piątek, 31 grudnia 2021

Dziesiątka na 2022 rok

 Szanowny Panie,

 tielką wagę przykłada do tego typu deklaracji i pomyślałem sobie, że czemu sam nie mam ich złożyć? W sumie pod koniec przyszłego roku będzie mnie Pan mógł z nich rozliczyć. A jeżeli nie Pan, to ja sam się rozliczę. Albo posypię głowę popiołem, albo uniosę nos do góry i 2023 będę kroczył jak paw dumny, że dałem radę. Że jestem charakterny. Skała... Jak ta Piotrowa, na której wznosi się kruchy Kościół Katolicki.


Dość tych dziwacznych porównać. Oto moja lista na 2022 rok.


1. Wstawać o piątej rano.

Nie jest to wcale trudne, bo zazwyczaj wstawałem wcześniej. Od trzech miesięcy jakoś jednak nie mogę sobie z tym postanowieniem dać radę. Wstawanie wcześniej to dłuższy dzień, więcej rzeczy zrobionych. No i jakaś systematyczność w życiu.

Z drugiej strony, pewna koleżanka twierdziła, że ludzie którzy śpią krótko idą do piachu dużo wcześniej. Widocznie, twierdzi moja koleżanka, potrzebują jak najwięcej zrobić w jak najkrótszym czasie. 


2.  Ćwiczyć codziennie rano.

Tu nie zależy mi na jakichś mega ćwiczeniach. Ale niech będzie choćby piętnastominutowy rozruch. Tak aby rano było już po pompkach, brzuszkach i przysiadach. Takie ABC z wuefu.


3. Godzinę z codziennego życia poświęcić na czytanie.

Chciałbym w tym roku zrobić sobie listę przeczytanych książek. Aby dokładnie wiedzieć ile lektur pochłaniam. 


4. Hiszpański.

Pół godziny dziennie. Jak dla mnie mogą być choćby zadania z Duolingo. Aby cały czas ten język hiszpański ćwiczyć. No w pracy mi się to bardzo przyda. 


5. Pisanie.

Codziennie choćby godzinę na pisanie przeznaczyć. Aby jednak te dupogodziny przed komputerem poświęcić. Jak nic z tego nie będzie, to trudno, ale przynajmniej nie będę miał do siebie pretensji, że zaniechałem.


6. Filmy.

Najwyżej dwa w tygodniu. Całkowicie ograniczyć korzystanie z interenetu. Do niezbędnego minimum. Udało mi się ograniczyć telewizję, tak że nie mam już takiego odbiornika. A zatem internet też się uda. Między Bogiem a Prawdą, życie jest znacznie ciekawsze niż portal społecznościowe i zabijacze czasu typu platformy streamingowe.


7. Dużo poza domem.

Nie mówię o pracy. Ale o aktywności poza domowej. Mieszkam w centrum Warszawy. Wystawy, sztuki, wydarzenia miasta powinny być mi bliskie. Muszę uczestniczyć w życiu miasta.


8. Spacery z Zochą.

Długie spacery z psem. Poznam miejscowych. Pies się wygania. Lepsze nogi. Same plusy.


9. Zadania wykonywać od razu.

Nie odkładać rzeczy na potem. Od razu, bez czekania. Aby nie mieć w głowie listy zadań. To frustruje.


10. Nie dawać sie.

Tak ogólnie. Nie dawać się innym, życiu i przypadkowi. Cele. Realizacja. Droga. To wszystko musi się już dziać. Bez guzdrania się.



No a czy ma Pan swoją dziesiątkę? Pewnie ma. Słucham


Ukłony

Stefan W. 

niedziela, 29 sierpnia 2021

Zgniłe jabłko

Szanowny Panie,

jakoś od przyjazdu z Albanii i powrotu do pracy nie za bardzo mogę wykrzesać z siebie siły na cokolwiek innego niż spanie. Nie wiem też w sumie, czy powinienem się brać za cokolwiek, bo też wszystko, czego się dotykam zaraz jakiejś kulawości nabiera. Nawet przed chwilą. Laptopa w końcu otworzyłem, a mijałem go od rana łukiem szerokim, i jeszcze nawet monitor nie rozbłysnął, a tu kanapka z pastą fasolową sama do góry z ręki wyskoczyła, zawirowała w powietrzu dwa razy i pac na klawiaturę! Oczywiście, że nie tą stroną suchą, tylko tą grubo pastą posmarowaną. A komputer służbowy, dopiero co wyżebrany u szefa. A jak po papier sięgnąłem, żeby sytuację ratować, to mi zaraz troczki od bluzy do kawy wskoczyły. Zanim to zauważyłem, to już porządnie nasiąkły i teraz klepię w ufajdaną klawiaturę, a na troczkach mam papier toaletowy zawiązany, żeby odsączyć materiał. A to tylko ostatnie pięć minut. Wszystko tak teraz, zatem niech się Pan nie dziwi, że wolę już się położyć i robić nic, niż się ciągle z losem siłować.

