Szanowny Panie,
POCZĄTEK MOJEJ WYPRAWY |
Peruwiański diabeł
Szanowny Panie,
BARCELONA, JAK ONI WYTRZYMUJĄ?!? |
Jeszcze w
Barcelonie spóźniłem się pięć minut na pociąg do lotniska. A wszystko przez
moje karty bankowe, którymi chciałem zapłacić za bilet. To skomplikowana sytuacja bo
bilet powrotny na pociąg już miałem, ale okazało się, że działa tylko przez 24
godziny a kupiłem go trzy dni wcześniej, więc musiałem zacisnąć zęby i wydać
3,5 euro jeszcze raz. Moje karty na tą jawną niesprawiedliwość zgodzić się nie
chciały, więc odechciało im się działania. Potem wsiadłem do złego pociągu, a
potem szybko z niego wyskoczyłem i w końcu dotarłem na półtorej godziny przed
odlotem na lotnisko. Szukam swojego lotu. Nie ma. Myślę: cholerni Czesi, u
których kupiłem bilet. Pewnie mnie kiwnęli, zapłacą mi za to – złorzeczyłem.
Pytam się informacji. Babka robi wielkie oczy. W końcu wpada na pomysł abym
podjechał darmowym autobusem do terminalu numer 2. Jadę, z duszą na ramieniu.
Patrzę na tablicę. Lot jest, ale obsługiwany przez jakieś inne linie lotnicze
niż moje. Podchodzę do check in-u. Kobieta mówi, że nie ma mnie na liście, ale
też chyba pomyliłem linie lotnicze. Tragedia. Już planuje wybrać się do
Antibes, albo wrócić na Chopina. Najwyżej moja podróż będzie wyglądała z deczko
inaczej. W końcu sprawdzam tablicę. I co się okazuje? Mój lot jest, ale pięć
minut później niż mam to zapisane na bilecie. A pięć minut na lotnisku w Barcelonie
oznacza dwie tablice dalej niż patrzyłem... Uff...
W ogóle znaki na
niebie i ziemi mówią mi, że mam nie jechać do tej całej Limy. Przede wszystkim
nie czuje jeszcze, że wpadłem w ramiona podróży. Nie jestem jeszcze tak
otwarty, jak zwykle. Nie tak pewny siebie, jak być powinienem. Może to przez
couchsurfing? Ten znów mnie wykiwał. Nie mam do niego szczęścia. W piątek
zgłosił się do mnie facet, u którego miałem nocować. Nie rozpoznałem go na
profilowych zdjęciach. Rozmawiałem z nim o tym miesiąc wcześniej i patrząc na
zdjęcia wyglądał zupełnie inaczej. Może to z powodu wąsika, który sobie
zapuścił? Nieważne. Zgadaliśmy się, że wszystko jest ustalone. Nocuje u niego
dwie noce, na osiedlu, w którym mieszka jest basen... mogę korzystać, sauna...
mogę korzystać. Ekstra. Prosi mnie tylko, abym na jego profilu przeczytał
warunki noclegu. Ok. Uczciwie. Czytam zatem,
wszystko to standardy polegające m.in. na tym, abym używał swoich a nie jego
kosmetyków. Patrzę, a on pisze, że czasami nocuje u niego jego jakiś BF. Sprawdzam
zdjęcia raz jeszcze. Jakiś ułożony się na nich wydaje, miękki. Czytam dalej, że
czasami lubi chodzić po mieszkaniu nago, jeżeli jego gość lubi czuć się
naturalnie, to też może. Dopiero wtedy mnie oświeciło. No tak... gej. Wyobraź
Pan sobie, że jedziesz do obcego miasta, jak wieść niesie, jednego z bardziej
niebezpiecznych i trafiasz do jaskini nagiego lwa. Oczywiście przesadzam, ale
czemu gej? Co prawda ma BF (czytaj Boy Friend), ale w tym świecie różnie może
być. Trochę, nie będę ukrywał, przeraziłem się. Odwołać? Ale już jestem
umówiony. Nie ma czasu na szukanie czegoś nowego. Zacisnę zęby, korek w zad,
czujnie przenocuje i spadam stamtąd. W
niedzielę dzień przed wylotem zaglądam na wszelki wypadek na couchsurfing i
co...? Facet zlikwidował swój profil. Pech? Szczęście? Sam nie wiem. Nie ma go,
pisze do niego smsa – nie odpowiada. Kurde, znów nie mam noclegu. Nawet gej
mnie nie chce. Rozpaczliwie rzucam się w wir zapytań o przenocowanie. W
ostatniej chwili pewne dziewczę przysyła mi swój numer telefonu i mówi, że mam
zadzwonić gdy będę na lotnisku. A zatem przygoda w pełni. Nie wiem czy numer
jest dobry, gdzie będę nocował i co z tego wszystkiego wynikniknie. Wiem
przynajmniej, że nie ujrzę przyrodzenia Martina. Niech stracę.
Co do otwartości to
udało się. Przełamałem się na lotnisku w Madrycie. Poznałem sympatyczną
Rosjankę, studentkę medycyny, przyszłą Panią stomatolog, z którą przegadałem w
mieszaninie rosyjskiego, angielskiego, hiszpańskiego i polskiego ponad godzinę.
Teraz będzie już tylko lepiej.
Cholera właśnie
zdałem sobie sprawę z tego, że zapomniałem bidonu z pokładu Fryderyka Chopina. Koniec
z perspektywą ciepłej i dostępnej yerba de coca.
Kurna
Stefan W.
BARCELONA |
Szanowny Panie,
tak sobie ułożyłem
dzień w tej Limie, że mam czas nawet na pisanie do Pana. Widzisz Pan jakim
dobry i zaradny? A Pan siedząc na dupsku w domu nie potrafisz skrobnąć słów
parę, szybciej niż zwykle? Pisz Pan bo mnie wprowadzisz w zakłopotanie. Gdy
będę w Argentynie Pan z tą swoją częstątliwością czytał będzie o moich
przygodach w peruwiańskim Cuzco. No ale pewnie przyjdzie czas, że skończy się
dostęp do neta, to wtedy się Pan naczekasz, oj naczekasz na miłe słówko ode
mnie.
Lima to miasto
mgliste. Mgła jakiej jeszcze niespotkałem, bo namacalna, dotykalna, nie sunąca,
ale idąca ulicami, zakamarkami w głąb miasta. Jest jakby jego częścią,
nieodzowną, wszędobylską. Tak powszednią, że na drugi dzień już nawet na nią
nie zwracałem uwagi. Słońca nie widać przez mgłę, ale mimo że to początek
tutejszej zimy to grzeje tak mocno, że już jestem jak raczek czerwony
nieboraczek.
Jak Panu wcześniej
pisałem, gdy przyleciałem na lotnisko miałem tylko jeden numer telefonu do
dziewczyny, której imienia nawet nie pamiętałem. W dodatku komórka mi padła
(nie mam tutaj sieci), naczekałem się na bagaż i mimo uśmiechów na lotnisku, to
nie było nikogo super przyjaznego. No to wymieniłem po jakiś bandyckich cenach
sto dolarów i zadzwoniłem z automatu. 1 peruwiański sol to w przeliczeniu na
polskie jakieś 1,5 zł. Ciekawe, że lepiej stoją niż nasza złotówka. A miało być
taniej. Ech...
No ale do rzeczy.
Jest 7 rano, ale twardo dzwonię do dziewczęcia. Odbiera. Mówi, że nie
przypomina sobie aby dawała mi swój numer, ale skoro dzwonię mam przyjeżdżać i
podaje jakąś ulicę po hiszpańsku. Nic nie rozumiem. Wpadam na pomysł aby
wysłała mi maila. Odpowiada, że ok, ale muszę się śpieszyć, bo na 10 jedzie na
spotkanie. Dobra. 1 sol zżarty przez
maszynę.
Szukam teraz
internetu. Okazuje się, że na lotnisku jest w Starbucksie. Viva globalizacja! Biegnę tam, kupuję
espresso za 5 soli (najtańsze), biorę hasło do neta i czekam aż uruchomi się
komputer. Trwa to w nieskończoność, potem nie chce się połączyć, potem się
modlę, potem znów nie chce się połączyć, potem zaklinam siły nieczyste, nie
chce, znów się modlę, nie i nie i w końcu gdy wypiłem na prędko kawę i już się
poddałem, zadziałało. Łącze wolne, ale poczta weszła. Jest adres i prośba
szybkiego dotarcia. Godzina 7:30. Wybiegam na parking, łapie mnie taksiarz.
Mówi, że za 50 sola to mnie zawiezie gdzie chcę. Mówię że za 40 to może? Staje
na 45! Co tam. Wsiadam. Okazuje się, że to nie taksiarz, tylko prywatny
przedsiębiorca łapiący takie pierdoły jak ja na lotniskowym parkingu. Co tam
wszelkie lektury, że nie wolno wsiadać do nieoznakowanych pojazdów? Wsiadam.
Jadę. Korek i przeklęta mgła. Po Indiach korki i sposób jeżdżenia na jajeczko,
nie robią na mnie wrażenia. Korek się ciągnie. Nie zdąże na 8:30 jak było
umówione. Jedziemy jednak, korki, mgła, a ja z duszą na ramieniu, że nie zdąże,
że pozamiatane, że jak nawet dotrę to jej tam nie będzie, a ja będę zmuszony
szukać hotelu i pałętać się po obcym mieście z plecakiem, torbą i tymi
wszystkimi myślami. Ech... Dojeżdżam. Płacę 50... Taksiarz David długo ogląda
banknot, w końcu na moją wyciągniętą w jego stronę rękę wypłaca mi 5 soli. Wzdycha. Deal
to deal. Dzwonię pod numer. Odzywa się kobiecy głos. Godziny 9. Spóźnienie 30
minut. Jest. Czekała! Fajowe mieszkanie, nie jej, ale członka rodziny, sympatycznego pół Kanadyjczyka. Jedziemy do niej, ale po drodze ma spotkanie. Dobra!
Spotkanie okazuje się być sesją bioterapeutyczną. Kurna! Ale trafiłem. Zostaję
zaproszony na pokaz. Moja nowa koleżanka kładzie się na leżance, facet wyciąga
jakiś kamień, niby kryształ, dla mnie wygląda jak plastik. Sprawdza jej czakrę.
Mówi że jest 7 czakr i każda może się zablokowa. U Pauli zablokowały się dwie.
Jedna w pachwinie... O... – myślę. – A to cwaniak. Zaraz powie, że na cyckach
jej się czakra zablokowała. – I rzeczywiście, moje podejrzenia się sprawdzają.
Tu wyjaśniam, że aby odblokować czakrę, trzeba to miejsce specjalnie wymasować,
a zatem pozwalam sobie pomyśleć – A więc to tak, gościu nazwie się szamanem.
Sprasza panienki do siebie, każe im płacić, mówi, że im się czakra zablokowała
na cyckach i między nogami, tam sobie podotyka, pomaca i jeszcze mu pięknie
podziękują. Jak wrócę do Polski, też zacznę tak zarabiać na życie. No i
rzeczywiście, facet maca moją nową koleżankę, a ona zachowuje się niemal jakby
miała dostać orgazmu. Nie wiem czy bić faceta po mordzie, bo dziewczę krzyczy,
ale potem się śmieje, więc jednak nie. Mówi, że widzi czakrę i energie i ją
zdejmuje z niej. Teatr, zachowuje się jakby przycinał włosy, wybierał coś.
