie restauracyjne, wiec w zasadzie dostajesz kebaba na talerzu, tylko z ryżem i za trzy razy tyle co w Polsce.

***

Po okresie ciągłego chodzenia przyszedł czas na odpoczynek, a raczej straszne lenistwo. Siedzimy w miłym cieniu palm, bo słońce jest okrutne i tylko co jakiś czas zanurzamy ciała w orzeźwiających wodach Morza Egejskiego. Piękne nicnierobienie, na które mam nadzieję zasłużyliśmy przez kilka ostatnich pracowitych i rozpędzonych miesięcy.

Tylko zimnego piwa brakuje w dłoni. Zaraz, zaraz – jak to? Czemu tak bez zimnego piwka? – zapyta Pan zaraz strwożony. No widzi Pan, bo muzułmanie teoretycznie nie piją. Praktycznie zaś (o czym już pisałem) piją  zdecydowanie mniej niż Polacy. Kończy się to tym, że butelka Efezu kosztuje w sklepiku na polu namiotowym w przeliczeniu na polską walutę jakieś 9 zł. Nawet jednak w dyskontach typu BiM (coś jak Biedronka) cena nie jest mniejsza niż 6,5 zł. No może trochę kłamię z tym, że piwa przez to nie pijemy pod tymi palmami, bo czasami człowiek musi, tylko dla budżetu wycieczkowego jest to jednak bolesne.  I tu jeszcze jedna rada – jak Pan Turek pyta, czy się Pan nie napije z nim piwa, bo akurat chce Panu postawić, to niech Pan kurtuazyjnie nie odmawia. Turek uszanuje Pana wybór i drugi raz Panu nie zaproponuje (zupełnie inaczej niż z jedzeniem, do którego będzie Pana namawiał do skutku).

***

Zachciało nam się pociągu i statku. No bo, że tymi autobusami to już nudno, i że lepiej wrócić do Stambułu „jakoś inaczej”. Dwa dni pod to podporządkowaliśmy, bo tu z pociągami bida. Ale udało się. Pojechaliśmy.  A teraz płyniemy przez morze Marmara. Niby pięknie, ale… Pociąg był najnudniejszym pociągiem jakim w życiu jechałem.  A ta ich „ferry” jest jak puszka. W ogóle nie morze się Pan na zewnątrz wydostać i w dodatku szyby są po prostu brudne, więc z ciekawej obserwacji Stambułu od strony morza tym razem nici. Wniosek? Turcja – autobusem lub samochodem.

***




Panie Stefanie, przepraszam jeśli Pana zanudziłem. Oczywiście sam jestem zły na siebie, że moje zapiski prowadziłem nieregularnie i wszystko jest inaczej niż bym chciał… ale cóż… tak to napisałem i tak to już zostanie. Kropka.


1 komentarz:

  1. Języki zwisają nam więc do pasa - cudne :)

    Uśmiałem się i sądzę Panie Pawle, że tak jest superowo.

    Ukłony
    Stefan W.

    OdpowiedzUsuń