Szanowny Panie,
wszystko co dobre, kończy się niestety nazbyt szybko. Od czwartku do poniedziałku miałem swoje małe wakacje. Czerwony autobus, Berlin, spacer, śniadanie na ulicy, mur, metro, kawa, lody, koncert, skoki, przepychanki, krzyki, śpiewy. Taki był czwartek. I był to dzień dobry. Niemcy w większości są narodem niemrawym, Soundgarden jest już raczej zespołem dla emerytów, a do tego przyszło mi skakać pod sceną w ulewnym deszczu, ale i tak czułem się dobrze… Było głośno, było mokro, gorąco, a i paluchy zdeptano mi niemiłosiernie. Może za bardzo sentymentalnie, może niezbyt świeżo, ale w zasadzie dobrze. Do tego nasz gospodarz –Thomas (czy może Tomas – nie wiem) okazał się strasznie fajnym gościem. Jest artystą, i żyje jak na artystę przystało – bez narzucania na siebie niepotrzebnych ciężarów społecznych oczekiwań. Rubika nazywa, cytuję: małym chujem, nie przepada za ludźmi z kijem w dupie – generalnie człowiek bardzo pozytywny. Do tego ma całe pudła płyt winylowych i jeszcze klika kompaktowych. Jak widać artystom żyje się w dzisiejszych czasach całkiem, całkiem. Aż pomyślałem, że jednak nie byłem taki głupi, chcąc zostać muzykiem.
Piątek spędziłem w drodze. Polski bus jednak trochę się wlecze. Ale ja lubię jeździć. Patrzeć jak wstęga asfaltu ciągnie się po horyzont, jak znika pod kołami. Lubię przede wszystkim patrzeć na lasy i małe domki pogubione gdzieś po świecie. I myśleć o tych ludziach, co się z tymi domkami razem gdzieś tam zgubili wśród tych pól i łąk. Zastanawiać się, jak żyją. Fantazjować o codzienności w małych miasteczkach, gdzie świat jest mały i znany.
W sobotę znowu jechałem – do Pana A. I myślałem nawet, że nie zdążę może na ślub i weselicho. Ale na szczęście Panna O. okazała się kierowcą dosyć sprawnym i się udało. O uroczystościach tych pisać nie będę. Bo to trzeba było po prostu przeżyć, jak sam Pan wie, bo przeżywał je Pan także razem ze mną. Super było, co nie? Tylko się w tamte okolice sprowadzić i owce zacząć hodować. Piękna sprawa. I to jedzenie! Doskonałość.
A teraz znowu ten wtorek cholerny. Ach, czemuż to, czemuż muszą istnieć komputery i papiery, i procedury, i umowy… przetargi, konta, szefowie, fotele biurowe i cholerne pieniądze? Czemu muszą istnieć małe zamknięte przestrzenie z ograniczonym dostępem do światła i ze sztuczną temperaturą z klimatyzacji? Czy czasu na pewno nie można zatrzymać lub spowolnić chociaż? Wsadzić kij w szprychy. Wysadzić wagony. Ustawić mur nie do przebicia. I znak stopu czerwieńszy od krwi. Kurna, ludzie, przecież niebo jest takie niebieskie.
Miło spojrzeć w niebo. Ogrzać twarz w słońcu. Miło poczuć, jak krew pulsuje w żyłach. Miło czuć ziemię wilgotną. Dotknąć jej dłonią. Wtulić się w nią.
Dobrze było w tej Wysowej.
Paweł D.
PS. Ten Pana ostatni post, to jakby zupełnie o Pannie J. był pisany. Tylko mnie Pan utwierdził w mojej decyzji. Tylko, co znaczy mniejsza? Bo to mnie tylko trochę nurtuje...
wszystko co dobre, kończy się niestety nazbyt szybko. Od czwartku do poniedziałku miałem swoje małe wakacje. Czerwony autobus, Berlin, spacer, śniadanie na ulicy, mur, metro, kawa, lody, koncert, skoki, przepychanki, krzyki, śpiewy. Taki był czwartek. I był to dzień dobry. Niemcy w większości są narodem niemrawym, Soundgarden jest już raczej zespołem dla emerytów, a do tego przyszło mi skakać pod sceną w ulewnym deszczu, ale i tak czułem się dobrze… Było głośno, było mokro, gorąco, a i paluchy zdeptano mi niemiłosiernie. Może za bardzo sentymentalnie, może niezbyt świeżo, ale w zasadzie dobrze. Do tego nasz gospodarz –Thomas (czy może Tomas – nie wiem) okazał się strasznie fajnym gościem. Jest artystą, i żyje jak na artystę przystało – bez narzucania na siebie niepotrzebnych ciężarów społecznych oczekiwań. Rubika nazywa, cytuję: małym chujem, nie przepada za ludźmi z kijem w dupie – generalnie człowiek bardzo pozytywny. Do tego ma całe pudła płyt winylowych i jeszcze klika kompaktowych. Jak widać artystom żyje się w dzisiejszych czasach całkiem, całkiem. Aż pomyślałem, że jednak nie byłem taki głupi, chcąc zostać muzykiem.
Piątek spędziłem w drodze. Polski bus jednak trochę się wlecze. Ale ja lubię jeździć. Patrzeć jak wstęga asfaltu ciągnie się po horyzont, jak znika pod kołami. Lubię przede wszystkim patrzeć na lasy i małe domki pogubione gdzieś po świecie. I myśleć o tych ludziach, co się z tymi domkami razem gdzieś tam zgubili wśród tych pól i łąk. Zastanawiać się, jak żyją. Fantazjować o codzienności w małych miasteczkach, gdzie świat jest mały i znany.
W sobotę znowu jechałem – do Pana A. I myślałem nawet, że nie zdążę może na ślub i weselicho. Ale na szczęście Panna O. okazała się kierowcą dosyć sprawnym i się udało. O uroczystościach tych pisać nie będę. Bo to trzeba było po prostu przeżyć, jak sam Pan wie, bo przeżywał je Pan także razem ze mną. Super było, co nie? Tylko się w tamte okolice sprowadzić i owce zacząć hodować. Piękna sprawa. I to jedzenie! Doskonałość.
A teraz znowu ten wtorek cholerny. Ach, czemuż to, czemuż muszą istnieć komputery i papiery, i procedury, i umowy… przetargi, konta, szefowie, fotele biurowe i cholerne pieniądze? Czemu muszą istnieć małe zamknięte przestrzenie z ograniczonym dostępem do światła i ze sztuczną temperaturą z klimatyzacji? Czy czasu na pewno nie można zatrzymać lub spowolnić chociaż? Wsadzić kij w szprychy. Wysadzić wagony. Ustawić mur nie do przebicia. I znak stopu czerwieńszy od krwi. Kurna, ludzie, przecież niebo jest takie niebieskie.
Miło spojrzeć w niebo. Ogrzać twarz w słońcu. Miło poczuć, jak krew pulsuje w żyłach. Miło czuć ziemię wilgotną. Dotknąć jej dłonią. Wtulić się w nią.
Dobrze było w tej Wysowej.
Paweł D.
PS. Ten Pana ostatni post, to jakby zupełnie o Pannie J. był pisany. Tylko mnie Pan utwierdził w mojej decyzji. Tylko, co znaczy mniejsza? Bo to mnie tylko trochę nurtuje...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz