czwartek, 30 kwietnia 2020

Potknięcie losu

Szanowny Panie,

piszę Pan mi o poczuciu wolności podczas Pana powrotu z Albionu. Pomyślałem o tej pańskiej twarzy przyklejonej do szyby autobusu, o szczęściu, o uczuciu że wszystko mogę. I pozazdrościłem tego uczucia.

Myślę, że jest dobra okazja do opowiedzenia o moim powrocie z kraju, który marynarzy wita białymi klifami, zwanymi siedem sióstr. Mało ludzi zna szczegóły mojego powrotu, ale pomyślałem, że skoro piętnaście lat minęło, można opowiedzieć o wydarzeniach, których się... Nie będę się bał słowa - wstydzę. 

Zanim zacznę przyznam się do pewnego powtarzającego się w moim życiu zjawiska. Potknięcie losu. Z jakiegoś powodu, za każdym razem gdy czuje się zbyt pewny siebie, że chwytam świat za gardło, za każdym razem, ale literalnie... Potykam się.

Potknięcie losu, spotyka mnie najczęściej w codzienności szarej, na równym chodniku. Zwykle wtedy gdy czuję się dobrze w swojej skórze. Czasem ubiorę się lepiej, ładne buty i koszulę założę, dobrze pachnę... Wtedy gdy spojrzę życiu prosto w oczy, bez poczucia niższości. Najczęściej na oczach pięknej dziewczyny. Dokładnie wtedy potykam się o własne nogi. Nie wiem czy to motoryka mojego ciała, przyzwyczajona do przygarbionej postury, czy poczucie niższości ukrywane pod nonszalanckim płaszczem, a może coś innego, coś o czym napiszę na końcu tego listu do Pana. Fakt jest taki: moje potykanie wydarza się mi zawsze, 

a przynajmniej ja często je zauważam.

I to nie tylko o własne nogi, ale też w innych codziennych i niecodziennych sprawach mego świata.

Zanim opowiem tę historię, dodam z góry, że przyzwyczaiłem się do tej swojej cechy. Zaakceptowałem ją dawno temu i nie robię z niej już takiego dużego halo. Jest to u mnie wrodzone. Tak się dzieje i po prostu tyle.

A zatem też wracałem autobusem do Polski. I też jak Pan czułem się szczęśliwy. Chociaż miałem w sercu maleńką drzazgę. Nie zarobiłem tak dużo jak Pan, a już na pewno nie tak jak moja ówczesna. W dodatku mój szef wykiwał mnie na 100 funtów w ostatnim tygodniu mojej pracy. Zostawił mnie też z informacją, że i tak chciał mnie zwolnić. Pamiętam, że miałem przy sobie moją gotówkę, około pięć tysięcy złotych. I miałem pieniądze Pani M. Moja ówczesna przyjechała do Polski wcześniej. 

No i gdzieś w Polsce przy granicy niemieckiej był w środku nocy przystanek.

Trudno mi jednak o tym pisać... Postaram się szybko.

Na tym przystanku przestrzeżono nas, że grasuje szajka złodziei. Należy uważać na portfele. Chciałem rozprostować nogi. Pieniądze zostawiłem ukryte w torbie pod siedzeniem. Wyszedłem na zewnątrz. Patrzyłem na grupy szarych facetów, którzy nagabywali do czegoś współtowarzyszy podróży. Nie miałem w kieszeni dużej ilości gotówki. Parę złotych, kilka funtów. Większość była w autobusie pod siedzeniem. Koło mnie stanął facet i powiedział żebym uważał na tych kolesi. Pogadaliśmy trochę. I tak od słowa do słowa. Wyciągnął karty. Zagrał z jakimś innym facetem. Tamten wygrał pieniądze. Potem z innym zagrał. Też wygrał. Potem ja. Miałem przy sobie parę złotych. Postawiłem na kartę. Wygrałem kasę. 

I wtedy nie wiem co się ze mną stało. Po piętnastu latach pamiętam, że mój mózg zaczął działać w dziwny sposób. Pomyślałem, że wygram. Byłem pewien, że mogę podwoić swoje ciężko zarobione funty. Będę miał więcej niż Pan i Pani M. Że będę mógł kupić sobie za to jakąś działkę nad jeziorem. Przecież wszyscy wokół mnie wygrywali. Nawet ja dostałem parę złotych. Pobiegłem do autobusu.

Moja sąsiadka, z którą dzieliłem siedzenie, chwyciła mnie jeszcze za rękę i powiedziała żebym nie szedł tam. Wyrwałem dłoń w amoku. Wziąłem moją część pieniędzy. Wybiegłem z autobusu.

Dalej nie pamiętam co się stało. Nie miałem żadnego swojego funta w kieszeni. 

Pamiętam wzrok wszystkich w autobusie. Ciszę gdy wysiadałem na dworcu. Wstyd jaki czułem gdy witała mnie szczęśliwa z mego powrotu rodzina. Nikomu nie powiedziałem.

Cały mój zarobek zniknął. Anglia stała się dla mnie wartością wspólnego przeżycia. Nie miała oblicza finansowego. Na szczęście nie przegrałem pieniędzy pani M.

Oglądam sobie po piętnastu latach od tamtych wydarzeń film dokumentalny Ostatni taniec na temat sezonu 1997-1998 Chicago Bulls. Jest o karierze Michela Jordana. No i ten mistrz nad mistrze opowiada o tym co działo się wcześniej. Jak pod koniec lat 80-tych wygrał w barwach Chicago Bulls z Cleveland Cavaliers. Przypomnę Panu, że Cav przegrywało punktem na sześć sekund przed końcem meczu, na trzy sekundy przed końcem już wygrywało jednym punktem. A zwycięstwo dał Jordan pięknym rzutem do kosza w ostatniej sekundzie meczu. Pasjonujący finał. Komentarz Michela do tamtych wydarzeń jest taki, że te zwycięstwo było bardzo potrzebne jego zespołowi. Bo wreszcie pozbyli się mentalności przegranych. Wreszcie mogli wznieść się na wyżyny bez poczucia niższości.

Bardzo bym chciał pozbyć się już tej mojej cechy, tego mojego potknięcia losu. 

Ukłony
Stefan W.

sobota, 25 kwietnia 2020

This is England!



Szanowny Panie,

człowiek idzie, raz wejdzie w dolinkę, a zaraz mu się i jakiś pagórek trafi. Miałem lat piętnaście i szesnaście, i też wpadałem w nostalgię przy okazji urodzin. Poważnie! Niby taki młody, a już  rdza się dobierała. Taka natura. No i zaczynałem rozmyślać o tym, co minęło, co przepadło, czego nie zrobiłem, a zrobić powinienem, jaki nie byłem, jak to się nie potoczyło po myśli mojej. Potem tak samo, jak miałem lat dwadzieścia, dwadzieścia pięć, trzydzieści jeden, a teraz trzydzieści siedem. Ooo… takie to durne! I co? Co mam teraz powiedzieć, że jestem już stary? Przecież za rok będę jeszcze starszy, i za rok, i za rok, jak Bóg da, a jak nie, to nie. Woland wie, a my… nie.

Dzięki za tego Mistrza! Dawno do niego nie zaglądałem, ale nie zrobię tego teraz, w takim codziennym amoku. Poczekam aż się uspokoi, aż będę miał czas. Tak. Jak rozdymam chwilkę, puf, pufff, w chwilę, i w czas w końcu. Czas taki, jaki zdarzyć się powinien na przykład w czasie pandemii, kiedy wszystko zwalnia, a ludzie wyruszają na poszukiwania końca internetu. Och, głupcze! Czy Ty nieumiejętnie dmuchasz? Czemuż chwilek w czas przedmuchać nie możesz?

Spod nóg mi znika świat, patrz jak znika… żeby zacytować klasyka. Nie Bułhakow, nie haiku, chłopak z Ursynowa. Ave!

Nostalgia? Eee… Magenta. Odchować trzeba dzieci i wracać na imprezę! Poczuć puls, pobujać trochę. Oczy mieć, jak kot.

Dziś pisałem z Pana ex-wife. Życzenia mi złożyła. Pytała, czy Fanga jeszcze dycha. Napisałem, że zipie, że wspomniał Pan przedwczoraj o namiocie pod Antibes i łóżku londyńskim. I proszę, oto jest:







15 lat, Ziom! Czy to czaisz w ogóle?
Szanowny Panie, to już lat… 15. Że co? Hej, świstaku, czy wlazłeś mi pod łóżko?  Wyłaź! No, nie wiem, może w sumie, jak Pan w tę piętnastkę wrzuci Brazylię, i te palmy, Atlantyk, równik, i te wyspy gorące, i Wielki Kanion, i żaglowce, statki, i kolejne żaglowce, to może długo, ale mi się jednak zdaje, że to było 6, może 7 lat temu. Czy ja te lata leciałem na loopie? Paaanie!

Ach, długo się oduczałem zazdroszczenia Panu tych podróży wszystkich. Bo wiadomo, że zazdrość to uczucie podłe i niegodne. Udało mi się w zasadzie – człowiek się przyzwyczaja. No, ale tego 22, jak Pan zacząłeś tak wymieniać to wszystko, to… no, chuj, fajnie jednak tak śmigać po świecie! Kozak! Codzienność w korę się tak nie wżera. Spływa po mózgu. Trzeba się ruszać.

Miło jednak, że wspomniał Pan ten Londyn 2005 też. Trochę mi głupio zawsze było przyznać, że dla mnie była to być może najbardziej pamiętna podróż gdziekolwiek. Zarówno dla Pana, jak i Pani Marty, to pewnie zaledwie mała wycieczka. No, może wtedy jeszcze postrzegał Pan to inaczej, bo rozjeździł się Pan później. Ale z perspektywy czasu? Cóż, dla mnie, właśnie z perspektywy tej piętnastki, co to mija już, to właśnie było duże, i ważne, i inne. Nie zamierzam jakoś pławić się teraz w sentymentach zbytnio. Przejdę zatem od razu do samego finału. Do mojej drogi powrotnej. Czy może ogólniej – powrotu.

Przytulałem się do szyby autobusu. Pamiętam niebo wyjątkowo niebieskie i chmury, które wydawały się mieć wiele pięter - były jak gigantyczne białe kominy, które pną się wysoko, wysoko, ku stratosferze, nadając głębi temu wszystkiemu, co nad głowami naszymi. Wyobrażałem sobie nawet, że skaczę z tych kominów i szybuję. Miło. Ogólnie, to chciałem już wracać. Chciałem się z rodzicami spotkać i  z siostrą. Praca na obczyźnie, to nie rurki z kremem – tęskni się (komu ja to piszę zresztą - wybaczy Pan). Nie mogłem się doczekać, bo wiedziałem, że w domu coś smacznego zjem. Kotlety mielone z ziemniakami i buraczki zasmażane. Nie ma, jak u mamy. Chyba nigdy wcześniej nie byłem zresztą tak długo poza domem. Wydawało mi się, że to tyle czasu minęło, że tam się tyle wydarzyć musiało, tyle zmienić. Myślałem tak zapewne dlatego, że sam czułem się jakiś zmieniony. Gdzieś w środku krążyła sobie po moich wnętrznościach nie tylko błogość tego wyczekiwanego powrotu, lecz także jakaś siła – taka, której chyba nigdy wcześniej, ani nigdy później nie czułem. Nie wracałem na tarczy, o nie! Jak ruszaliśmy, to zapożyczyłem się na tysiaka na rozruch i później jeszcze u Pani (wtedy Panny) Marty na kolejnych kilka stów, a po mniej niż trzech miesiącach miałem w kieszeni równowartość ponad ośmiu tysięcy złotych polskich. Panisko!  No, jak śmiesznie by to nie brzmiało, to miało znaczenie. Większe znaczenie miało jednak samo to poczucie, że po prostu… poradzę sobie. W Polsce? Być może, ale jeśli nie, to w Anglii lub w Hiszpanii, lub w Stanach… a czemu nie w Meksyku? Taka słodka Meksykanka przychodziła do Tesco! Aż postanowiłem, że część z tego majątku niezmierzonego to przeznaczę na kurs hiszpańskiego. Poradzę sobie, bo mogę być tu lub tam, ale także dlatego, że mogę robić w zasadzie wszystko (no ok, bycie złotą rączką bez żadnych, nawet podstawowych narzędzi raczej odpadało, ale… wszystko inne). To chyba była wolność. Jakby ktoś dał mi kluczyk do mojej głowy i powiedział – idź gdzie chcesz, rób to, na co przyjdzie Ci ochota.

Oczywiście nasza najcudowniejsza ojczyzna, wspaniały system szkolnictwa wyższego i otwarty na młodych ludzi rynek pracy szybko postawiły mnie do pionu, ale to już inna, nieciekawa historia, która jest zresztą długa i opowiadam ja ciągle, więc może nie dziś.

Na marginesie muszę też Panu powiedzieć, że (o zgrozo!) praca w Tesco, była jak do tej pory najprzyjemniejszym zajęciem, jakie wykonywałem za pieniądze. No, może poza polizaniem Pana Karalucha po palcu u stopy za dwa zyla, bo to były naprawdę łatwe pieniądze, ale nie liczę tego, bo zdarzyło się raz i jak się tak dłużej zastanowię, to w zasadzie też nie było znowu takie przyjemne.

Późno już. Idę spać.
Wszystkiego dobrego, raz jeszcze!  

Paweł D.

PS. Ale byliśmy szczawiki! :D

środa, 22 kwietnia 2020

Ten dzień co jest pomiędzy

Szanowny Panie,

specjalnie wybrałem dzisiejszą datę na wysłanie tego listu. Dzisiejszy dzień jest neutralny w historii naszej przyjaźni. Dzień pomiędzy naszymi urodzinami jest zgrabnym mostem między mną a Panem. 

Kilka dni temu wpadłem w pewną dolinę psychiczną, w której uprzytomniłem sobie, że od 21 kwietnia zacznie się mój trzydziesty ósmy rok życia. Po chwili jednak mój umysł przyzwyczajony do odnajdywania we wszystkim pozytywów, podpowiedział mi, że przecież to wspaniałe wieści. Przypomniał mi o tych wszystkich miejscach, w których byłem. Przygodach na różnego rodzaju szerokościach i długościach geograficznych. Dokładniej o Rio de Janeiro i wzgórzu świętej Teresy, na którym spałem. O sadzie kakaowym niedaleko Itacare. O tym jak jechałem samochodem bez hamulca do szamanki w lesie i widoku oceanu rozbijającego się o plaże pełną palm wysokich jak maszty żaglowca. O sztormie na Oceanie Atlantyckim, podczas którego byłem tak przerażony, że do dzisiaj uważam, iż jestem jednak tchórz. I mi z tego powodu wstyd. O wschodzie Słońca na Bałtyku podczas pierwszego rejsu. Wtedy gdy byłem na maszcie. Sądziłem, że dotknąłem Boga. Przypomniałem sobie namiot w Biot koło Antibes, tam gdzie mnie Pan odwiedził jadąc po Europie samochodem. Ten namiot był taniutki za 50 złotych, maleńki, ciasny, a traktowałem go jako swój dom na Południu Francji. O Anglii, gdy razem w trójkę spaliśmy na jednym materacu, a ja byłem zazdrosny o Pana. Wpadł mi do głowy obraz szytu Pico na Azorach, który wyrasta prosto z morza. Wygląda groźnie, ale tak naprawdę nie należy obawiać się szczytu, tylko tego co się dzieje za nim. Azory leżą w wyżu barycznym, a za nimi pogoda wywraca nieostrożnego człowieka do góry nogami.
Przypomniałem sobie Wielki Kanion i, Indiankę która zaprasza mnie do swojego tipi. Zgubiony paszport w supermarkecie. I Boże Narodzenie na zdezelowanych rowerach. Potem solnisko Uyuni w Boliwii. I swoją radość, że coś takiego jeszcze istnieć może. 
Wpadł mi do głowy Wietnam, potem autostop w Rumunii, potem Pomorska i basen, w którym się tyle razy bawiłem. I wspinanie się po rynnach w Olsztynie i ci wszyscy ludzie dookoła. 
I uznałem, że te minione trzydzieści siedem lat było bardzo dobre. I jeżeli przyjdzie mi żyć jeszcze kolejne lata w ten bądź ciekawszy sposób, będę bardzo zadowolony.

Zwykle w swoje urodziny biorę do ręki Mistrza i Małgorzatę. No i czytam tam jak diabeł Woland poucza Berlioza, który zaraz straci życie pod kołami tramwaju i poetę Bezdomnego, który wyląduje w szpitalu dla obłąkanych:

- Człowiek wszystkim kieruje. - Rozsierdzony Iwan wyrwał się z odpowiedzią na to, trzeba przyznać, nie całkiem jasne pytanie.
- Proszę wybaczyć - odezwał się łagodnie obcy - ale aby móc czymś kierować, trzeba posiadać dokładny plan tego, co ma się wydarzyć, choćby w najbliższej przyszłości. Pozwolę więc sobie zapytać, jak człowiek miałby tym wszystkim kierować, skoro nie tyko nie jest w stanie niczego zaplanować na tak śmiesznie krótki okres jak, dajmy na to, tysiąc lat, ale nie potrafi nawet przewidzieć, co stanie się z nim jutro. W rzeczy samej - tu obcy zwrócił się do Berlioza - niech pan sobie wyobrazi, że zaczyna pan czymś kierować rozporządzać sobą i innymi, i powiedzmy, już pan w tym nawet zasmakował, a tu nagle okazuje się, że ma pan, khe-khe - zakaszlał znacząco - sarkomę płuc... - I słodko się uśmiechnął, jak jakby myśl o sarkomie sprawiła mu  przyjemność. - Tak, sarkoma... - powtórzył to dźwięczne słów, zmrużywszy oczy jak kot. - I o to pańskie zarządzanie się kończy. Wówczas interesuje pana już tylko własny los, niczyj inny. Najbliżsi zaczynają pana okłamywać. Przeczuwając najgorsze, zaczyna pan biegać po najlepszych lekarzach, potem udaje się do znachora, czasem nawet do wróżki. Ale dobrze pan wie, że zarówno pierwsze, drugie, jak i trzecie nic a nic nie pomoże. I wszystko kończy się tragicznie: ten, kto jeszcze do niedawna uważał, że czymś kieruje, leży teraz nieruchomo w drewnianej skrzyni, a ludzie wokół, widząc, że pożytku już z niego nie będzie, palą go w piecu. A bywa i znacznie gorzej: człowiek dopiero co wybierał się do Kisłowodzka, ot, błahostka - tu cudzoziemiec przymrużył oczy, kierując wzrok na Berlioza - ale nawet tego nie może zrealizować, bo nagle ni stąd, ni zowąd poślizgnie się i wpadnie pod tramwaj! Czy i wówczas powie pan, że to on sam tak sobą pokierował? Nie słuszniej błoby przyznać, że kieruje nim ktoś zupełnie inny? - W tym momencie nieznajomy dziwnie zachichotał. 

Czytając ten fragment dochodzę do wniosku, że niczym nie należy się przejmować. A już na pewno nie przyszłością, bo zupełnie nie jesteśmy w stanie przewidzieć co się z nami stanie. To też trochę odpowiedź na Pana pytanie dotyczące wychowania. Wyobrażam sobie, że rodzice pragną zapewnić swoim dzieciom jak najlepszą przyszłość. Kombinuje Pan zatem w czym tu skorupkę tych jajek wymoczyć, aby nasiąkły i w przyszłości było im łatwiej. Mnie się wydaje, że szacunkiem do siebie samego jako człowieka, do podejmowanych trudów życia codziennego. Potem szacunkiem do innych ludzi, ich kultur, wierzeń, pomysłów na życie. Szacunku do zwierząt. I do tych wszystkich co są od nas słabsi. Potem to jeszcze starałbym się nie krytykować, a chwalić za podejmowane działania. Żeby taki malec nie bał się wyzwań i był pewny siebie. Przede wszystkim skupiłbym się na kulturze. Na tym aby nie był ignorantem. Cała reszta jest jednostkowa i zupełnie niezależna, więc nie ma się czym przejmować.

No dobra. Na koniec opowiem Panu jakie to prezenty dostałem wczoraj, aby oko Panu zbielało. Najpierw małżonka zrobiła mi pyszną kawę i śniadanie z truskawkami. Potem dostałem ładnie zapakowaną ciepłą czapkę, w której wyglądam zjawiskowo. W końcu dostałem dwie pary majtek. Wydawało się mi, że żona trochę przesadziła z ich wielkością, bo spokojnie można by je przeszyć na namiot. Okazuje się, że ma dobre oko. A ja ogromny tyłek. Patrz Pan jak zupełnie inaczej człowiek siebie widzi niż mówi rzeczywistość. Zawsze uważałem, że mam zgrabną pupę. 

Dostałem puzzle składające się z 1500 elementów, a przedstawiające dom na Podlasiu. Czyli mam podobno taki wybudować dla naszej rodziny. Ale pod warunkiem, że dostanę tam ziemię. Dostałem od Marceliny nauszniki i okulary ochronne, a od brata Konrada piłę mechaniczną, łańcuchową, spalinową. Dzięki czemu pocięliśmy co się dało w domu na Pomorskiej. Dostałem perfumy od mamy, sushi, czekoladowe pyszne ciasto i butelkę gruzińskiego wina. Od Agnieszki grę planszową dla dwóch osób. Dużo życzeń i innych przyjemnostek. To był dobry dzień, czego i Panu życzę w dniu jutrzejszym. 

Ukłony
Stefan W.

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Co się Pan awanturujesz, Harry?!


Szanowny Panie,

Irmina krzyczy do telefonu – Kula! Kula! Za chwile leci jakiś filmik. Brzydka muzyka, brzydka animacja, głupi tekst. Pan mówisz, żem szuja? Bo nie odpisuję? Kiedy mi tu dzieci ogłupiają, jak tylko się je z oka spuści? Kiedy Pańska siostra maluje pioruny na szybach okien i wypisuje feministyczne hasła na parasolkach, które później wywiesza za oknem? Szuja? Dobre sobie. Wie Pan, że kiedy teraz piszę te słowa, w piekarniku marnują mi się do reszty nieudane kotlety z ciecierzycy i szpinaku, a Antek rozrywa okładkę kolejnej książki? Niech Pan waży słowa, bo tu walczyć trzeba o dostęp do tlenu.

No, ale to przecież nie ja walczę. Mi została przypisana rola oprawcy. Wyjść z niej nie sposób. Mam wszystko, czego trzeba. Włosy na twarzy, a nawet na plecach i  nerwy na końcu dupy. Mam też to okrutne samozadowolenie osoby osiągającej średnie pułapy. Droga, która mnie tu przywiodła jest nieistotna. Nie jest wcale taka znowu moja. Zbieg przypadków. Można m przypisać pewne parametry, które w tym miejscu i w tym czasie ustawiają mnie w pewnym punkcie na planszy. A plansza ta jest dosyć stabilna. Czy korona tak potrząśnie planszą, że poprzewraca wszystkie pionki? Rzecz raczej niepodobna. Mogę zatem bawić się w liberała, którym nie jestem i wykazywać jakieś pozory zrozumienia i co najwyżej (przy dużych nakładach energii) wykonywać gesty, które mogą być odczytywane jako solidaryzowanie się, czego nie chcę. Nie chcę, bo to trudne, bo to stąpanie po polu minowym. Bo to gra, której nie rozumiem, ale jak rozumiem, wygrać w niej nie można.

Ciśnienie spadło chyba. Jest 17, a bronię się ostatkiem sił przed zaśnięciem. Antek namalował wazonik w kształcie macicy. Tak twierdzi Justyna. Antek twierdzi, że to baranie rogi. Justyna nie daje się przekonać.

Obudziłem się rano i zanim jeszcze inni wstali, wymyśliłem sobie, że może dziś nie będę krzyczał na Antka. Przecież może nie wypadnie z balkonu, nawet jak nie będę mu głośno przypominał, że to zły pomysł. Wiem przecież, że z tego krzyku to i tak nic – z nim, czy bez niego, będzie tak samo. Co ma się popsuć w tym mieszkaniu, to i tak się popsuje, a może jego dzień będzie trochę lepszy? Nie udało się. Kto by nad tym panował, Szanowny Panie? Nie kroczę sam po niezmierzonych przestrzeniach. Kujemy te pięćdziesiąt metrów, żeby jakoś się wpasowały, żeby społeczeństwo przełknęło, a nawet zaakceptowało, żeby dzieciom krzywdy wielkiej nie zrobić, żeby ludźmi byli. Myśli się memlą, a ja wpadam w pętlę. Powtarzalność ciągłą. Słowa mi się takie same układają. Są moje i są zarazem słowami innych - Justyny, Matki, Ojca i innych. Otwieram paszczę i same płyną. Same pod palce wpadają. Bezpieczne. Kolekcja straszaków. Niewypałów, którymi pozorować można walkę, ale na wojnę iść z nimi nie sposób... bo Pan zginiesz i umrzesz, i już Pana nie będzie, bum! 

Pan mi powie, Szanowny Panie, co Pan by dzieciom najbardziej chciał przekazać? Czego nauczyć? Czy to głupie pytanie? Bo ja nie wiem, a już ojcem przyszło mi być. Może Panu, jak Pan z perspektywy, to widzisz, to jakoś łatwiej dostrzec, co ważne? 

Z poważaniem,
Paweł D.