czwartek, 31 stycznia 2013

Stefan the Greek



Szanowny Panie, 

Czy Pan nie ma może jakieś greckie korzenie?  Chociaż może moje pytanie pozbawione jest sensu. Dałem się oszukać . Zwiodła mnie magia wielkiego ekranu. Tak, tak. Być może.  Ale, po co inaczej nam to całe kino? Te wszystkie filmy? Byłem ja, Panie Stefanie, dwa dni temu w odnowionym kinie Iluzjon. Grali, proszę ja Pana, „Greka Zorbę” – widział Pan może? Pewnie Pan widział, bo stare to, jak świat. Ja jednak wcześniej tylko jakieś fragmenty zarejestrowałem, kiedy w telewizji (pewnie nie raz) puszczali. No i dobrze, że się wybrałem, bo te stare filmy czasem lepsze niż nowe. I Panna J. pewnie bardziej zadowolona, że jej nie wyciągnąłem znowu na jakiegoś „Spider-Mana” czy innego „***-Mana”. Przy tym Zorbie to ja zupełnie jakoś się odrealniłem. Może to czarno-biały format, a może sama historia… ale dałem się uwieść po prostu. Bo ja nie wiem czy „Grek Zorba” to jakieś dzieło wybitne, ja tam się nie znam…  Dobra, ale nie mnie oceniać zresztą sam film. I tak, przynajmniej dzięki tej muzyce, świat go nigdy nie zapomni (tak mnie się zdaje). Chciałem tylko napisać w zasadzie, że coś mnie się zdaje, że za lat kilka… no niech będzie, że kilkadziesiąt, to Pan będziesz taki Zorba Grek. Stawiam na to swoją parę kapci i dorzucam kolekcję komiksów, która leży w kartonach, gdzieś w domu moich rodziców.  Musi Pan nabrać trochę krzepy, to na pewno, ale poza tym, to zupełnie, jak Pan. No dobrze, nie umie Pan tańczyć, ale może też się Pan poduczy, bo teraz dużo Pan ćwiczy. Baby Pan lubi. Jeździć Pan lubi. Ale nie w tym rzecz w zasadzie. Chodzi mi o ten optymizm. No, bo chyba można to nazwać optymizmem. Ten Zorba to przecież nie miał życia łatwego, ale taki był przekonany, że trzeba z niego czerpać garściami. Zaraz… jak on to na przykład powiedział?

Życie to kłopoty, tylko śmierć jest nie kłopotliwa. Żyć to znaczy iść i szukać kłopotów.

Ale nie tak, że on był jakiś zwaluch, co to szuka zaczepki. Tylko przekonywał swojego szefa, żeby nie bał się zagadać do kobiety, żeby był śmiały, żeby nie bał się sięgnąć po to, czego chce. No, mówię Panu, zupełnie jakbym Pana słuchał! I jeszcze, jak gadał o tym, że temu szefowi, to tylko odrobiny szaleństwa brakuje do tego, żeby być równym gościem. No, cały Stefan – pomyślałem.

Za to ten drugi – Szef – to straszna ciotka była. Pisarz. Ale nie jak Pan – Anglik. Sztywny, jakby mu kto kij w… no wie Pan. I ja w ogóle go nie lubię, ani nie poważam. No, ale jedną akcję to miał taką, że no myślę… O cholercia! Toż to o mnie!   Niestety nie znalazłem tej sceny na Internecie, więc musi Pan film (być może ponownie) obejrzeć. Taka, jak ten szef Zorby spotyka na drodze taką wdowę, co mu się podoba. Na pewno Pan nie przegapi.

Pozdrawiam,
Paweł D.


niedziela, 27 stycznia 2013

Twarz głosząca

Szanowny Panie,

bruzdy głęboko wcinały się w jego twarz. Niesamowite wrażenie, tak jakby ich struktura dotykała samych mięśni, a przecież były tylko zmarszczakmi. Twarz była szara, nawet usta tego koloru. Powinny być czerwone, a tu zlewały się w jedno. Pajęczowata siatka rozbiegana po policzkach, zbierała się w kącikach oczodołów. Kolor tych oczu to wypalony słońcem błękit oceanu. Bardzo żywy na tle szarości twarzy. Przy tym nos duży, trochę pijacki, ale nie czerwony. Wyobraziłem sobie, że to od zimna taki nos mu urósł. Gdy patrzę na taką twarz, zaraz spoglądam na dłonie. Zazwyczaj ich nosiciele to robotnicy o czarnych paznkociach i grubych kościach. A tu nie. Dłoń była szczupła, czyżby urzędnik? Niemożliwe. Urzędnicy nie mają takich twarzy. Był biedny - świadczyła o tym znoszona kurtka, może był mechanikiem samochodowym na emeryturze? Zgadzałoby się. I tak patrząc na tą twarz pomyślałem o tym jakie to ludzie noszą gęby.

Niewiele jest na świecie twarzy niezwykłych. W przestrzeni autobusu, tramwaju, metra a nawet ulicy tych twarzy niesamowitych jest naprawdę bardzo mało. Nie mówię tu o buzi ślcznej dziewczyny. Twarzy aniołka, ale o takiej co przybija, co sprawia, że jesteśmy zmuszeni zadumać się nad nosicielem. Kiedyś widziałem w pracowni jednego z doktorów na UKSW fizjonomie ludzkie. Pamiętam zdjęcie Indianina. Takich twarzy już nie noszą. Wiem, bo byłem w Stanach i Ci indianie są śmieszni, przy tych ze starych zdjęć. Bo twarz to też odwzorowanie życia. Tamci byli wojownikami, a ci najczęściej są pijakami.

Czytam "Książkę Twarzy" Marka Bieńczyka i on pisze o fizjonomi Leo Benhakera:

"IV RP była poza wszystkim innym fizjonomicznie zbyt nieciekawa, by uwiarygodnić hasła, nadać im impet. Nie miała nic z niepokojącej obcości, która mogłaby przyciągnąć naród hipnotycznie do granic, naciągnąć go na transgresję, namówić na ciach-prach. Z tych wąskich lub zaciśniętych ust, z tych wąsów i wąsisk, z tych niedopowiedzianych grymasów, z tych półuśmieszków - naszej fizjonomicznej specjalności, trudno było spijać wiarę, tworzyć nastrój dla podkarmienia ducha. W innej niż polityczna, ale niekoniecznie łatwiejszej przestrzeni narodowej, jaką stał się futbol, uruchomiona natomiast została w tym samym czasie moc przetworzenia i obracania przeszłości na nice; pojęcie "z zagranicy" nabrało - zdrowej czy histerycznej - siły inicjacyjnej: obcy, człowiek z zagranicy, przyszedł przeprowadzić nas przez niewyobrażalną granicę."


O twarzach dużo mógłby powiedzieć choćby taki Michał Anioł, albo Leonardo da Vinci. Obaj idealnych szukali na targowiskach. Wystarczy spojrzeć na szkice artystów. Nos od jednego, ucho od drugiego. Twarz coś wyrażająca. Będąca zapisana na wieki, głosząca życie swojego właściciela.
 
Ukłony
Stefan W. 

sobota, 19 stycznia 2013

Gastrofaza

Szanowny Panie,

w poniedziałek w nocy jadłem cieciorkę z puszki. Zaiste przepyszna była owa cieciorka. Wydawać by się mogło, że to przecież nic nadzwyczajnego, a jednak... była to uczta niemal niebiańska. Powsztrzmywać się musiałem ostatkiem sił, żeby widelcem nie wyjeść wszystkiego, co na dnie zostało. I gdzie tu logika? Tyle pyszności w świecie całym, a ja się zachwycam konserwową krewną fasoli?

Wizytę na Paluchu planowaliśmy już od dłuższego czasu. To znaczy, ja już planowałem, a Panna J. miała świadomość, że ja planuję. Mieliśmy tam jechać w zeszłym tygodniu, ale wyszło na to, że za dużo rzeczy zaplanowaliśmy, więc w końcu się umówiliśmy, że zrobimy to dziś. I przyszło dziś. 

Dziś śnieżyło od rana. Zimno było niemiłosiernie. Ja zakatarzony, z gardłem obolałym. Panna J. z palcem bladym, bez czucia już prawie, przemarzniętym niemal do kości. Pojechaliśmy.

Stan na 18 stycznia 2013r. - 1995 psów. Do niedawna było jeszcze ponad dwa tysiące. Jak to się stało, że w końcu udało im się osiągnąć tendencję zniżkową? Tego nie wiem, ale to oczywiście dobra wiadomość. Bo koniec końców dla psów Paluch jest jak jakieś Alcatraz czy San Quentin. Co prawda warunki nieco się poprawiły, od kiedy ja tam gościłem, ale to wciąż kraty i setki rozszczekanych współtowarzyszy niedoli, z których być może jeden bądź drugi, z jakiegoś błahego nawet powodu, zechce Panu kosę pod żebro sprzedać. To znaczy - nie Panu, bo Pan nie jest psem wszakże, ani nie mnie, bo i ja na dwóch nogach po świecie kroczę. Chodzi mi oczywiście, że jeden pies drugiemu, i nie kosę tylko kła, czy coś - no w zasadzie nie wiem, jaki to u nich slang.

Jesteśmy. Zaczynamy chodzić tylko i spotykamy Heńka. Przez trzy lata trochę się zmienił. Nadal łapy krótkie i łeb wielki. Ale wiek robi swoje. Roztrzęśiony jakoś dziwnie. Mam nadzieję, że nie choruje jakoś za mocno. Spotkałem też Wargę. Chociaż teraz ma na imię Bartuś. Może to nie on? Chociaż taki poczciwy psina. Chyba on. Tylko też trochę starszy. Na te niemal dwa tysiące czworonogów na pewno znajdzie się kliku ostrych zjebów - nie oszukujmy się. To jak z ludźmi. Nie ma tak, że wszyscy są fajni. Tylko którzy są fajni, którzy nie? Ech, co tu się oszukiwać. Przytłaczająca większość tych zwierząt zasługuje na dom. A Pan ma podejść i wybrać tego jednego. Przejebane w zasadzie. 

Panna J. się wzruszyła. A ja już nie wiem. I ten czarny fajny, co z radością skacze do nas. I taki drugi ciemny - młody, ładny. I jeszcze jeden był taki, co na budzie siedział, jak jego koledzy do krat przybiegali, żeby się przywitać. Podobno Felek. Wyglądał na pierdołę - nie ma co. Chudy jak śmierć i jakiś wystraszony, znerwicowany. Ale wolontariusze napisali, że na spacerze nabiera życia. Zanim się obejrzałem, już byliśmy na spacerze z tą pierdołą i zaraz potem wypełnialiśmy dokumenty adopcyjne. Felek - lat 6, może 8. Za chwile musieliśmy przejść do lekarza i okazało się, że nie Felek, tylko Foksik. I nie 6 tylko 10. A jak go z klatki wyjmowali, to mu jakieś 2 lata dawałem. Znawca.  Foksik! Foksik! Reaguje - mówi lekarka. Ja bym mu już nie zmieniała. Ta. Reaguje. Tak samo, jak na wszystko inne. Czyli prawie wcale. W łapy mu zimno od śniegu. Ludzi olewa zupełnie. Przytulać się nie chce. Głaskanie po nim spływa. Ładnie. Przynajmniej w komunikacji miejskiej nie ma z nim problemu. Tylko śmierdzi, jak menel jakiś. Panna J. powiedziała, żeby dać mu na imię Markot. Trafne - nie ma co.

W kąpieli stał spokojnie. Jakiś anemik, jak Boga kocham! Położył się tam, gdzie mu powiedzieliśmy , żeby się położył. I nadal głaskać się nie chce. Ogonem nie merda. Dwa tysiące psów, a my oczywiście wzięliśmy takiego, co ogonem nawet nie merda. Ożywił się trzy razy. Przy pierwszej i drugiej parówce, oraz przy ryżu z mięsem. Może zatem Gastro?

Paweł D.

sobota, 12 stycznia 2013

Smalec i mąka

Szanowny Panie,

jam głupi z pewnością i to nie z tych co to Sokrates, że "wiem, że nic nie wiem", ale po prostu głupi. Już nie mówiąc, że musiałem dwa razy tekst Pana przeczytać, aby go zrozumieć, ale przecież ja do końca nie rozumiem, skąd w gniazdku prąd? No skąd? Albo jak to się dzieje, że są fale i jakiś przelicznik te fale liczy i wychodzi z głośnika program radiowy? Albo co ma matematyka wspólnego z muzyką? Chyba tylko tyle, że nut podobnie jak rachunku różniczkowego nie pojmuję. Nie rozumiem. Takich rzeczy jest mnóstwo. Najgorzej jednak, że w zasadzie nie potrzebuje tego rozumieć. To największa moja głupota. Co nie oznacza, że nie jestem w stanie. Dobra, może i jestem ciekawski więc czasem zadaje pytania. To moja obrona. No i może wychodzę na głupca, ale co z tego? Jak nie rozumiem, to pytam, że się ludzie będą śmiali? Też się śmiałem. Miałem na studiach kolegę, który zadawał zwykle tak łatwe w odpowiedzi pytania, że zadziwiał cały wykład. Trochę był śmieszny. No i śmiałem się z niego, a potem było mi wstyd. Tego śmiechu mi było wstyd. Bo chłopak chciał się dowiedzieć czegoś, zrozumieć istotę od podstawy a ja tego nie rozumiałem. 

Mówi Pan, że jak się upiłem to o lubieniu ludzi prawiłem... Cholibcia bo ja właśnie lubię ludzi i właśnie taki niedoskonały w swej doskonałości świat. Idei nie cierpię. Wszelkie idee, górnolotności, społeczności, sprawy ważkie przyprawiają mnie o mdłości. Ostatnio nawet do "miłości" mam takie podejście. A przecież tylko to się liczy. Ale już zupełnie inaczej patrzę na sprawy ludzkie. Ludzie się mylą, nie dają rady, coś spieprzą. I dobrze. Przynajmniej próbują.

A propos, oglądałem ciekawy film. Trochę przeintelektualizowany, ale fajny. Jest sobie świat, codzienność, ludzkie problemy, zdrady i niedociągnięcia. I nagle epidemia. Ale nie ta z kin akcji. Nie jakiś tam wirus co zamienia ludzi w zombi... tzn. właściwie zmienia. Ale wracając. Jest sobie tam nasza nudna, szara codzienność. I nagle ludzkość dotyka problem. Tracą zmysł węchu. Wyobraża Pan sobie? Nie ma zapachu choinki, lasu, morza, oleju silnikowego, chleba, zapachu skóry ukochanej kobiety? Nie ma zapachu perfum Angel Innocent, który wywołuje u mnie szczęście, zapachu jabłka i obieranej zimą mandarynki. Oczywiście brak też zapachu zepsutej ryby. Na nieszczęście. No właśnie, bo przy utracie zmysłu zapachu ludzie są przez jakiś czas nieszczęśliwi. Myślą o tych, których skrzywdzili, o świecie który stracili. No ale po wszystkim wracają do rzeczywistości. Jeszcze nie wiedzą co się stało, ale żyją dalej. Bo życie musi się dalej toczyć. 

Po kilku tygodniach ludzkość traci zmysł smaku. No tak: zapach i smak są powiązane. Nie ma smaku czekolady, grzańca, mydła, cynamonu, ogórków kiszonych, pierogów i soku brzozowego. Przy utracie tego smaku ludzie żrą jak świnie. Jakby organizm w ostatniej chwili chciał poczuć wszystko. Jedzą nie patrząc co jedzą. Po prostu żrą. Ale po wszystkim wracają do życia, bo ono nie może się przecież skończyć. Nie wiedzą co im jest. Nie mają już jednak zmysłu węchu i smaku. Najważniejsze w takim wypadku jest to, żeby nie rezygnować z przyjemności tego świata. Żeby nie być skazanym na smalec i mąkę. W restauracjach wymyślają nowe przepisy. To co jest ważne w daniu to kruchość, temperatura, ostrość jedzenia. Konsystencja. Ludzie żyją dalej. Kochają się. 

I nagle tracą zmysł słuchu. Nie ma Pana muzyki, ale też szumu wiatru w wierzbie, ptaków, płaczu dziecka. Przy utracie tego zmysłu ludzie wpadają w nieuzasadniony gniew. Niszczą wszystko po drodze. Jak to się kończy? Po prostu żyją dalej, wracają do rzeczywistości. Tak aby nie być skazanym tylko na smalec i mąkę. Żeby zaznać jeszcze przyjemności. 

Teraz kolej na wzrok. Przy utracie tego zmysłu, przez chwilę... może godzinę doznają uczucia szczęścia. Odkrywają wokół siebie swój piękny świat, którego nie dostrzegali. Te małe cuda, o które tak zabiegam: jak gołębie poderwane do lotu, jak krople wody na pajęczynie, jak bicie serca. Doznają też uczucia miłości, wybaczenia. Szukają siebie nawzajem. Widzą to a potem jest ciemność.

I byle tylko nie smalec i mąka.

Stefan W.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Głupcu



Szanowny Panie,

oczywiście nadal żyję i mam się dobrze. To znaczy – mam się tak jak zwykle. Wie Pan, jak to ja. Mniejsza zresztą o moje samopoczucie. Muszę działać szybko i sprawnie. Piszę bowiem z ukrycia. Czyli niby pracuję, ale tak nie do końca. To znaczy – też tak bez przesady. Ludzie tu u mnie robią sobie przerwy na śniadania, obiady, kawki, herbatki… no to ja chyba też tak coś mogę. No niestety, ale przeleciał ten weekend, jakby go nie było i nie znalazłem takiej chwili spokojnej, żeby usiąść sobie z kawą, włączyć Iggy’ego Popa… aaa… nie, nie, nie… ciągle piszę to samo. To przerażające! Tak już nawet myślałem, że w głowie mnie się coś zapętla. Nie gimnastykuję mózgu i tak się właśnie kończy. A musi Pan wiedzieć, że najbardziej na świecie boję się tego, że jestem głupi. No bo niby skąd mam wiedzieć, czy aby przypadkiem nie jestem? Staram się o tym nie myśleć, bo to zniechęca do działania, ale jednak trudno tę obawę pierwotną w sobie zwalczyć. 

Niech Pan jednak nie zrozumie mnie źle. Chyba nie jestem też za mądry. Wcale zresztą nie muszę być. Chcę jednak patrzeć na siebie z jako takim szacunkiem i mieć do siebie zaufanie. Ale jeśli się skompromituję? Co wtedy? Stanę się pośmiewiskiem. Będą mnie wytykać palcami i szydzić. Samoocena mi spadnie, a razem z tym nadejdzie brak akceptacji… a co potem? Może być już tylko gorzej. 

Ja to na przykład taki nie jestem, żeby krytykować od razu. Bo tak myślę, co ja będę ludziom skrzydła podcinał. Jak ktoś leży, to go kopnę jeszcze? Niby mógłbym powiedzieć, że to tak dla dobra bliźniego mu coś wytykam, żeby mógł stać się lepszym człowiekiem, ale to i tak bez sensu wszystko, bo albo jemu będzie przykro, albo się biedaczysko podłamie tylko, a już najgorzej zupełnie, jeśli faktycznie stanie się przez to mądrzejszy. No bo na co mi tak, rozdawać na lewo i prawo wszystkie moje mądrości? Żeby wszyscy wiedzieli to, co i ja wiem? To przecież, jak oni będą to wiedzieć, i jeszcze będą wiedzieć coś od siebie, to suma ich mądrości będzie większa niż moja, co bezsprzecznie doprowadzi do tego, że ja będę tym durniem ostatnim. I na co to komu? Że dla postępu? Żeby idee krążyły w społeczeństwie, żeby się edukować wzajemnie, żeby podnosić poprzeczki? A w dupie to mam! Postęp – phi! I co za różnica, czy Pan idzie na bosaka po polu, czy Pan pędzi metalową puszką po asfaltowych szosach? Wszyscy tacy wspaniali – chcą świat zmieniać. Na lepsze. A co jest lepsze? Panie Stefanie, w sobotę, jak się Pan tak upił, to mi Pan powtarzał, że lubi ludzi. Ja, powiem Panu po szczerości, też lubię ludzi. Mało tego – lubię wszystko, co żyje. Zwierzęta i rośliny. I nie tylko to, co żyje. Bo czy nie lubię słońca i gwiazd? Czy nie lubię mórz i jezior? Gór i pagórków? Pewnie,  że lubię. Czyli niby można by powiedzieć, że lubię życie. No bo i lubię życie, a co mam nie lubić. Czyli niby, że lubię świat? A nie. Nie. Nie lubię świata. Bo coś tu na stykach tego wszystkiego nie daje rady. I nie dają rady ludzie, a jakże. Tylko chyba nie wcale ludzie-jednostki.  To idea mnie męczy.  Czy idee może raczej. Bo to właśnie jak ludzie za bardzo zaczynają kombinować i za dużo chcą zrobić, to się okazuje, że to wszystko marne takie. Wszystko wypaczone, wszystko zdeformowane. I później się mówi, że przecież sama idea była dobra, tylko ludzie ją spaprali. A ja nie wiem, czy tak wierzę w to. Może to na odwrót? 

Chyba mam gorączkę. Po co to myśleć, Panie? Po co, na co?

Paweł D.

PS. A co jeśli wyjdzie, że nie myślę spójnie? Że tylko wpada coś i wypada? Boże jedyny!