Szanowny
Panie,
długo się
nie odzywałem, bo nie miałem za bardzo jak. Ostatnio było na Tahiti, a później
była chwila na Majuro (Wyspy Marshala), ale tam z internetem nie była łatwa
sprawa, więc nic nie pisałem. W ogóle z tym pisaniem bardzo się nie śpieszę.
Postanowiłem skupić się bardziej na przeżywaniu tych ostatnich dni na żaglowcu,
niż kleceniu kolejnych zdań. A zatem żyłem atmosferą żeglugi. I niech Pan
popatrzy, przez absencję uderzania palcami w klawisze, naprawdę nie wiem jak
Panu ten cały rejs opisać.
Spróbuje
najprościej. Wstawałem codziennie o 7 rano. Jeżeli nie zmieniliśmy czasu to
udawało się mi przed wschodem słońca. Wychodziłem z kajuty, którą nazwaliśmy
Szuflandią. Pierwszym widokiem był bezkres. Zazwyczaj zachwycałem się ogromną
przestrzenią. Płynęliśmy już czwarty miesiąc, a tu ciągle ocean. Ciągle woda.
Przyznam
się, że czasami jednak w ogóle nie zauważałem tego wszystkiego dookoła. Było to
tak powszednie. Pod koniec takiego dnia budziłem się jakby z mojej codzienności
i mówiłem sobie, hej chłopie zobacz co tu się dzieje, gdzie jesteś, jak to
możliwe że tu się znalazłeś.
To
niezwykłe, że można przyzwyczaić się do cudów świata, że na kimś mogą nie robić
wrażenia takie rzeczy jak na przykład: woda na Polinezji Francuskiej, albo
latająca ryba wpadająca na pokład, czy też odgłos wieloryba czerpiącego
powietrze w środku nocy, nie mówiąc już o setkach gwiazd na nieboskłonie,
wschodach i zachodach słońca na oceanie, pieniącej się fali tuż za burtą.
Ale chyba
tak jest z nami wszystkimi. Czy nie jest? Niech Pan popatrzy na swoją
codzienność. Na te wszystkie wstawania poranne, szukanie skarapetek, bułka w
piekarni, psia kupa sprzątana na ulicy. Szaliki. Mróz czy nie mróz? Skrobanie
szyb, czy też nie skrobanie? A potem korek, tramwaj zepsuty, autobus, tłum.
Praca. Kawa. Facebook. Kawa. Praca.
Codzienność,
niezależnie gdzie i jak, jest zwyczajna. Kompletnie normalna. Taka o której nie
ma co pisać, nie ma co się nią chwalić. Oczywiście Pan opanował to świetnie,
tak że każde słowo wydaje się właściwe, wzbudza Pan tym mój podziw.
Codziennie
wstawałem rano, patrzyłem w morze, jadłem śniadanie w postaci zupy mlecznej,
jajówy, ewentualnie chleba z dżemem, podnosiłem banderę w słońcu, zabierałem
się za sprzątanie wietnamskich kibli i ogólnych korytarzy, wyskakiwałem na
alarmy do żagli, spałem w wolnych chwilach, albo oglądałem filmy. Wielkim
wydarzeniem był lunch o 11.30. Czy będzie smakował i czy dostanę dwa kawałki
owocu? To było najważniejsze pytanie do południa. Potem miałem zawsze zamiar
zabrać się do „roboty”, cokolwiek miało to znaczyć, a kończyło się na chrapaniu
w koi. Budziłem się zaśliniony około 15-16. Wtedy siadałem do pisania, co mi
zazwyczaj nie szło. Szukałem zatem kontaktu z załogą. Bycie jednak przez tak
długi czas w zamknięciu, oznacza czasami potrzebę odizolowania się. Ludzie żyją
sobą. Swoimi relacjami, tym czym się teraz zajmują. A zatem plotkują,
wymyślają, kłócą się, gadają na siebie. To strasznie nudne z perspektywy lądu,
a bardzo zajmujące gdy jest się na pokładzie. W zależności od humoru i
nastawienia byłem częścią tych połączonych naczyń relacji, albo też nie brałem
w nich udziału.
