wtorek, 2 lutego 2016

Najważniejsze pytania dnia powszedniego



Szanowny Panie,

długo się nie odzywałem, bo nie miałem za bardzo jak. Ostatnio było na Tahiti, a później była chwila na Majuro (Wyspy Marshala), ale tam z internetem nie była łatwa sprawa, więc nic nie pisałem. W ogóle z tym pisaniem bardzo się nie śpieszę. Postanowiłem skupić się bardziej na przeżywaniu tych ostatnich dni na żaglowcu, niż kleceniu kolejnych zdań. A zatem żyłem atmosferą żeglugi. I niech Pan popatrzy, przez absencję uderzania palcami w klawisze, naprawdę nie wiem jak Panu ten cały rejs opisać.

Spróbuje najprościej. Wstawałem codziennie o 7 rano. Jeżeli nie zmieniliśmy czasu to udawało się mi przed wschodem słońca. Wychodziłem z kajuty, którą nazwaliśmy Szuflandią. Pierwszym widokiem był bezkres. Zazwyczaj zachwycałem się ogromną przestrzenią. Płynęliśmy już czwarty miesiąc, a tu ciągle ocean. Ciągle woda.

Przyznam się, że czasami jednak w ogóle nie zauważałem tego wszystkiego dookoła. Było to tak powszednie. Pod koniec takiego dnia budziłem się jakby z mojej codzienności i mówiłem sobie, hej chłopie zobacz co tu się dzieje, gdzie jesteś, jak to możliwe że tu się znalazłeś.
To niezwykłe, że można przyzwyczaić się do cudów świata, że na kimś mogą nie robić wrażenia takie rzeczy jak na przykład: woda na Polinezji Francuskiej, albo latająca ryba wpadająca na pokład, czy też odgłos wieloryba czerpiącego powietrze w środku nocy, nie mówiąc już o setkach gwiazd na nieboskłonie, wschodach i zachodach słońca na oceanie, pieniącej się fali tuż za burtą.

Ale chyba tak jest z nami wszystkimi. Czy nie jest? Niech Pan popatrzy na swoją codzienność. Na te wszystkie wstawania poranne, szukanie skarapetek, bułka w piekarni, psia kupa sprzątana na ulicy. Szaliki. Mróz czy nie mróz? Skrobanie szyb, czy też nie skrobanie? A potem korek, tramwaj zepsuty, autobus, tłum. Praca. Kawa. Facebook. Kawa. Praca.
Codzienność, niezależnie gdzie i jak, jest zwyczajna. Kompletnie normalna. Taka o której nie ma co pisać, nie ma co się nią chwalić. Oczywiście Pan opanował to świetnie, tak że każde słowo wydaje się właściwe, wzbudza Pan tym mój podziw.
Codziennie wstawałem rano, patrzyłem w morze, jadłem śniadanie w postaci zupy mlecznej, jajówy, ewentualnie chleba z dżemem, podnosiłem banderę w słońcu, zabierałem się za sprzątanie wietnamskich kibli i ogólnych korytarzy, wyskakiwałem na alarmy do żagli, spałem w wolnych chwilach, albo oglądałem filmy. Wielkim wydarzeniem był lunch o 11.30. Czy będzie smakował i czy dostanę dwa kawałki owocu? To było najważniejsze pytanie do południa. Potem miałem zawsze zamiar zabrać się do „roboty”, cokolwiek miało to znaczyć, a kończyło się na chrapaniu w koi. Budziłem się zaśliniony około 15-16. Wtedy siadałem do pisania, co mi zazwyczaj nie szło. Szukałem zatem kontaktu z załogą. Bycie jednak przez tak długi czas w zamknięciu, oznacza czasami potrzebę odizolowania się. Ludzie żyją sobą. Swoimi relacjami, tym czym się teraz zajmują. A zatem plotkują, wymyślają, kłócą się, gadają na siebie. To strasznie nudne z perspektywy lądu, a bardzo zajmujące gdy jest się na pokładzie. W zależności od humoru i nastawienia byłem częścią tych połączonych naczyń relacji, albo też nie brałem w nich udziału.

Popołudniu było tylko jedno istotne pytanie: co jest na kolacje? Kolacja na statku wyglądała jak obiad, podawana była o godzinie 18. A zatem po sutym posiłku znów kładłem się spać i tak do 20.00. Bo o 20 zaczynała się moja czterogodzinna wachta. Czyli musiałem być na pokładzie, zrobić obchód statku itp. itd. A potem spać.

W tej całej codzienności były jednak inne dni. Wielkim wyłomem były święta Bożego Narodzenia. Przez około tydzień przygotowywaliśmy razem z szefem kuchni smakołyki na jeden, góra dwa wieczory. Zabierałem się za to, poza wachtą i trzeba było siedzieć przy garach do późnych godzin. W efekcie nie miałem sił na moje codzienne popołudniowe ćwiczenia. Potem w święta było istne obżarstwo, bo rzeczywiście mieliśmy pyszności. Każdy też kupił prezent w granicach 5 dolarów i losowaliśmy je między nami. Ja dostałem pudełko ciastek belgijskich i dwa lizaki.

Po świętach był Nowy Rok. Mieliśmy spędzić go na Wyspach Marhsala, ale niestety tajfun, który krążył nad tymi wyspami spowolnił nasze dotarcie. Spędziliśmy Nowy Rok na morzu. Najstarszy członek załogi, czyli doktor i najmłodszy członek załogi, czyli jeden z Wietnamczyków mieli bić w dzwon pokładowy po cztery razy. Było odrobinę szampana, fale, ciemna noc. O północy kończyła się mi wachta, więc w Szuflandii zrobiliśmy sobie after party. Napompowaliśmy balony, wypiliśmy po dwa piwka, trochę przekąsiliśmy i poszliśmy o drugiej w nocy spać.





Innym wyłomem z codzienności była kąpiel na środku oceanu przy flaucie. Mimo braku wiatru i zafalowania, ocean buzuje. Wystarczyło wskoczyć do wody, aby przekonać się, że fale wyglądające z pokładu na nic nie znaczące, są w istocie ogromnymi górami, z których spokojnie można byłoby zjeżdżać na saneczkach, gdyby fizyka na to pozwalała. Kąpiel miała swoje zwroty, przede wszystkim niektórzy musieli przekonać się wewnętrzenie co do wskoczenia do wody. Strach przed ogromem, ale też rekinami jest dość duży. Druga rzecz to skoki do wody z bukszprytu. Trochę podkręciliśmy ambicję pana Romana, naszego mechanika i w końcu też skoczył, a że jest już panem o wieku rozsądnym, to zrobił duże wrażenie na wszystkich.

Ląd pachnie ziemią, ogniskiem, mokrą trawą. Te wszystkie zapachy czuć z morza na parę mil i jest to uczucie, które można przyrównać do tęsknoty za miłością życia, matką dawno niewidzianą, kochanką. Słowem coś bardzo bliskiego i ostatecznego jest w ziemi, lądzie i gdy marynarz poczuje ją w nozdrzach to zachowuje się jakby dopiero wtedy świat stanął mu otworem.
Dlatego też tak trudno było nam wytrzymać trzy dni na kotwicy przed wejściem do portu w Wietnamie. Nie mogliśmy przycumować, bo wiało za mocno. Codzienne sprzątanie było koszmare, niektórzy Wietnamczycy popłakali się z tęsknoty za rodzinami, a ja chodziłem jak struty szczur. Tuż na wyciągnięcie ręki był nasz cel podróży, a my nie możemy postawić nogi na lądzie. Chyba nie można wymyśleć gorszej kary dla kogoś, kto nie może doczekać się rodzinnego domu, albo końca wojaży. W końcu jednak zeszliśmy i co się wydarzyło potem, to już inna opowieść.

Ukłony
Stefan W.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz