wtorek, 31 maja 2011

Teksas na zawsze

Szanowny Panie,

Nie pamiętam, czy pisałem już Panu o pewnym serialu, który niecałe dwa lata temu wpadł na mnie całkiem przypadkiem, a potem pozostał już tak ze mną. Ciśnie mi się na klawiaturę stwierdzenie „odmienił moje życie”, ale to byłaby z pewnością przesada. Nie mniej jednak, na dzień dzisiejszy, całkiem sensowne wydaje mi się określenie „stał mi się bliski”. Tak. Piszę o serialu. Serialu telewizyjnym. Uściślając – amerykańskim serialu dla młodzieży. Już widzę, jak puka się Pan w głowę. Cóż, każdy ma swoje dziwactwa. Moim przez pół życia był „Nieśmiertelny”. „Friday Night Lights” jest kolejnym.

To historia prosta. O licealnej drużynie futbolu amerykańskiego, która chce zdobyć mistrzostwo stanu. Ma im w tym dopomóc nowy trener i niezwykle utalentowany quarterback (rozgrywający). Sprawy się jednak komplikują, bo podczas meczu otwarcia sezonu wspomniany już „złoty chłopiec” doznaje ciężkiej kontuzji. Jego miejsce zajmuje więc niedoświadczony drugoroczniak, który szybko musi odnaleźć się w nowej sytuacji… bo presja jest ogromna.

Tak. Brzmi to źle. W głowie pojawia się Panu pytanie: WTF?

Otóż, Szanowny Panie, to tak naprawdę historia o Teksasie. O Teksasie, który okazuje się tak różny, a zarazem tak podobny do Polski, że zaczyna fascynować. To Ameryka, ale i zaścianek. To kraj (niby stan, ale zasadniczo Teksas to Republika!) wielkich nadziei, a jednocześnie ciemnogród. I mamy tam tych młodych ludzi. Ludzi, których młodość właśnie wybucha, lśni najjaśniejszym blaskiem, jak gwiazda, zaraz przed odejściem w zapomnienie. A nie siląc się na głupie porównania – wchodzą w dorosłość biedaki. Niektórzy marzą tylko o tym, żeby wyrwać się z tego zadupia. Jak? Dla jednych, to już sprawa drugorzędna. Inni mają konkretny plan. Mają ambicje. Chcą więcej. Chcą sukcesu. Niektórym się udaje. Innych rzeczywistość ściąga na ziemię. Jest tu też miłość – a jakże! Zaraz Pan pomyśli, że burzliwa (jak to w serialach). Ale… jest taka dosyć prawdziwa. Nie zawsze umiera w konwulsjach. Czasem po prostu blaknie. A nawet ta szczęśliwa wydaje się jakoś mniej przerysowana, niż w innych produkcjach telewizyjnych. Mamy tu amerykański etos pracy. I ta praca jest tam dosyć absorbująca. Nie tak, jak w innych serialach. I jest męcząca. I ludzie tam piją. I nie tylko Ci źli. I w ogóle jest dobra muzyka (tzn. taka, która mnie się podoba). I w ogóle… nie umiem tego opisać.

Dla lepszego wyobrażenia dodam, że Pan Joachim po obejrzeniu jednego odcinka, stwierdził, że jeśli to lubię, to muszę być gejem. Cóż. Tak. To wciąż tylko obyczajowy serial dla młodzieży.

Najgorsze jednak, że się skończył. I nic już mi nie tłumaczy życia. A przecież człowiek pozostawiony sam sobie robi się strasznie zagubiony. No.

Clear Eyes! Full Hearts! Can’t Lose! (takie tam…)

Paweł D.

2 komentarze:

  1. Proste historie są najlepsze!

    OdpowiedzUsuń
  2. In some situations, you need to ask yourself 'WWRD?', What Would Riggins Do?

    OdpowiedzUsuń