środa, 28 grudnia 2011

Pierogi i robaczki

Szanowny Panie,

Wielki Błękit, wie Pan, ten film o nurkowaniu. Pamięta Pan kolor wody? No to właśnie kąpałem się w wodzi e o tym kolorze. Było głęboko, około 20 metrów, ale i tak dno widziałem. Jest zima, więc woda zimna. Jak mi powiedziano latem jest tak gorąca, że nie da się w niej wysiedzieć. Zimą to ponad 20 stopni. W powietrzu jest 32, więc odrobina chłodu się przydaje. Nie widziałem żółwi morskich pływając w tej wodzie, ani barakudy czy homara, ale widziałem żaglowiec od spodu. Majestatyczny widok unoszącego się żelastwa, ogromnego steru, śruby okrętowej. Podpłynąłem do łańcucha kotwicznego i dzięki niemu zszedłem z 10 metrów pod wodę, ale niestety sól wypierała moje ciało i dalej się nie dało, powietrza też zabrakło. Tak spędziłem pierwszy dzień świąt. Do tego dodam, że piłem piwo pod palmą, a żeby Panu nie było przykro to też przeczytałem wpis z fangi, więc może się Pan poczuć jak by tu Pan był ze mną. Czyta ktoś Pana na Karaibach!!!

Kąpiel poprzedzona była skokiem z bukszprytu. Bukszpryt ma dziesięć metrów długości, a jego końcówka nad taflą wody też wisi około 10 metrów. Wrażenie jest niewiarygodne. Drżą kolana, pierwszy entuzjazm mija gdy tylko spojrzy się w dół. Gdy pierwszy raz tam wlazłem, myślałem, że dam sobie spokój. No ale skoczyłem. Pęd powietrza, adrenalina pod czerepem, żołądek lekko się wywraca. Wspaniałe uczucie!!! Miałem jednak opowiadać nie o pierwszym dniu świąt, ale o Wigilii.

Miałem wachty, więc odpadł mi kambuz, a to oni narobili się najwięcej... przy sprzątaniu, kręceniu, pieczeniu i przyrządzaniu. Statek trzeba było jednak przygotować, wyszorować, wymyć pokład, poukładać. Miałem do wypolerowania zapuszczony dzwon pokładowy. Siedziałem nad nim cztery godziny i po wszystkim można było go używać jak krzywe zwierciadło chopinowskiej społeczności.

Zanim opiszę moment, w którym najbardziej poczułem święta musi Pan sobie wyobrazić sytuację w której się znalazłem. Tutaj czas nie istnieje... przynajmniej w takiej formie jaką go znamy. Nie potrzeba na pokładzie żaglowca zegarków i kalendarzy (może oficerowie i wachtowy, ale nie załoganci) tutaj czas odmierza dzwon, którego polerowałem. Co godzinę bije się w niego tzw. szklanki. Jedna szklanka to dwa uderzenia dzwonu, dwie szklanki to cztery uderzenia, trzy – sześć uderzeń, cztery – osiem uderzeń i gdy cykl się skończy... znów bijemy w dzwon jedną szklankę, potem dwie, trzy i cztery i znów... Wachty są po cztery godziny, więc każdy wachtowy bije w dzwon wyczekując momentu, kiedy już będzie mógł uderzyć osiem razy i zejść z mostku kapitańskiego. Reszta załogi dzięki temu wie, ile zostało im czasu do ważnych wydarzeń na żaglowcu: takich jak przerwa w pracach bosmańskich (cztery szklanki na godzinę 12). Obiad: dwie szklanki czyli godzina 14 itd, itp. A zatem o tym, że Wigilia się zbliża dowiedziałem się tak na prawdę dzień wcześniej.... Jakoś ten czas mi tu tak ucieka, że nie zdawałem sobie sprawy, z tego, że kolejna kolacja będzie już tą Wigilijną. Po prostu mieliśmy więcej roboty niż zwykle i w końcu ktoś powiedział... no przecież jutro Wigilia!!! Trochę się zawiodłem bo co z tą całą MAGIĄ ŚWIĄT!?! No, ale to Wigilia i magia musiała nadejść.

Leżałem sobie na rufie patrząc w gwiazdy, wypatrując tych spadających, rozpoznając wojownika Oriona z mieczem u pasa, powyginaną Kasjopeę, która umyka rogom Byka – jego czerwone oko to jeden z czterech strażników babilońskiego nieba. Wtedy to przyszedł do nas zmordowany Kuk. Siedziałem sobie z Ślimakiem – to jedna z załogantek, którą tak nazywamy – gdy Kuk zakurzył fajkę i zagadał do nas. Powiedzieliśmy mu, że przed chwilą raczyliśmy się słodziutkim na wpół zgniłym melonem i ciastkami, które Ślimak zjadła sama nie dzieląc się z nikim. W świetle gwiazd (to niesamowite, ale gwiazdy dają światło, które oświetlić potrafi twarze) zobaczyłem uśmiech kuka. Po chwili powiedział bardziej do siebie niż do nas:

Wiecie co?... mam ochotę na ciasto drożdżowe.

Od razu zrozumiałem....

Marek – mówię – tak bardzo Cię lubimy, nie zjesz chyba sam tego ciasta?

- Chodźcie ze mną – powiedział tylko i pognaliśmy do kambuza. Wyciągnął ciepłe, puchate, okraszone centymetrową warstwą kruszonki ciasto. Kroił duże porcje. Zrozumiałem, że nie tylko nasza trójka ma dzisiejszego wieczoru raczyć się tym smakołykiem. Poszedłem do Kartonu (Karton to miejsce w którym śpi Szkielet, czyli my – w kolejnym liście do Pana opiszę to miejsce). Wszyscy już spali. Nie zapaliłem światła, tylko po kolei podchodziłem do koi i budziłem swoich kolegów i koleżanki. Sznureczkiem poszli za mną wprost do kambuza. Czułem się jak najstarszy chłopiec budzący swoje rodzeństwo, obiecując ciekawą wyprawę i szklankę zimnego mleka. Na stołach stało już pokrojone ciasto drożdżowe i makowiec. Zabraliśmy się do pałaszowania, rozkoszując się pysznościami. Nie potrzeba prezentów Panie Pawle, wystarczyło to ciasto, a ja czułem, że święta nadeszły.

Kolejnego dnia miałem wachtę od 8 do 12, co godzinę z głośników puszczałem kolędy. Były polskie, kreolskie, amerykańskie, hiszpańskie. Puściłem nawet trójkowego Karpia... Święta przyszły, a ja nie miałem zamiaru dać im odejść. Dziewczyny ubrały choinkę i postawiły ją w klasie, potem zabrały się za lepienie pierogów, wyszło chyba z trzysta. Kuk przygotował doradę, którą złapaliśmy parę dni wcześniej, ciągnąc za sobą przynętę i która robiła u nas za karpia. Była po grecku, marynowana, smażona. Była makowa kutia i jeszcze parę dań, którymi się napchałem. Na moim talerzu królowały pierogi i robaczki, czyli krewetki!!! Bo i ich nie zabrakło.

Wcześniej jednak podzieliliśmy się opłatkiem. Słońce zachodziło, bandera wisiała nad nami, a 24 osoby składały sobie życzenia. W tym momencie najbardziej zabrakło mi rodziny i przyjaciół.

Rum jednak pomógł mi zapomnieć o nostalgii. Tutaj pije się go tak, że na dno wlewa się syrop z trzciny cukrowej, wciska się ćwiartkę limonki i zalewa rumem. Najlepiej Neisson z Martyniki. Kupię taki i spróbujemy go razem.

A potem? A potem siedzieliśmy na rufie, gadaliśmy do północy, z brzegu dobiegała karaibska muzyka, to tutejsza dyskoteka w oparach marihuany. Nam się chciało spać. Widzieliśmy pływające, latające ryby... są piękne. Zapomniałem wspomnieć, że jedną złapałem gdy wylądowała na naszym decku...

Miałem latającą rybę w ręku.


Stefan W.

niedziela, 25 grudnia 2011

Spadająca gwiazdka

Szanowny Panie,

no już myślałem, że miał Pan prawdziwą przygodę z wężami. Tymczasem okazuje się, że tylko nudne kąpiele w dżungli w towarzystwie bajecznie pięknych kreolek. Nuda. Wie Pan co... nawet bym się i odniósł jakoś do tych rzeczy opisanych przez Pana, ale jest ich tak dużo i wydają mnie się tak abstrakcyjne, że poczułem się tak, jakby opisał mi Pan fragment z książki Cejrowskiego. Naprawdę Pan jest w takich miejscach i robi takie rzeczy? Zadziwiająca sprawa. Zawsze sadziłem, że Ziemia jednak kończy się w którymś miejscu i jeśli się potknąć, to można wpaść w niezłą otchłań.

U nas Boże Narodzenie. Wiem, że chętnie by Pan się pojawił na te trzy dni w domu. Mam jednak nadzieję, że jakaś specjalna wigilijna kolacja Pana nie ominęła. Święta na Chopinie - to też musi być ciekawe doświadczenie. Tu jest w zasadzie tak, jak każdego roku. Choinka, prezenty, pierogi, pasterka, karp, kolędy (ja oczywiście nie śpiewam) i tego typu rzeczy. Nie powiem, jest przyjemnie. Zwłaszcza po tygodniu, który spędziło się na zmianę a to w depresyjnym biurze, a to w przeludnionych centrach handlowych. Ale do Bożego Narodzenia trzeba się jednak odpowiednio przygotować. Tak mentalnie. Jak to zrobić tak z biegu, to jakoś tak... za szybko to wszystko się kręci. Brak śniegu też nie pomaga. Piękna Wielkanoc by z tego była. Dżdżysta Gwiazdka to raczej smutny widok. Nawet mój owczarek (czy w wersji feministycznej "moja owczarka") jakoś nieświątecznie wyglądał(a) wczoraj.

Panie Cejrowski, muszę uciekać. Trzeba po ciocię podjechać, żeby ją na świąteczny obiad przywieźć. Umieram też z niecierpliwości, żeby dowiedzieć się, jak też wygląda Gwiazdka na Karaibach, więc niech Pan nie zwleka z odpisywaniem. Ja wiem, że tam dużo się dzieje i pewnie czasu Pan wcale nie ma na głupoty, ale my - zwykłe szaraczki - czekamy na odrobinę egzotyki i posmak przygody (nawet jeśli ta przygoda nie nasza).

Wesołych Świąt!

Paweł D.

czwartek, 22 grudnia 2011

Latające ryby z rumem i trzciną cukrową

Szanowny Panie,

około dziesięciu węży spało smacznie na mchem pokrytej skale wygrzewając się w słońcu. Gdy podszedłem do jednego, ten wyczuł niebezpieczeństwo, obudził się i skoczył na mnie wbijając swe zęby jadowe w moje ramię. Na szczęście miałem na sobie grubą bluzę, która ochroniła moją skórę przed ukąszeniem. Zrzuciłem węża z siebie i uciekłem. Niestety wpadłem w pułapkę. Spora skała odcięła mi drogę ucieczki, więc żeby wrócić w bezpieczne miejsce musiałem znów przejść koło syczącego gada, który w tym czasie swym długim językiem starał się mnie wyczuć. Postanowiłem odwrócić jego uwagę rzucając kamień w drugą stronę. Niestety była to cwana bestia. Rozszyfrowała moje intencje i rzuciła się na mnie, wgryzając się w mój nadgarstek. Złapałem go za łeb tuż za żuchwą, jak to robią w filmach i wyjąłem zęby jadowe. Zrobiłem to nieumiejętnie, więc udało się mu ukąsić mnie raz jeszcze. Mocno, znacznie mocniej niż to było konieczne zacisnąłem go i zaniosłem do szpitala, żeby pokazać co mnie ukąsiło i żeby dali mi surowicę. Wiedziałem już, że to nie czarna mamba bo padłbym martwy już po paru sekundach od ukąszenia. Zanim dotarłem do szpitala wąż zbladł aż stał się bielusieńki. Wytłumaczyłem sobie, że to z powodu mojego uścisku. Zdychał. Zwolniłem uścisk, a ten to wykorzystał i dziabnął mnie po raz trzeci, tym razem zostawiając w skórze zęby jadowe. Gdy je wyciągałem z nadgarstka... obudziłem się. Spałem w swojej koi, pod śpiworem bo zimno... na żaglowcu, na Karaibach.

Wyobraźnia mówi, że Karaiby są gorące i to Raj na Ziemi. Deszczowy Raj. Karaibska pogoda to na przemian deszcz i słońce, w dodatku ciepły porywisty wiatr. Pamięta Pan, że w zeszłym roku byłem na żaglowcu? I do tej pory nie mogę uwierzyć, że w końcu dopiąłem swego i jestem na Karaibach. Nie wierzyłem w to wszystko aż do momentu gdy zobaczyłem Frycka stojącego na kotwicy w niewielkiej zatoczce na Martynice. Wcześniej całą noc przespałem w parszywym i nieproporcjonalnie drogim hotelu w Fort de France. Mój couch surfing mnie wykiwał. Gdyby nie odrobina szczęścia musiałbym tam wrócić na kolejną noc. Nie! Zostawmy już to za sobą. Teraz jestem na Chopinie!!! Wcale a wcale nie wypoczywam, tylko ciężko pracuję. Jeżeli nie mam czterogodzinnych wacht, na których trzeba stać i obserwować okoliczny świat i gwiazdy to pracuję w kambuzie, albo jako brygada RR, czyli pomoc bosmana w najróżniejszych robotach, od sprzątania, po włażenie na reje i dokręcanie, szycie, związywanie, czyszczenie, skrobanie, walenie młotem, wspinanie się, zwisanie, pływanie pontonem. Kręgosłup mnie boli, kark spięty, palce u nóg poobijane (chodzę na boso), skóra na dłoniach mi grubieje, spaliłem sobie do czerwonego plecy i nos, od paru dni się nie myłem, bo jest przecież morze Karaibskie, więc codziennie się kąpie i powtarzam to kolejny dzień w Raju. Włosy stoją mi od soli na sztorc, skóra słona, a zatem pieczą mnie niezliczone zadrapania, skaleczenia etc.

To prawda, że najpiękniejszy na świecie jest żaglowiec pod pełnymi żaglami. A Chopin wśród żaglowców jest chyba jednym z najładniejszych. Niech Pan spojrzy na tą smukłą linie i idealną proporcję między masztami, a długością kadłuba. Poezja. Do tego tylko dodać konie w galopie. Znajdę sobie tu może jaką plażę, wypożyczę konia i przejadę się, aby poczuć i to piękno. Właściwie plażę tu znalazłem na Guadelupie. Ekstra fale, ale jeszcze fajniejsza była wycieczka w głąb wyspy, wzdłuż rzeki i kąpiel w dżungli. Do tego żaglowca i koni w galopie doliczyć należy piękną dziewczynę w tańcu... do zrobienia.

Pięknych dziewcząt tutaj jest mnóstwo. Uroda kreolek czasem dech zapiera. W dodatku niezwykle zgrabne bestyjki... no palce lizać.

Widziałem już Martynikę, Dominikę, Guadelupę a dzisiaj jestem w Antigue. Martynika się mi nie podobała, chociaż to tam produkują najlepszy rum na Karaibach. Dominika była jak z obrazka. W dodatku wszędzie pachniało trawą i jak tylko wyszedłem na ląd to zaproponowano mi worek z trawką, a potem zaproszono do wspólnego palenia zioła. Oczywiście odmówiłem!!! A Antigua to dla mnie ważna wyspa. To na nią miałem płynąć dwa lata temu na żaglówce przez Atlantyk. Dzień przed wypłynięciem odmówiono mi udziału, chociaż wszystko miałem ustawione. Dzisiaj pierwszy stanąłem na lądzie, a kilka sekund wcześniej zobaczyłem swojego pierwszego w życiu żółwia morskiego. To dobry znak. W ogóle to mam dobre znaki ostatnio. Spełniają się moje małe życzenia. Oprócz żółwia widziałem wczoraj w nocy latającą rybę. To dziwne bo te stworzenia pływają w ławicach, więc jak widzi się jedną to powinno być obok znacznie więcej, ale ta była sama. Specjalnie dla mnie, bo to ja ją pierwszy zobaczyłem!!! Na Guadelupie spełniłem swoje inne małe życzenia. Ssałem trzcinę cukrową, którą dostałem od pewnej grubaśnej starowinki w porcie. Pychota. Trzcina wygląda jak bambus, ale ma słodki środek. Z tego robią tutaj rum. A zatem dobry rum pije się z odrobiną trzciny cukrowej i limonki. To tak na przyszłość. ;) Gdyby przyszło nam razem raczyć się tym trunkiem. Oprócz trzciny cukrowej wykąpałem się w rzece w dżungli. Zrobiłem błąd bo nie na waleta, dziewczyny z którymi tam byłem nie za bardzo chciały, ale i tak warto było.

Panie Pawle radosnych świąt Panu życzę i spełnienia najmniejszych życzeń, choćby takich jak widok latającej ryby.

Stefan W.

środa, 14 grudnia 2011

Dziecko

Szanowny Panie,

zastanawia mnie, co Pan teraz wyczynia? Mam nadzieję, że nie ma mi Pan za złe, że zabrakło jakiegoś specjalnego wpisu pożegnalnego. I w ogóle, że jakoś to pisanie mi nie idzie ostatnio. Jakie jest przeciwieństwo słowa "nakręcony"? Bo chyba takie słowo najlepiej oddaje moje obecne podejście do wklepywania tekstu na jakiś obcy, złowrogi serwer.

Zacząłem znów czytać "Przygody Hucka" i wywołuje to u mnie niezwykłą wprost potrzebę świeżego powietrza. Tymczasem w ostatnich dniach siedzę w pracy średnio po dwanaście godzin, a i tak się nie wyrabiam z niczym. Wszystko przez te cholerne Święta.

Zamiast pisać pustoty, lepiej Panu puszczę Neila Younga (tylko ma Pan posłuchać w skupieniu, bo inaczej nici z wrażenia!). No, to kliknij Pan w zdjęcie!

I pomyślnych wiatrów!

Paweł D.

wtorek, 6 grudnia 2011

Być idiotą!

Szanowny Panie,

udawanie... udaje Pan czasami? Choćby raz w roku... Załóżmy, że jest Pan w wojsku. Wśród tych facetów, którym trzeba zaimponować, żeby zdobyć ich szacunek. No i czy by Pan udawał? Czy waliłby Pan po mordzie taboretem jakiegoś bogu winnego jegomościa? Tylko dlatego, że się napatoczył? Mieliśmy kiedyś kolegę o nazwisku na Ż. i on opowiadał jak to w techniku raz na pół roku musiał spuścić komuś w pierdol, żeby reszta się od niego odczepiła. To oczywiście sytuacje skrajne, ale tak na co dzień czy Pan nie wchodzi w jakąś aktorską rolę? Na przykład idzie Pan do muzeum, choćby Zachęty. I ogląda Pan te obrazy i nic z nich nie rozumie. Myśli Pan "bohomazy", ale Panna J. stoi obok... coś powiedzieć trzeba. No i zaczyna się "intelektualizowanie". Doszukiwanie się znaczeń, których nie ma. Potem jest akademicka dyskusja nad tym, że odbiorca musi być artystycznie wyedukowany. Inaczej? Ciemnota. Albo spotyka się Pan ze kumplem i zaczyna Pan pić. Nie dlatego, że Panu się chce. Kto w końcu lubi niedzielnego kaca? Ale dlatego, że trzeba, bo kumpel pije, więc ja też wypiję. Czy Pan Paweł oszukuje? A jeżeli tak to kiedy jest prawdziwy? A jeżeli nie, to jak mu udaje się w tym świecie przeżyć??? Idiota - Dostojewski wymyślił istotę, która jest "prawdziwa", nikogo nie udaje i nazwał go IDIOTĄ!!!

A może książka powinna nosić tytuł IDIOCI. W końcu Lew Myszkin był prawdziwy do końca. Szczery wobec siebie. Nikogo nie udawał. Niczyjej gęby nie przywdziewał.

Pamięta Pan Wojaka Szwejka? Czeski głupek, ale jednak przez ten swój idiotyzm mądrzejszy od innych. Przynajmniej wiedział, że jest idiotą.

Bo ja Panie Pawle chciałbym być takim idiotą. Ale niestety nie jestem... przyznaje się, że często oszukuje, kręcę i wymyślam siebie na nowo. Ile to razy wyobraziłem siebie jako kogoś kim nie jestem. Parszywie udaje i sam siebie nabieram na swoje postacie. To chyba idiotą jestem?

Być idiotą!

Stefan W.

niedziela, 4 grudnia 2011

To, co wiesz

Szanowny Panie,

to się napiliśmy. Zupełnie tak, jak Pan chciał. A ja znowu znalazłem się w sytuacji, w której mógłbym zacytować moje myśli sprzed tygodnia. Że też człowiek lubi się tak okłamywać. Nie napiję się. Nie napiję. Pierdoły jakieś. Zawsze kończy się tak samo. Daje to do myślenia. Bo po co tak naprawdę okłamujemy siebie? Nie jest nas dwóch. Jeden jestem. Nie ja i ja. Tylko ja. Ja. Jeden. Tymczasem aż boję się robić rachunek sumienia. Grzechy? Mam ich dużo. Czasem za dużo. Czasem jednak... za mało. Bo czasem chciałbym być niegrzeczny. Czasem chciałbym mieć wspomnienia inne. Bo na ten przykład biłem się w młodości za mało. Z drugiej strony czasem człowieka dopada jakaś miłość do świata i jakiś demon pacyfizmu, i myśli człowiek, że podnieść rękę na drugą istotę wszak obrzydlistwem jest niebywałym. Ale to tylko przykład. Bo ja w mózgu mam pomysły na różne kreacje. Różne pomysły na siebie. Jestem włóczęgą, podróżnikiem, lekkoduchem, wojownikiem. Samotnikiem, ale też duszą towarzystwa. Setką osób. I z pewnością się oszukuję myśląc, że ktokolwiek widzi we mnie którąkolwiek z tych postaci. Co inni widzą? Ja nie chcę wiedzieć. Panie drogi! Gdybym się tylko dowiedział! Ach! Umarłbym najpewniej.

Nie mam brzucha. Mam? Czasem przyznaję, że mam. Mówię - ale mam brzuch! Ale tak naprawdę myślę, że go nie mam. Tak! Nie mam go. Wierzę w to. Wpajałem to sobie wystarczająco długo, żeby się do tego przyzwyczaić. A lustro? Komu mam wierzyć? Kawałkowi szkła? Czy sobie?

Panie Stefanie, czy człowiek potrzebuje prawdy? Niech Pan mi odpowie, bo ja już nie wiem naprawdę. Myślałem kiedyś, że potrzebuje. Lepsza najgorsza prawda, niż kłamstwo. Tego mnie uczono. Tego uczono Pana. Ale przez te lata wszystkie tak się człowiek tarzał w tych kłamstewkach mniejszych i większych, tak je smakował, tak przechodził ich zapachem. Otwiera Pan oczy. Szeroko. Co Pan widzi? Jaki świat? Jakich ludzi? Kim jest prezydent? Marionetką? Mężem stanu? Co skrywa? Kim są Ci ludzie w telewizji? Czy nie są aktorami? Czy kiedy staje Pan przed kamerą, to nie wchodzi Pan w rolę?

Ja wiem. I ja przepraszam. Wylewa się ze mnie naiwność. Ja wiem, że to już wszystko było. Wiem, że to wszystko to ten człowiek w teatrze życia. I o to najzwyklejsze życie mi chodzi. O odczucia, uczucia, wybory. O zdrowy rozsądek, logikę, i ufność w naszą skromną wiedzę. O melodramatyczny ton mojej wypowiedzi. O fakty.

Ach, Panie Stefanie, co za mętlik w głowie. To od tej wódki chyba. Ach, ech, och. Ojojoj! Panna J. każe mi wzdychać teraz dużo. To podobno dobre na głos. A ja to lubię po prostu. Oj, oj, oj... Ech...

A Pan to jeszcze wierzy w słońce i gwiazdy? Bo ja myślę, że co rano ktoś nam po prostu wielką lampkę włącza.

I te komputery cholerne. Dlaczego nie urodziłem się w czasach, kiedy ich nie było. Przecież to jest jakiś wampir wstrętny, który wysysa krew z naszej całej rzeczywistości. Pasożyt jakiś. No... ale to już temat na inny wieczór. Czas zamknąć oczy na kilka godzin.

Paweł D.