No dobra, ale najgorzej to już było wczoraj z tym tekstem fangowym. Znaczy nie z tym, tylko z tym, co go wczoraj pisałem. Bo pisałem i nawet napisałem. Wstałem rano (ok - jakoś o 9, ale to tu teraz nawet rano, bo J. i dzieciaki potrafią i do 11:30 pospać) zebrałem się w sobie i postanowiłem, że słowa dotrzymam i zgodnie z zapowiedzią, coś Panu odpiszę w ten weekend. Nawet dziarsko się do roboty wziąłem. Pomysł też miałem. Nie taki w pełni wyklarowany, ale kilka punchline’ów się po głowie kołatało, a i nawet jakieś przesłanie. Miało być ironicznie, ale i z pewnym (na ogół obcym mi) społecznym zaangażowaniem. Pierwszą stronę skrobnąłem od razu, druga jakoś w ciągu dnia pękła, pomiędzy sprzątaniem, a dzieci doglądaniem (i leżeniem oczywiście). Jakieś samozadowolenie mnie już nawet dopadło. Chciałem już wrzucać na bloga, żeby z bańki było, ale jakaś siła jednak czuwa nade mną, bo coś mnie mierziło jednak i kazało jeszcze poprawić końcówkę, no i jeszcze jakoś początek może, żeby lepiej się całość spinała. Kiedy dzieci wzięły się za oglądanie „Sekretnego życia zwierzaków domowych” odpaliłem jeszcze lapka i postanowiłem te kilka drobiazgów doszlifować i sprawę zakończyć. No i faktycznie, coś się ten początek z końcem zgrać nie mógł. Łatałem te zdania jakoś mozolnie, słowa podmieniałem, usuwałem, dodawałem. Myślałem, ech, że jakiejś drobinki brakuje, szczegółu. Normalnie nie czytam wcale tych tekstów, albo co najwyżej raz, dwa to już w porywach, ale tu coś mnie mierziło. Czytałem jeden akapit, poprawiałem. Potem ostatni, i też jakaś zmiana. Wracałem do początku. W końcu szybko przeskanowałem całość. Potem jeszcze raz, trochę uważniej. I jeszcze raz, w normalnym tempie. I nagle mnie olśniło. Tekst był kompletnie z dupy! Nie, że początek nie trzymał się reszty. Nie, że zakończenie jakieś wydumane i z niczego nie wynikające. Po prostu – wszystko było tam źle! Brak myśli przewodniej, nadęty ton, wydziwianie… ło, k*$^a! Grafomania, że hej! Dramat! Przeraziło mnie nawet nie to, że jest to takie ułomne, ale że przez cały czas, kiedy mi to z głowy wyłaziło, nie byłem tej marności świadomy! W jednej chwili postanowiłem: światła dziennego ta plugawość nie ujrzy! Może sekundę trwało wkurzenie (bo jednak sobota zmarnowana), ale zaraz pojawiła się jakaś radość, że zupełnie mi się przyfarciło. Przecież mogłem to faktycznie opublikować i Pan byś to musiał czytać, a i ktoś inny może by się akurat trafił. Strach pomyśleć.

Dziś piszę zatem głównie po to, żeby się wytłumaczyć, no i może, żeby mieć to z głowy. Czasem chyba tak trzeba – zrobić cokolwiek, wykonać ruch, tylko po to, żeby zlikwidować bezruch.

Proszę o wybaczenie, że to takie nic, ale niech mi Pan uwierzy, że nawet nic lepsze jest od tego, co być tu mogło, gdybym przycisk „Publikuj” wcisnął wczoraj.

Nie wiem, czy na relacje z Albanii się zbiorę. W zasadzie, to o czym tu pisać? Udane wakacje, ot i wszystko. Ciepło, dobre jedzenie, ruch. Podróżowanie jest fajne. Żadna nowość. Zresztą – Pan teraz chyba sam te rejony zwiedza, to i tak niczym Pana nie zaskoczę.

Ukłony,

Paweł D.

poniedziałek, 9 sierpnia 2021

Problem białych skarpetek

 Szanowny Panie,


Wyobrażałem sobie, że deszcz mnie uzdrawia. Że zmywa ze mnie poczucie winy, które noszę w sobie. Wrażenie, że nie dość się staram. Swój czas marnuję na zajęcia nie przynoszące pożytku. Te wszystkie minuty spędzone na filmach, youtubach, na podglądaniu życia innych. Wiecznie z komórką w ręku. Przy tym wszystkim czas leci jak woda z kranu i napełnia pojemnik frustracji. Ta woda magazynuje się w brzuchu, bokach. Wraz ze wzrostem tłuszczu narasta poczucie marnotrawstwa. Jakby oddychanie było czynnością darmową. Bez zasług. To siedzenie i czekanie, zapełnianie czasu małymi nic nie znaczącymi sprawami jest bardzo męczące. Kładzie się człowiek bez energii i budzi bez energii. Świat gdzieś pędzi, a obserwuje się go z jakiegoś pobocza i naprawdę nie ma się ochoty na nic wielkiego, a już najbardziej na wskoczenie w ten pęd. Frustracja, czyli dewiacja na marnowanie powietrza, przestrzeni i w końcu siebie samego.


A zatem deszcz. Mam torbę żeglarską na ramieniu i kurtkę i idę. Przed siebie. Za sobą dom. Mój piękny dom. A deszcz mnie oczyszcza z grzechów codzienności, nie wykorzystanych szans, nie podejmowanych prób. Idę i jakbym przekraczał jakąś rzekę, granicę, za którą jest jutro, nieznane, coś co zależne jest tylko od pracy moich rąk, bystrości umysłu, otwartości serca i odrobiny szczęścia. Idę w swoją stronę. Dom na mnie poczeka. A jak do niego wrócę, będę już innym człowiekiem. Gnuśność już we mnie nie zagości. Jednak najpierw praca. Dzień pierwszy. 


Portland.

Wisiałem pod tą reją i zastanawiałem się po jakiego diabła ja się słucham kogokolwiek poza sobą samym. Nie winie nikogo, tylko siebie. Nie korzystam z własnego doświadczenia, a złotych rad kolegów. Bez sensu. W efekcie za chińskiego Boga nie wlezę na górę. Powiszę sobie. I pomyśle.

Dzień jednak zaliczam do udanych. Dużo się działo. Ciekawie. Było kilka alarmów ćwiczebnych. Nauczyłem się swoich funkcji. Praca wydaje się spokojna, ale szkoda tylko, że mamy tak dużo roboczogodzin. No bo zaczynam o 0730 a kończę o 1830. Trochę idą po bandzie. Mam mało czasu na sport, muzykę, naukę, dla siebie. A może właśnie tego potrzebuję. Spiętej dupy. Trzeba pamiętać jednak o miłości. Wyrozumiałości dla siebie samego. Należy się ciut kochać, ciut rozpieszczać. Znaleźć środek. Harmonię. Dzień drugi. 


Portland.

Czas ucieka niemiłosiernie. Nie mam sił po pracy. Sama siłą woli chodzę na mostek by poduczyć się nawigacji, w celu przypomnienia sobie procedur. 

Za to interesujący ludzie ze mną pracują. Większa cześć to Chorwaci. Śmieszni, bo grający rolę macho. Moim odkryciem jest, że ta męska rola w zasadzie jest maską jaką nakładają na siebie wrażliwcy. Chłopak mówiący pewnym siebie głosem, zabarwionym nisko, śmiejący się do bólu brzucha z żartów lotów ważki równoskrzydłej i naokoło opowiadający o babach, które grzały jego koję,  stwarza wokół siebie bezpieczną przestrzeń. Tam ukrywa się chłopiec udający mężczyznę. 

Jest pięć masztów. A top każdego sięga 64 metra nad poziomem wody. Skoro jedno piętro budynku ma około 3,5 metra wysokości, to szczyt masztów sięga 18 piętra. A zatem pięć wieżowców. Na czterech z nich jest po pięć rei, a w każdej z nich jeden żagiel. Reje i żagle obsługiwane są silnikami hydraulicznymi oraz linami wybieranymi kabestanami. Cały ten sprzęt, ze wszystkimi tymi linami, silnikami, żaglami itp. jest na mojej głowie. Co prawda mam dwóch kapitanów, którzy znają się na żeglowania i do pomocy P., który pracuje tu jako trzeci oficer i tym wszystkim co ponad pokładem zawiaduje, ale to ja tam głównie łażę. To był dzień dziesiąty. 


W drodze do Portsmouth.

Jestem już obyty z nazewnictwem, ożaglowaniem, problemami jakie może mi przynieść tutejszy sprzęt. Znalazłem tu swoje miejsce w przepływie informacji statkowych, a raczej problemami komunikacji. Klarownych informacji. Coraz mniej zaskakuje mnie nagłe stawianie żagli. Skupiłem się na masztach. Dzięki temu nie uczestniczę w ciągłym narzekaniu załogi. Ten aspekt ludzi morza jest niezmienny. Zawsze narzekamy.

Bardzo interesujące są dla mnie kontakty międzyludzkie na tak małej przestrzeni. Tyle narodowości, kultur, systemów wartości na kilkuset metrach kwadratowych. Najbardziej widoczny jest imprezowy charakter załogi.  Niektórzy nie śpią dzień w dzień. Jak potem pracują? Niech Pan mnie nie pyta. Inną sprawą jest niewierność. Zdradzają się bez opamiętania. Po cichu w kanciapach i tak aby wszyscy wiedzieli. Najgorsza plaga to jednak jest obgadywanie. Szept niesie się cichutko za wszystkimi z nas. Irytuje się tym. Dzień trzydziesty pierwszy.


Pool.

Trzydzieści węzłów wiatru ograniczyło moje dłubanie w masztach do prac malarskich na pokładzie, ewentualnie wymiany bloczków. Wraz z tym wiatrem kotłuje się mi w głowie myśl o tym że muszę tworzyć, pisać. A tymczasem czuje wielką niechęć do arkuszy papieru, edytorów tekstów i filmów. Otwieram to tałatajstwo i od razu zamykam. Muszę się przemóc.

Ze statkowego życia, P. schodzi z burty za tydzień. Dobrze, bo już częściej myśli o babach niż pracy. A jak o pracy to o jakichś kompletnych głupotkach. Widać że jest zmęczony. Bidak.

Z drugiej strony rozumiem, że kobity mogą zawrócić w głowie, zwłaszcza gdy same pchają się do łóżka mężczyzny jak muchy do miodu. W pierwszej chwili reagowałem lekkim niesmakiem na te zdrady. No bo część z tych panien nie była pannami. Ale po chwili obudziła się we mnie fala wyrozumiałości, czułości nawet do ludzkich słabości. Czy statek nie jest takim właśnie miejscem, w którym kobieta bezpośrednio może sobie wziąć sobie faceta do łóżka? Krzyknąć do oficerskiego ucha w przypływie ekstazy! Pura vida! - rzekłby kostorykańczyk. Dzień trzydziesty piąty.


Pool i w drodze do Dover.

Wieje do pięćdziesięciu węzłów. Kapitan zdecydował się nie odcumowywać. Praca na masztach niemożliwa. Zostało odrdzewianie i zadbanie o trap statkowy. Praca jakoś tak przez palce się leje. A tu, a tam, a nic wielkiego. Nikt nas nie pilnuje, plus pogoda się popsuła, więc wszystko takie jakieś... Muszę sobie opracować listę prac na niepogodę, aby czasu nie tracić. 

O 1500 wypłynęłyśmy do Dover. Żeglarska pogoda się zrobiła. Płyniemy na trzech czwartych zestawu żeglownego. I to z prędkością 15 węzłów. Szacun dla nas.

Śmiesznie było w nocy. Kumpel znalazł telefon. Myślał że to mój IPhone bo w czerwonej oprawie i polskimi napisami. Postanowił mi go oddać, a że była druga w nocy obudził mnie w moim łóżku. Intencje miał dobre. Tylko że telefon był kapitana. Chłopak przerażony, aż przysiadł na ziemi. Po drodze, gdy niósł aparat do mnie, zrobił sobie głupie zdjęcia tym telefonem i filmik jak dłubie sobie w nosie. Trzeba mieć pecha by trafić na telefon kapitana na statku wycieczkowym, na którym jest około trzystu osób. W dodatku nie dało się ich usunąć bo była blokada kodem. Kapitan po obejrzeniu zawartości skomentował: Artysta! Dzień trzydziesty szósty.


Cowes. Kotwicowisko.

Zszyłem dzisiaj żagiel. Nie jest to takie trudne jak myślałem, że będzie. Problem był głównie w dostaniu się do tej dziury. Trzeba było się przygotować. Kolejny żagiel będę zaszywał w powietrzu, wisząc na linach.

Dzisiaj pierwszy dzień poza burtą statku. Nie mamy pozwolenia na schodzenie z burty z uwagi na lokalne przepisy. A zatem wsiadłem do tendera i popływałem wokół statku. Robi wrażenie. Największy na jakim byłem. Dla mnie coś imponującego. Poza tym miło było oddalić się od masztów, tam jest wielki świat. Odkrywanie go jest moim obowiązkiem. Potrzebuję więcej energii, bo jakoś pod koniec dnia padam. Oczy na zapałki, utrzymane siłą woli.

O 1700 czasu lokalnego stałem na dziobie wpatrzony w okręt wojenny i bukszpryt. Siąpił deszcz. Myślami byłem z Dzidkiem, babciami, dziadkiem. Potem przyszło mi na myśl, że od czterech lat ten dzień spędzam za granicą. Zwykle na dziobie jakiejś jednostki. Ten dzień zmienił historię ludzi, architekturę miasta, mentalność stolicy - przyszłość. 77 lata temu - 1 sierpnia. Dzień trzydziesty ósmy. 


W drodze do Harwitch.

P. był zmęczony i zły na wachcie. Zostały mu dwa dni pracy. Przedłużyli mu kontrakt o tydzień. W zasadzie to ja pełniłem wachtę. Dużo stresów miałem. Muszę uspokoić oddech. Szybciej myśleć. Wolniej mówić. 

P. pojawił się na chwilę. Wziął radio i zmył się na rufę, na której w najlepsze trwała impreza pożegnalna dużej części naszej załogi, zostałem więc sam na mostku w towarzystwie doświadczonego sternika R.i deck cadeta S.

Zabawne. Moja pierwsza samodzielna wachta a przemierzam wody, które dokładnie w tym samym miejscu przemierzałem na mapie ponad rok temu, gdy zdawałem egzamin na papiery oficerskie w Urzędzie Morskim w Gdyni. A zatem kojarzę tę latarnię, którą mijam prawą burtą. Wiem gdzie jest wejście do Dover. Chichot losu. Dzień czterdziesty.


Harwitch.

Moje pierwsze cumowanie. Oczywiście jedna z cum dostała się pod odbijacz typu Jokohama. A ja myliłem słownictwo: spring ze stern line. Czułem wewnętrzny nieporządek. Znów kilka oddechów i spokój. Powoli z decyzjami. Rozbić czynności na mniejsze części. Powoli je odhaczać. 

P. zszedł z mostka. Mam pełnić wachtę trzeciego oficera przez jedenaście dni, do czasu pojawienia się innego oficera. Armatorowi przyda się bardziej moje takielarskie doświadczenie niż oficerskie. No i niech tak będzie. Najważniejsze dla mnie, że pierwsze kroki w kierunku mostka wykonane. Jakieś doświadczenie.  Od P. dostałem ładną wiadomość. Cieszy się, że to mi przekazał wachtę. Dzień czterdziesty drugi. 


Cowes. Kotwicowisko.

Na wachtę nocną przyszła gwiazda filmowa. Wszyscy poubierali się jak stróż na Boże Ciało. Dziewczyna kręci teraz kolejną część Mission: Impossible. Przypłynęła na zaproszenie kolegi, autora książek marinistycznych i artykułów w poczytnych gazetach londyńskich i nowojorskich. Siedzieli u mnie na wachcie. Odprowadziłem ją po mostku. No cóż mam powiedzieć... Zwyczajna i niezwyczajna kobieta. Ma w sobie coś lekkiego i wdzięcznego. Umówiliśmy się na wspinanie po masztach. Dzień czterdziesty trzeci.


Cowes. Kotwicowisko.

Obudziłem się dzisiaj z niespotykaną energią. Przydała się bo mieliśmy kilka problemów na mostku i przy obsłudze łodzi transportujących pasażerów. Ciężki dzień dla naszego safty oficera.

Ja za to dostałem burę od kapitana, że nie mam białych skarpetek do białego munduru oficerskiego. Co robić? Pożyczyłem w końcu od dyrektora wycieczek pasażerskich. Są frotte.

A co do randki z gwiazdą filmową na masztach to dołączył wspomniany kapitan i pisarz. Było tłoczno. Podobało się im. Zostawiliśmy im dobre wspomnienia. Ona wraca na plan filmowy kina akcji, a on do swoich tekstów, biurka i butelki. Bo że Horacy pije, to pewne. Dzień czterdziesty czwarty minął. 


Ukłony 

Stefan W.








poniedziałek, 12 lipca 2021

Przebicia

Szanowny Panie,

czy to ogólnie trudno jest być po prostu tu i teraz, czy ja mam jednak jakiś problem? Lato, jezioro, przyjemny domek. Wszyscy poszli spać po obejrzeniu finału Polska – Francja. Ha… poważnie, to pierwsze, co przyszło mi do głowy! Ale durne! Oczywiście chodziło o mecz: Włochy – Anglia. Pizza i pasta górą! Brawo! Polska – Francja… no ciekawe, czy na Euro taki finał zdarzy się w ciągu najbliższych stu lat? Chyba nie dane mi będzie się dowiedzieć. Niemniej dzieciaki posnęły, dorośli padli, a ja w końcu pokój, spokój i piszę do Pana. Gdzie Pan teraz pływa? Czy to nie była Szkocja na tym filmiku, co Pan wrzucałeś na WhatsAppa? Ach… cudna Szkocja. Jak tam byłem i patrzyłem w gwiazdy pewnej nocy na West Highland Way (a z tego co pamiętam, było tam naprawdę ciemno i tych ciał niebieskich była ilość nieskończona), to smutno mi było, że nie mam z kim dzielić tego momentu.  Jak tu na Mazurach kilkanaście lat później jestem sobie z piękną żoną, dwójką wspaniałych dzieci i grupką znajomych, to nie patrzę w niebo.

Ostatni tydzień w Warszawie siedzieliśmy sobie bez dzieci. Od święta taki wieczór się zdarza, a tak żeby kilka dni z rzędu, to już z raz do roku chyba tylko. Człowiek wtedy odsypia. Wychodzi w tygodniu wieczorami, no i budzi się częściej na kacu. Trudniej też się na pracy skupić. Takie to różnice.

W czwartek poszliśmy na koncert na Jazdowie. Fajnie tam jest. Te domki drewniane, niby w środku miasta, ale jednak jakby poza nim zupełnie. Muzyka, zieleń, nastrojowe oświetlenie, młodzi ludzie. Dobry klimat. Moja koleżanka z pracy wkręciła się tam do jednego stowarzyszenia i działa przy organizacji różnych wydarzeń muzycznych. Zupełnie rozkwitła przy tym. Jakby jej ktoś w żyły świeżej krwi dopompował. Nawet zapowiadała gwiazdę wieczoru i wyszło na to, że całkiem nieźle idą jej takie przemowy – głos ma dobry.

Około 21:20 zaczęła śpiewać Natalia Przybysz. Ona też głos ma całkiem nienajgorszy. I grał jej niejaki Raphael. A raczje nie jej, tylko nam. On grał, ona śpiewała, ja piłem whisky z colą wraz z kolegą i panną J. Do tego, czy nawet przede wszystkim, słuchaliśmy.

Tymczasem mój inny kolega wybiegł z bloku z kijem bejsbolowym i zaczął tłuc w malucha stojącego na podwórku. Miał przy tym lat trzynaście, a może już piętnaście. Maluch był w tym standardowym kolorze Maluchów. Niby żółty, ale w zasadzie to nijaki taki. Klasyk. Teraz takich mało. Wtedy licznie się ścieliły po podwarszawskich podwórzach (hmm… czy mogę tak użyć sformułowania „ścielić się”? nie wiem tego. Jeśli jest źle, to proszę o wybaczenie, ale nie chce mi się już sprawdzać, ni zmieniać). Czy wybił tylko szyby, czy mocniej jakoś pokiereszował ten samochód, tego nie jestem już pewien. Później zniknął. Kiedy się pojawił ponownie, wszyscy koledzy podchodzili do niego już z lekkim dystansem. Do tego był już jakiś spokojniejszy, a może nawet przygaszony. Jakby ktoś rozpiął cieniutką membranę pomiędzy nim, a nami. Ale czy to on, czy to jednak my ją stworzyliśmy? A może to inni jeszcze, dorośli, rozpięli ją pomiędzy nami. Widywaliśmy się później, to pamiętam, ale już nigdy to nie było to, co przedtem.

Co?! Wybiegł pod blok i rozwalił ojcu samochód?! Ale wykręt! Pośmialiśmy się trochę. Co to mogło być? Awantura rodzinna, ot co. Zdarza się. Ale miał jaja, żeby tak wybiec i staremu samochód nasuwać. Żaden z nas by tego nie zrobił. Nie dlatego, że awantur w domach nie było, tylko za coś takiego, to jednak ojciec by nogi z dupy powyrywał. Dziwne, że jego nogi zostały na miejscu. Wszak ojca miał tęgiego, ja bym się go bał. Czy on mógł się po prostu nie bać?

Dwadzieścia pięć lat później nie ma go już na moim radarze. Natalia śpiewa, a ja próbuję dojść do tego, co musiało się dziać w jego głowie, żeby tego malucha zdemolować. To nie był bananowy świat. W młodym polskim kapitalizmie ten samochód to była jednak wartość.

A on to był marzyciel. Włóczyliśmy się kiedyś po łąkach nadwiślańskich, pamiętam, że akurat do torowiska jakiegoś dotarliśmy, kiedy zaczął się temat reinkarnacji. W miarę modny to był temat i o dziwo jakoś w ogóle nie kłócił się z naszym dziecięcym, żarliwym katolicyzmem. Przynajmniej moim. Powiedział wtedy, że on to już chciałby umrzeć. Pamiętam, że było to dla mnie nie do pojęcia. Przecież przed nami było jeszcze dokładnie WSZYSTKO. Kłóciłem się z nim wtedy, że to idiotyczne, bo przecież wiadomo, że śmierć jest zła, a w niebie jest nudno. Pójścia do piekła w ogóle nie zakładałem, a jeśli już przyjąć, że jednak jesteśmy skazani na reinkarnację, to przeobrażenie w mysz, czy mrówkę, w ogóle mi się nie uśmiechała. Inne chłopaki były tego samego zdania. Zrezygnować z tej zabawy, przyszłości, miłości i tych wszystkich przygód, które jeszcze nas czekają, dla kremowo-błękitnych zaświatów? Głupota. Ale on śmiał się z nas tylko. Czytał książki. My nie. I twierdził, że on jednak wolałby pozbyć się tego ciała i latać nad światem, obserwować wszystko z góry. Mówił, że mógłby tu być między nami i nawet byśmy tego nie wiedzieli. Poza tym czułby się lekko i dobrze. Nie przekonał mnie, ale do dziś to pamiętam.

Dobrze grał w piłkę i świetnie się bił. Na naszych BMX-ach zjechaliśmy setki kilometrów, a potem wymieniliśmy je na „górale” i jeździliśmy dalej.

Wieczór z Natalią i whisky w plastiku spędziłem również z nim. Co u niego teraz? Tego nie wiem. Nie mam go na fejsbuku. Ostatni raz widziałem go przypadkiem na przystanku, ale było to już kilkanaście lat temu. Był wtedy łysy, szeroki w barach i mówił, że stoi na bramce w jakiejś dyskotece. Dobrze się nawet rozmawiało, ale autobus szybko podjechał, on wsiadł, a ja zostałem. Numerami się nie wymieniliśmy. Żaden z nas nawet nie wpadł na ten pomysł. Zresztą, po co?

Zdobył kiedyś piwo w puszce. Chyba staremu podkradł. Ukrył w jednym z krzaków na moim podwórku. Potem wypiliśmy je na trzech. Humory jakby się poprawiły. A jak wracaliśmy z „dołków”, wałem obok nasypu kolejowego, to zaatakował nas jamnik jakiś. Wariat straszny. Spotykaliśmy go potem wiele razy. Tego dnia złapał chyba któregoś za nogawkę i skończyło się koziołkowaniem z wału. A może to nie było tego samego dnia, tylko różne klisze mi się już nakładają?

Czemu ten samochód rozwalił? Widziałem się z nim kilka miesięcy później, ale nie zapytałem.  Sam coś opowiadał i tyle wystarczyło. Później podstawówka się skończyła i te drogi jakoś się rozeszły. A może skończyła się chwilę wcześniej? Śmieszne, że sam już nie potrafię tego wszystkiego poukładać na osi czasu.

Koleżanka od koncertu pisała do mnie na następny dzień, że to jakiś error chyba w jej życiu, że to się wszystko tak dobrze układa. Chyba wskoczyła na swoją falę. Fajnie.

Ja się trochę zrobiłem i do pracy na następny dzień obudziłem się o 9:30. Dobrze, że w ogóle wstałem.

Pozdrawiam,

Paweł D.


poniedziałek, 21 czerwca 2021

Walka o dziewczyny

 Szanowny Panie,

Kogut głuszca wieczorem wyszukuje odpowiednie drzewo tzw. zapad i na nim spędza noc. Nad ranem na drzewie rozpoczyna zrytualizowany tok. Rozkłada wtedy ogon, wyciąga głowę i stroszy skrzydła. I wydaje dźwięk składający się z czterech faz. Pierwsza faza nazywa się klapanie i przypomina uderzane o siebie patyki, niektórzy porównują ją do klekotania bocianów, ale jest to dużo subtelniejszy dźwięk. 


Ja to jednak oglądam się za paniami. Miałem ostatnio wątpliwości, po naszej rozmowie, ale jest to we mnie i gdy idzie ogień ulicą miasta, trudno się mi powtrzymać. Mnie sprawia ogromną radość widok dziewczyn na wiosnę. I mam nadzieję, że tak mi zostanie, nawet do czasu gdy dogonię tę uciążliwą starość. Nie mam też tak jednoznacznego zdania na temat starego zbereźnika jak Pan. Nie mówię tutaj o ślinieniu się, czy też jakimś innym obrzydliwym zachowaniu. Ale cóż złego jest w tym, że człowiekowi, niezależnie od wieku, podoba się inny człowiek? Wystarczy mieć dość kultury w sobie, aby uznanie dla urody, postawy, charakteru wyrazić w inny sposób np. zaproszeniem do tańca, albo na kawę. Toż to ładne zachowanie.


Drugi etap pieśni godowej nazywa się trelowaniem, Po prostu głuszec przyśpiesza klapanie. Jest to główny etap jego śpiewu. 

 

Pamięta Pan nasze obozy z Bractwa Rycerskiego podnoszące tężyznę fizyczną i umiejętności walki na miecze? Kończyło się na chlaniu Brzychcówki, Soplicówki czy po prostu wódki, graniu w karty i rozwalonym moim nosie. Właśnie tam ostatnio odczułem fizyczność czasu. Pamięta Pan kaplicę Rocha, leśniczówkę MacGyvera, źródełko w lesie, latrynę? Wszystko jest na miejscu. Z tym że kaplica jest zamknięta, leśniczówka sprzedana i remontowana, źródełko w lesie zarośnięte a latryna jak stała tak stoi. Ale czas swą fizyczność unaocznia poprzez wyrośnięty las.


Z drzewami miałem do tej pory tak, że gdy na nie patrzyłem, nie wiedziałem ile liczą wiosen. Wiedziałem, że czym większe, potężniejsze tym starsze. Tym razem zobaczyłem las, którego dwadzieścia lat temu tam nie było. Jakim sposobem te pola zamieniły się w drzewostan? Taki solidny, nie jakiś tam młodnik. Nie mam pojęcia. Ale czułem jakby ktoś kopnął mnie w jajca.


Trzeci etap śpiewu głuszca to korkowanie.

 

A gdy ktoś czy coś zadaje cios poniżej pasa, trzeba zrobić rachunek sumienia z rzeczy dokonanych i tych dla których nie starczyło chęci. W ciągu ostatnich dwudziestu lat mam kilka solidnych punktów, z których jestem bardzo dumny. Tylko kilka, których się rzeczywiście wstydzę. No ale za to dużo mam takich rzeczy, których zaniechałem, a przecież mogłem być bardziej solidny. Tych rzeczy mi najbardziej szkoda. A więc tak:

Po pierwsze.

Zupełnie nie idzie mi ze sportem.. Brak mi systematyczności. A przecież wiem, że bez ćwiczeń będę cierpiał na stare lata.

 

Po drugie.

Zaniechałem pisania i nagrywania filmów podróżniczych. Parabuch leży i już dawno nie oddycha. Zupełnie nie wiem dlaczego, bo przecież zawsze chciałem być reportażystą. I teraz, kiedy prowadzę życie, które zawsze chciałem prowadzić, nie mam czasu na pisanie artykułów, nie mówiąc o montowaniu filmów.


Po trzecie.

Książka. Nie mogę jej skończyć. Jestem coraz bliżej, ale jednak dalej nie mogę.


Po czwarte. 

Nie nauczyłem się tańczyć tango. A byłem na najlepszej ku temu drodze.


Po piąte.

Nie znam innych języków obcych, niż angielski. A przecież uczyłem się hiszpańskiego. W sumie gdybym się postarał to i rosyjski bym potrafił.


Po szóste.

Nie znam żadnej sztuki walki. A chciałbym znać przynajmniej capoeirę.


Po siódme. 

Od ponad roku mam papiery oficerskie na statki, a jeszcze żadnym oficerem nie byłem. Jakoś zawsze wybieram prace, albo one mnie wybierają, które są bliskie pływaniu, ale nie są związane z tą funkcją.


Po ósme.

Nie nauczyłem się surfingu.


Po dziewiąte.

Nie napisałem żadnego scenariusza filmowego, a przecież rok chodziłem na kurs szkolący do tej umiejętności.


Po dziesiąte.

Nie jeżdżę zupełnie na nartach i nie gram zupełnie w kosza. A przecież zawsze lubiłem jedno i drugie.


Widzę dokładnie, że chęci mam duże, ale rozbijam się na skałach, które mógłbym nazwać brakiem solidności, systematyczności i uporu w dążeniu do swoich marzeń. Mógłbym zrzucić winę na brak czasu, ale byłaby to nieprawda. Wystarczyłoby dobrze zaplanować dzień, miesiąc, rok i realizacja niektórych z tych planów byłaby zupełnie realna. Choćby ostatni punkt. Wystarczy poświęcić jeden wieczór w tygodniu na koszykówkę i byłbym usatysfakcjonowany. Albo tydzień w roku spędzić szusując na stokach. Toż to wydaje się nie być problemem. Sądzę jednak, że ten brak solidności, systematyczności, uporu związany jest bardziej z zespołem cech leżących głębiej w mojej naturze. 


Głuszec kończy swój śpiew półtorasekundowym szlifowaniem. I to właśnie wtedy na chwilę głuchnie. Stąd jego nazwa i sposób polowania na niego. Inaczej ptak by uciekł, więc aby zdobyć jego ogon, zwany wachlarzem, trzeba było czekać na szlifowanie. Naukowcy szacują, że w tej chwili czterech populacjach jest od 300 do 600 głuszców w całym kraju. A winę za taki stan rzeczy ponosi człowiek. Głuszec potrzebuje rozległych starych lasów do wylęgania, do tego myśliwi zrobili swoje. 


Ostatnio byłem w Beskidzie Żywieckim. Przeszedłem ponad sześćdziesiąt kilometrów po tamtejszych szlakach. Najlepiej czułem się, gdy wstałem o czwartej rano, aby wejść na Babią Górę. Przed dziesiątą byłem już na śniadaniu w domu. Zawsze tak jest. Jestem z siebie ogromnie dumny, gdy włożę mnóstwo w coś pracy, a jak tylko pozwolę sobie na luzowanie pasa, od razu mam poczucie zmarnowanego czasu. Problem w tym, abym tak układał swój dzień by czuć bez przerwy wyzwanie. 


Kury zwabione śpiewem godowym samca oddają się kogutowi dopiero na wieczór. I to temu, który wygra walkę z innymi kogutem, który śpiewał na pobliskim drzewie. Rola ojca na tym się kończy. Jajami i pisklętami zajmuje się matka, która wychowuje je kilka miesięcy, a we wrześniu rozpadają się związki socjalne rodziny i każdy idzie w swoją stronę.


I tak sobie myślę o tych wyzwaniach w kontekście pańskiej teorii wierności pogłębionej, czy też zmęczenie materiału. Potrzebuję wyzwań w życiu, podróży i w związku. Widzę, że w pewnym momencie żyje się koło kogoś a nie z kimś. Gdy czuję, że idzie w tym kierunku, zastanawiam się co robię dla siebie, aby być wyzwaniem dla partnerki. Aby miała potrzebę gonić za mną. I odwrotnie oczywiście.


Pozdrawiam

Stefan W.


P.S. Ciekawostką jest, że w ośrodkach przywracających głuszce do natury, wykorzystuje się nagrania dźwięków piskląt, gdy te jeszcze były w jajku. Nie wiedziałem, że pisklęta piszczą w jajku. Wsadza się jajo do inkubatora i puszcza mu nagranie jego gniazdowej rodziny. Aby czuł że wszystko jest w porządku. Ważne aby młode wykluły się w jednym czasie. Bo tylko te, które kura zdąży wysiedzieć i wysuszyć w jednym czasie, pójdą z nią w las, by uczyć się jak zdobywać pokarm, latać i walczyć o swoje życie.  

poniedziałek, 7 czerwca 2021

Majrzec

Szanowny Panie,

widzi Pan, człowiek o tylu rzeczach po prostu nie myśli, na tyle rzeczy uwagi nie zwraca, i tylko jak go szturchnąć, to coś mu się nagle przypomina. I tak zwrócił Pan ostatnio moją uwagę na kobiety, czy też precyzyjniej na moje znikome zainteresowanie nimi. Sam w zasadzie to powiedziałem, jak szliśmy z Agrykoli ostatnio, że nie czuję tej wiosny, że za dziewczętami się nie oglądam i jakoś głowa mi się nie obraca, a wzrok nie błądzi, tak jak to kiedyś bywało. Powiedziałem to trochę bezwiednie, bez zastanowienia – ot, takie chwilowe spostrzeżenie. Później w Konstancinie przypomniał mi Pan o tym i zapytał, czy już wiosna przyszła w końcu i czy w temacie coś się zmieniło. Z lekkim zdziwieniem musiałem stwierdzić, że nie. Nadal to samo. Nawet Katarzyna Figura, jako Rózia, nie zrobiła na mnie większego wrażenia, a przecież doświadczenia mam podobne do Pańskich (sądzę, że dla naszych roczników to była po prostu ikona). Dziwne? Może. Może nie? Nie wiem.

Nic nie wskazuje na zmiany w orientacji seksualnej. Chyba zresztą nie następują one już w tym wieku. Zresztą faceci są dobrzy tylko do picia wódki i kopania piłki. Co zatem? Chciałbym wiedzieć, lecz na ten moment diagnoza niepewna – w ciemno strzelam:

       Pandemia – wróg publiczny numer jeden. Odpowiedzialny za wszystko. Czemu więc i nie za to? Lockdown? Puste ulice? Zwiększona podatność na depresję? Tak, tak, to pewnie też. Jednak przede wszystkim głowa podsuwa mi hasło: maski. Jak zwrócić uwagę na człowieka, który nie ma twarzy? Stare porzekadła mogą głosić, że oczy zwierciadłem duszy, a reklamy mogą dorzucać, że uśmiech widać po uszach, ale mój przyjaciel Borys powiedział mi kiedyś, że to nos i usta w głównej mierze decydują o charakterze twarzy, a ja mu wierzę i trzymam się tego. Już zeszłej wiosny oczy mgła mi przysłoniła, ale wtedy wydawało się to normalne, niemal naturalne. Dziwny rok. Siedzimy w domu. Izolujemy się. I rzeczywiście mało było tego chodzenia, a jak ludzie zaczęli już wychodzić, to było lato i się jeździło, to tu, to tam. Żadnych dziewcząt jednak nawet latem nie widziałem.

Blondynka. Krótkie spodenki. Ubiór sportowy, nie wyzywający, ale jednak w sposób przemyślany nie neutralny. Zwraca uwagę. Twarz dobra, chociaż może jakby nazbyt kanciasta. Biust obfity. Uśmiechnięta. Jednak z całej postawy bije jakaś powaga, twardość. Masywna, jak góralka. Potrafi się wkurwić. Solidna, praktyczna. Wie, czego chce. A chce poukładanego życia. Spłacalnego kredytu, mieszkania lub lepiej domu na granicy Anina i Wesołej. Ma prawo jazdy. Pierwszy samochód kupiła jeszcze przed swoimi dwudziestymi urodzinami. Imprezy? Tak, i to porządne, ale tylko od czasu do czasu. Ma pomysły.

        Wierność pogłębiona – może i  mój wymysł. Czy po niemal dziesięciu latach małżeństwa i szesnastu latach stałego związku możliwym jest, że człowiek tak się ukierunkowuje, że nawet na poziomie podświadomości jakieś klapki się zamykają na dobre? Że tylko ta jedna i na inną nawet nie spojrzysz? Autokastracja? Tylko, czemu nie zauważyłem tego trzy, cztery lata temu?

Ta też wie, czego chce. Chociaż może tylko udaje? Ma na sobie ubrania za równowartość moich czterech pensji. Włosy gładko zaczesane. Spięte w jakiegoś koka. Ściskają czaszkę. W samej tej fryzurze jest jakieś okrucieństwo. Do tego te usta jak krwawa rana, ale jedna z tych precyzyjnie zadanych. Katana. Na rękojeści już nie starcza miejsca na kolejne nacięcia. Szpilki dziurawią asfalt.

        Wiek – nie, nie, spokojnie - ja wiem, że to jeszcze za wcześnie, żeby się mężczyzna w człowieku wyłączył. Są jednak inne aspekty z wiekiem związane. No bo za kim Pan się oglądasz? Za młódkami, czy za rówieśniczkami? Czy za starszymi może? Powiem Panu, że jakoś zacząłem się obawiać, że już niedługo mogę stać się kolejnym starym oblechem. A może i już mogę? Może jestem? Jakiś czas temu koleżanka mojej koleżanki z pracy nazwała mnie „starawym”. Cóż, życie. O starawego się czepiać nie będę. Niemniej, mężczyźni to świnie, ale o ile młoda świnia może wydawać się całkiem przyjemna w obejściu, to świnia wiekowa… Ok. Wiekowa świnia też jest spoko. Bo świnie to zwierzęta, a zwierzęta są spoko. Nie to, co ludzie. Ludzie nie są przeważnie spoko, a już na pewno nie spoko są stare zboczylasy, co się ślinią na widok o połowę od siebie młodszych dziewcząt. Mam szczerą nadzieję, że jeśli stałbym się kiedyś takim rubasznym wujaszkiem, to Bóg ulitowałby się nad moją marną duszą, siepnął jakimś zbłąkanym piorunem i bez wahania pozbawił mnie życia. Może ta obawa podskórna, że mogłoby dojść do tak żałosnej dla mnie sytuacji, jakiś obwód mi w głowie przepaliła? No, ale przecież po ulicach łażą też kobiety trzydziesto-, czterdziesto- czy też pięćdziesięcioletnie? A wielu z nich z pewnością nie można by odmówić fizycznej atrakcyjności?

Ta ma za to grymas dziwny. Kiedy twarz się nie rusza, to wydaje się dosyć ładna, ale wystarczy, że drgnie nieznacznie i zdradza coś niepokojącego. Jakieś nieokrzesanie. Założę się, że gdyby wydała z siebie głos, to byłby donośny, a niósłby słowa surowe, często wulgarne. Kiedyś i to wydawać się mogło urocze, ale teraz już nie.  

        Zmęczenie materiału – kto by tam za spódniczkami paczał, jak tu z tyłu głowy dwieście głosów ciągle przypomina o innych powinnościach? Syna trzeba do szkoły zawieźć, córkę z przedszkola odebrać, zakupy zrobić, o obiedzie pomyśleć, w międzyczasie na tę strawę jakiś grosz zarobić, a jeszcze się zawsze żarówka jakaś przepali, coś trzeba gdzieś odebrać, z kimś się spotkać, coś obmyśleć, coś zaplanować. Po głowie się już inne myśli kolebocą. Jak tu zaczarować, żeby A. nie miał takiej niechęci do pisania? Jak się przetresować, żeby brei z mózgu nie zrobić dzieciom własnym? Może tam już po prostu nie ma miejsca na tanie podniety?

Chuda. Guje żumę. Na przedramionach kropki i kreski. Czapka choć wiosna. Czy to jeszcze modne? Pezet śpiewał o niej jakoś w 2011 lub 2012. Dziś powinna mieć już włosy bubblegum, ale pewnie się spóźniła w parę miejsc. Znaczy nie stąd. Ełk lub zachodnia Polska. Więcej takich już pewnie we Wrocławiu lub Poznaniu. Może w Sczecinie. Nie wiem. Nigdy nie byłem w Szczecinie.

        Wojna płci – wie Pan, jak się żyje z feministką, to się Panu trochę perspektywa zmienia. Mężczyźni są z Marsa, a kobiety są też z Marsa, właśnie się w okopach zbieramy – my dzieci Marsa, a potem to już tylko Verdun lub Somma. Mam zarówno córkę, jak i syna, więc nie opowiem się po żadnej ze stron. Jak osiągnąć neutralność, bez wyzbycia się pewnych podstawowych zachowań charakteryzujących jedną z frakcji? Trzeba próbować. Na razie z sukcesem, jak się zdaje.

Na razie nic innego mi do głowy nie przychodzi. No bo co? Że się wiosna popsuła?

Pozdrawiam,

piątek, 28 maja 2021

Rym do Rózia będzie buzia

Szanowny Panie,

ja wiem, że może nie jestem dla Pana godnym adwersarzem w kwestiach muzycznych. I moja nieznajomość tematu może być nawet anegdotyczna. Ale gust swój mam. Od niemowlęcia rozwijany solidnie i może nie garażowy grunge, ale inne muzyczne cuda mnie interesowały.

Najpierw pragnąłbym odpowiedzieć na pańskie pytanie postawione w pierwszych akapitach listu. Początek moich świadomych zainteresowań muzycznych wiąże się z królem popu - Michaelem Jacksonem. No i proszę... płyta Dangerous wydana została w ukochanym przez pana roku 1991. 

Proszę sobie wyobrazić, że promowana była dziewięcioma singlami. Takimi jak: Who is it, Jam (w teledysku wystąpił Jordan), no i w końcu Black and White z kontrowersyjnym filmem promującym, bardzo erotycznym, nawet cenzurowanym. Dangerous miało też swoją trasę koncertową, która obejmowała 69 krajów i obejrzało ją 3,9 miliona fanów!!! Promowaną przez Pepsi! Cała płyta sprzedała się w 32 milionów egzemplarzy.

Moje wspomnienia wiążą się w całość takimi oto hasłami: dom babci w Kozienicach, drewniany stół przykryty wykrochmalonym obrusem, przy którym jedliśmy rosół. Radio wujka Rafała na dwie kasety stojące na parapecie ganku. A na tym stole przykrytym obrusem oczy Micheala wyłaniające się z fantazyjnej maski, jakiegoś domu strachu w lunaparku. Ze zwierzętami poprzebieranymi w ludzkie stroje. Ta kaseta była dla mnie jednym z większych skarbów i sam uważałem się za największego fana Micheala Jacksona. Ćwiczyłem choreografię jego tańców, miałem nawet kapelusz, taki jak w Moonwalk i próbowałem tego ruchu. Zaraz potem ganiałem koty po okolicznych murkach, tworzyłem bandy pomocy bezdomnym psom itd. itp.

Słowem byłem w samym środku kultury masowej. Mógłbym powiedzieć, że jej fundamentem.

Moje muzyczne zainteresowania mają jednak źródło w takich hitach jak: Puszek Kłębuszek, Co powie tata - czyli Piosenki Natalii. Pamiętam, że lubiłem pośpiewywać A ja kocham swoją mamę i Ogórek Fasolek. Całkowicie nowym rozdziałem była piosenka Fantazja, która to jest w moim sercu do dzisiaj. 

Wszystko to jednak wydane było przed 1991 rokiem. 

Największe jednak emocje wzbudził we mnie zupełnie inny teledysk. Jego bohaterką była moją pierwszą miłością. Ukrywałem się zawstydzony za kanapą, gdy leciała ta piosenka. Mówię o Katarzynie Figurze z teledysku Ja kocham Rózię. Biegała tam wśród łąk z pięknym uśmiechem. Zresztą warto to zobaczyć:


Tym samym gorąco Pana pozdrawiam.

Ukłony
Stefan W.