Szanowny Panie,
Wielki Błękit, wie Pan, ten film o nurkowaniu. Pamięta Pan kolor wody? No to właśnie kąpałem się w wodzi e o tym kolorze. Było głęboko, około 20 metrów, ale i tak dno widziałem. Jest zima, więc woda zimna. Jak mi powiedziano latem jest tak gorąca, że nie da się w niej wysiedzieć. Zimą to ponad 20 stopni. W powietrzu jest 32, więc odrobina chłodu się przydaje. Nie widziałem żółwi morskich pływając w tej wodzie, ani barakudy czy homara, ale widziałem żaglowiec od spodu. Majestatyczny widok unoszącego się żelastwa, ogromnego steru, śruby okrętowej. Podpłynąłem do łańcucha kotwicznego i dzięki niemu zszedłem z 10 metrów pod wodę, ale niestety sól wypierała moje ciało i dalej się nie dało, powietrza też zabrakło. Tak spędziłem pierwszy dzień świąt. Do tego dodam, że piłem piwo pod palmą, a żeby Panu nie było przykro to też przeczytałem wpis z fangi, więc może się Pan poczuć jak by tu Pan był ze mną. Czyta ktoś Pana na Karaibach!!!
Kąpiel poprzedzona była skokiem z bukszprytu. Bukszpryt ma dziesięć metrów długości, a jego końcówka nad taflą wody też wisi około 10 metrów. Wrażenie jest niewiarygodne. Drżą kolana, pierwszy entuzjazm mija gdy tylko spojrzy się w dół. Gdy pierwszy raz tam wlazłem, myślałem, że dam sobie spokój. No ale skoczyłem. Pęd powietrza, adrenalina pod czerepem, żołądek lekko się wywraca. Wspaniałe uczucie!!! Miałem jednak opowiadać nie o pierwszym dniu świąt, ale o Wigilii.
Miałem wachty, więc odpadł mi kambuz, a to oni narobili się najwięcej... przy sprzątaniu, kręceniu, pieczeniu i przyrządzaniu. Statek trzeba było jednak przygotować, wyszorować, wymyć pokład, poukładać. Miałem do wypolerowania zapuszczony dzwon pokładowy. Siedziałem nad nim cztery godziny i po wszystkim można było go używać jak krzywe zwierciadło chopinowskiej społeczności.
Zanim opiszę moment, w którym najbardziej poczułem święta musi Pan sobie wyobrazić sytuację w której się znalazłem. Tutaj czas nie istnieje... przynajmniej w takiej formie jaką go znamy. Nie potrzeba na pokładzie żaglowca zegarków i kalendarzy (może oficerowie i wachtowy, ale nie załoganci) tutaj czas odmierza dzwon, którego polerowałem. Co godzinę bije się w niego tzw. szklanki. Jedna szklanka to dwa uderzenia dzwonu, dwie szklanki to cztery uderzenia, trzy – sześć uderzeń, cztery – osiem uderzeń i gdy cykl się skończy... znów bijemy w dzwon jedną szklankę, potem dwie, trzy i cztery i znów... Wachty są po cztery godziny, więc każdy wachtowy bije w dzwon wyczekując momentu, kiedy już będzie mógł uderzyć osiem razy i zejść z mostku kapitańskiego. Reszta załogi dzięki temu wie, ile zostało im czasu do ważnych wydarzeń na żaglowcu: takich jak przerwa w pracach bosmańskich (cztery szklanki na godzinę 12). Obiad: dwie szklanki czyli godzina 14 itd, itp. A zatem o tym, że Wigilia się zbliża dowiedziałem się tak na prawdę dzień wcześniej.... Jakoś ten czas mi tu tak ucieka, że nie zdawałem sobie sprawy, z tego, że kolejna kolacja będzie już tą Wigilijną. Po prostu mieliśmy więcej roboty niż zwykle i w końcu ktoś powiedział... no przecież jutro Wigilia!!! Trochę się zawiodłem bo co z tą całą MAGIĄ ŚWIĄT!?! No, ale to Wigilia i magia musiała nadejść.
Leżałem sobie na rufie patrząc w gwiazdy, wypatrując tych spadających, rozpoznając wojownika Oriona z mieczem u pasa, powyginaną Kasjopeę, która umyka rogom Byka – jego czerwone oko to jeden z czterech strażników babilońskiego nieba. Wtedy to przyszedł do nas zmordowany Kuk. Siedziałem sobie z Ślimakiem – to jedna z załogantek, którą tak nazywamy – gdy Kuk zakurzył fajkę i zagadał do nas. Powiedzieliśmy mu, że przed chwilą raczyliśmy się słodziutkim na wpół zgniłym melonem i ciastkami, które Ślimak zjadła sama nie dzieląc się z nikim. W świetle gwiazd (to niesamowite, ale gwiazdy dają światło, które oświetlić potrafi twarze) zobaczyłem uśmiech kuka. Po chwili powiedział bardziej do siebie niż do nas:
Wiecie co?... mam ochotę na ciasto drożdżowe.
Od razu zrozumiałem....
Marek – mówię – tak bardzo Cię lubimy, nie zjesz chyba sam tego ciasta?
- Chodźcie ze mną – powiedział tylko i pognaliśmy do kambuza. Wyciągnął ciepłe, puchate, okraszone centymetrową warstwą kruszonki ciasto. Kroił duże porcje. Zrozumiałem, że nie tylko nasza trójka ma dzisiejszego wieczoru raczyć się tym smakołykiem. Poszedłem do Kartonu (Karton to miejsce w którym śpi Szkielet, czyli my – w kolejnym liście do Pana opiszę to miejsce). Wszyscy już spali. Nie zapaliłem światła, tylko po kolei podchodziłem do koi i budziłem swoich kolegów i koleżanki. Sznureczkiem poszli za mną wprost do kambuza. Czułem się jak najstarszy chłopiec budzący swoje rodzeństwo, obiecując ciekawą wyprawę i szklankę zimnego mleka. Na stołach stało już pokrojone ciasto drożdżowe i makowiec. Zabraliśmy się do pałaszowania, rozkoszując się pysznościami. Nie potrzeba prezentów Panie Pawle, wystarczyło to ciasto, a ja czułem, że święta nadeszły.
Kolejnego dnia miałem wachtę od 8 do 12, co godzinę z głośników puszczałem kolędy. Były polskie, kreolskie, amerykańskie, hiszpańskie. Puściłem nawet trójkowego Karpia... Święta przyszły, a ja nie miałem zamiaru dać im odejść. Dziewczyny ubrały choinkę i postawiły ją w klasie, potem zabrały się za lepienie pierogów, wyszło chyba z trzysta. Kuk przygotował doradę, którą złapaliśmy parę dni wcześniej, ciągnąc za sobą przynętę i która robiła u nas za karpia. Była po grecku, marynowana, smażona. Była makowa kutia i jeszcze parę dań, którymi się napchałem. Na moim talerzu królowały pierogi i robaczki, czyli krewetki!!! Bo i ich nie zabrakło.
Wcześniej jednak podzieliliśmy się opłatkiem. Słońce zachodziło, bandera wisiała nad nami, a 24 osoby składały sobie życzenia. W tym momencie najbardziej zabrakło mi rodziny i przyjaciół.
Rum jednak pomógł mi zapomnieć o nostalgii. Tutaj pije się go tak, że na dno wlewa się syrop z trzciny cukrowej, wciska się ćwiartkę limonki i zalewa rumem. Najlepiej Neisson z Martyniki. Kupię taki i spróbujemy go razem.
A potem? A potem siedzieliśmy na rufie, gadaliśmy do północy, z brzegu dobiegała karaibska muzyka, to tutejsza dyskoteka w oparach marihuany. Nam się chciało spać. Widzieliśmy pływające, latające ryby... są piękne. Zapomniałem wspomnieć, że jedną złapałem gdy wylądowała na naszym decku...
Miałem latającą rybę w ręku.
Stefan W.