Komedia. No ale siedzę na zydelku i zastanawiam się czy mogę to coś nagrać czy
nie mogę. W końcu jednak oniemiałem. Facet przestał dziewczę dotykać w ogóle i
tylko ruszał rękę jakieś 10 centymetrów nad jej ubranym ciałem. A ta
zachowywała się jakby ktoś ją dotykał, gilgotał. Gdy mówił jej, że na trzy ma
przestać tak reagować, przestawała. No szaman! O imieniu Luis.
To była moja
pierwsza godzina w Limie, potem było już tylko lepiej. Mnóstwo ludzi, dom jak z
filmu Labirynt, rodzice Hipisi, dziewczę bardzo otwarte, pyszna kuchnia,
taksówki, weranda, nowe rodzaje alkoholów (PISCO), zachodzące słońce, papugi w klatce,
cztery psiaki, trzy nianie, kucharka, żarcie, spacer, bolące nogi, rozmowy o
życiu, filozofii, babskiej i męskiej energii... Kurna muszę stąd uciec. W góry,
w lasy, puszcze, nad rzekę bez mgły. Gdzie tylko hiszpańsko-keczuański język.
Do następnego!
Stefan W.
P.S. Teraz jade do Tarmy. A potem na skraj Amazonii. Bedzie sie dzialo. Pisz Pan!
Szanowny Panie,
czarne moje ręce sięgały raz po raz po kieliszki odlane z niewielkich piersi Marii Antoniny. W tych kieliszkach w lokalu o nazwie zbliżonej do szampana - XAMPANIAN, spędziłem ostatnie godziny dwudziestego roku życia. Dobre miejsce i zdradliwy piersiasty kieliszek, niby mały a mieści mnóstwo płynu, którego wychyla się raz za razem. Bo szampan to taki napój, którego nie bierze się serio, ale który potrafi upić w try miga. Dobre miejsce na oblanie odchodzącej młodości i zaczęcie na serio wieku dojrzałego.
Nie mogę powiedzieć, że ostatni tydzień przebimbałem. Czarne ręce są na to dowodem, Pracowałem zawzięcie na Chopinie, siedziałem w najgorszych zęzach i wybierałem wodę, obstukiwałem rdzę, czyściłem bulaje, szlifowałem i upaćkałem się ogromną ilością sadzy i smrodu. W Barcelonie zdążyłem zgubić nogi spacerując, popróbować miejscowych specjałów, przesiedzieć pół dnia na ławce w słońcu, podziwiając Sagrada Familia, ale bardziej ulicznych grajków, eleganckich dziadków, roztyte baby, świeże liście na platanach i przede wszystkim chwytać słowa, które mam nadzieję już niedługo nie będą kryły dla mnie żadnej tajemnicy.
Dość mocno czekałem na ten dzień, bo miałem swoją tajemnicę, którą teraz już chyba mogę odkryć. W wieku 18 lat napisałem do siebie list, założyłem że otworzę go w wieku lat 30. Bardzo byłem ciekaw co do siebie napisałem. Chciałem sprawdzić co wtedy było dla mnie ważne, a co jest teraz. List okazał się paroma punktami, które głoszą:
- mam skończyć studia - wskazałem tu na ochronę środowiska (której nie skończyłem) i aktorstwo (którego nawet nie zacząłem, choć próbowałem), ale na plus bo jakieś studia w końcu skończyłem;
- zjednoczyć rodzinę - nie wiem za bardzo o co chodzi;
- mieć pieniądze na życie - jakieś mam, a zatem plus;
- podróżować - na plus;
- aby mnie pamiętano - dziwne życzenie, ale na plus, ktoś będzie mnie pamiętał;
- być sobą - dość głęboka myśl i chyba też na plus.
Fajnie, że to napisałem.. Zaraz napiszę kolejny list do siebie i otworze go przy 40. A tymczasem czekam aż Pan dołączy do szczęśliwych trzydziestolatków... Młodzieńcze.
Uszanowanie
Stefan W.