Popołudniu było
tylko jedno istotne pytanie: co jest na kolacje? Kolacja na statku wyglądała
jak obiad, podawana była o godzinie 18. A zatem po sutym posiłku znów kładłem
się spać i tak do 20.00. Bo o 20 zaczynała się moja czterogodzinna wachta.
Czyli musiałem być na pokładzie, zrobić obchód statku itp. itd. A potem spać.
W tej całej
codzienności były jednak inne dni. Wielkim wyłomem były święta Bożego
Narodzenia. Przez około tydzień przygotowywaliśmy razem z szefem kuchni
smakołyki na jeden, góra dwa wieczory. Zabierałem się za to, poza wachtą i trzeba
było siedzieć przy garach do późnych godzin. W efekcie nie miałem sił na moje
codzienne popołudniowe ćwiczenia. Potem w święta było istne obżarstwo, bo
rzeczywiście mieliśmy pyszności. Każdy też kupił prezent w granicach 5 dolarów
i losowaliśmy je między nami. Ja dostałem pudełko ciastek belgijskich i dwa
lizaki.
Po świętach
był Nowy Rok. Mieliśmy spędzić go na Wyspach Marhsala, ale niestety tajfun,
który krążył nad tymi wyspami spowolnił nasze dotarcie. Spędziliśmy Nowy Rok na
morzu. Najstarszy członek załogi, czyli doktor i najmłodszy członek załogi,
czyli jeden z Wietnamczyków mieli bić w dzwon pokładowy po cztery razy. Było
odrobinę szampana, fale, ciemna noc. O północy kończyła się mi wachta, więc w
Szuflandii zrobiliśmy sobie after party. Napompowaliśmy balony, wypiliśmy po
dwa piwka, trochę przekąsiliśmy i poszliśmy o drugiej w nocy spać.
Innym
wyłomem z codzienności była kąpiel na środku oceanu przy flaucie. Mimo braku
wiatru i zafalowania, ocean buzuje. Wystarczyło wskoczyć do wody, aby przekonać
się, że fale wyglądające z pokładu na nic nie znaczące, są w istocie ogromnymi
górami, z których spokojnie można byłoby zjeżdżać na saneczkach, gdyby fizyka
na to pozwalała. Kąpiel miała swoje zwroty, przede wszystkim niektórzy musieli
przekonać się wewnętrzenie co do wskoczenia do wody. Strach przed ogromem, ale
też rekinami jest dość duży. Druga rzecz to skoki do wody z bukszprytu. Trochę
podkręciliśmy ambicję pana Romana, naszego mechanika i w końcu też skoczył, a
że jest już panem o wieku rozsądnym, to zrobił duże wrażenie na wszystkich.
Ląd pachnie
ziemią, ogniskiem, mokrą trawą. Te wszystkie zapachy czuć z morza na parę mil i
jest to uczucie, które można przyrównać do tęsknoty za miłością życia, matką
dawno niewidzianą, kochanką. Słowem coś bardzo bliskiego i ostatecznego jest w
ziemi, lądzie i gdy marynarz poczuje ją w nozdrzach to zachowuje się jakby
dopiero wtedy świat stanął mu otworem.
Dlatego też
tak trudno było nam wytrzymać trzy dni na kotwicy przed wejściem do portu w
Wietnamie. Nie mogliśmy przycumować, bo wiało za mocno. Codzienne sprzątanie
było koszmare, niektórzy Wietnamczycy popłakali się z tęsknoty za rodzinami, a ja
chodziłem jak struty szczur. Tuż na wyciągnięcie ręki był nasz cel podróży, a
my nie możemy postawić nogi na lądzie. Chyba nie można wymyśleć gorszej kary
dla kogoś, kto nie może doczekać się rodzinnego domu, albo końca wojaży. W
końcu jednak zeszliśmy i co się wydarzyło potem, to już inna opowieść.
Ukłony
Stefan W.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz