Szanowny Panie,
|
Mialem do wyboru: chrzescijanke, ewangelistke lub pachamame... |
|
To nie jest tak, ze nie ma miejsca w samochodzie. Zawsze sie znadzie skrawek... |
|
Plody owieczki zawsze sie nadadza na ofiare dla Pachamamy |
Zaledwie promienny Apollo jął roztaczać złociste sploty płowych swych kędziorów na oblicze ziemi, a ptaszki rozbudzone dopiero witały słodkimi dźwięki przybycie pięknej rumianej jutrzenki, która wyszedłszy z łóżka od męża zazdrosnego, ukazała się śmiertelnym na krużgankach widnokręgu Manchy, gdy słynny rycerz, Don Kichot, wróg nikczemnych wczasów i miękkiego łoża, dosiadł już był dzielnego rumaka Rosynanta i wyjeżdżał na starożytne i rozgłośne wokoło pola Montielu.Don Kichot z La ManchyMiguel de Cervantez Saavedrani pól Montrielu, tylko Cordillera Oriental, czyli wzgórza między Cochabambą a Santa Cruz; ni też rumaka Rosynanta nie było, a no jedynie ciężarówka wioząca 50 skrzynek po mandarynkach i 21-letni chłopak jako kierowca, który puszczał castyliańskie techno, mówił bardzo szybko, a ja tylko z jego intonacji głosu potwierdzałem, albo zaprzeczałem. I ciemna noc, mgła, zimno, głośna muzyka i koka, dużo liści koki. Nauczyłem się wreszcie ją rzuć. Chłopak mnie nauczył. Wkładasz pan liście koki w gębę między zęby i próbujesz zrobić bulę. To taka wielka kula z poszatkowanych liści koki. Trzymają ją miejscowi między dziąsłami a wewnętrzną stroną polika. Sok z koki trafia do żołądka i pobudza. Jako, że nie przyzwyczajony jestem do koki, to twarde listki pokaleczyły mi dziąsła, język i policzki, przez to sok z koki trafiał prosto w krwiobieg. Byłem bardzo pobudzony. Mgła była taka, że nie widać nic na odległość dwóch metrów, błocko rozpryskiwało się na szybie i co chwila trzeba było wycierać je papierem toaletowym i lać obficie wodą. Gdzieś za miejscowością Pojo zrobiło się bardzo zimno i mój kierowca – Raul, stanął w przydrożnym barze. Dwie całkiem ładne dziewczątka podawały tam rum z ciepłą wodą, cukrem i sokiem z limonki. Wypiliśmy cztery kolejki. Pobudzeni i rozgrzani na maksa jedziemy dalej. Ja postawiłem rum, Raul kupił piwa i dla rozgrzania koktajl, czyli koniak z kawą... obrzydliwe. Jedziemy, śpiewamy, mgła. W końcu pyta się, czy nie chcę przypadkiem oddać „orina” – moczu. Nie chcę, ale co tam – oddam. Stajemy na szczycie jakimś we mgle i na takim wiatrzysku, że to niepodobna sikać. Jako wytrawny żeglarz wiem doskonale, że sikać najlepiej z wiatrem, więc wskazuje dogodne miejsce mojemu kierowcy. Ten twierdzi, że przeciwnie – trzeba pod wiatr. Myślę – Wariat! Ja idę w swoją stronę, on w swoją. W życiu się tak nie obszczałem. Okazało się, że to nie stały passat, tylko zmienny górski wiatr, który krąży i w efekcie cały byłem mokry. Nic fajnego, nawet gdy jest się pijanym. No ale jedziemy dalej, pijemy kolejne piwa i dojeżdżamy do jakiejś miejscowości, w której przedziwnym trafem kupuję 10 piw za 70 bolivianów. Tym samym mój autostop staje się najdroższym środkiem lokomocji w Boliwii. Dwa wypijam do spółki z moim kierowcą, jeden zabieram na dalszą drogę przy wyjściu z samochodu o 1 w nocy, a resztę mu zostawiam. Do tej pory żałuję. Tak mnie cwaniak zrobił na szaro!
Pierwsza noc ciepła pod namiotem. Tak ciepła, że nawet nie przykrywam się śpiworem. Śpię na pustynii, a rano jadę zobaczyć mauzoleum Che Guevary. Z czystej ciekawości. Potem kolejny cwaniak podwójnie podliczył moją podwózkę. Wkurzony na czym świat stoi ruszyłem w poszukiwaniu noclegu. Zatrzymał się jeep z otwartym bagażnikiem wypchanym ludźmi. Podwózka do El Fuerte! Wsiadaj.
|
Wyklejanka, calkiem dobra z lisci koki. Chcialem kupìc, ale 100 dolarow? Prawie kupilem! |
Spierdalaj – odpowiadam, dość miałem tych pieprzonych autostopów, które kosztują więcej niż autobusy. Dla porównania bus z Santa Cruz do Cochabamby kosztuje 30-40 bolivianów, ja już zapłaciłem 120! I co z tego, że po drodze spotkałem przesympatycznych ludzi, którzy nakarmili mnie, napoili, dali spać. Tak fajnie się zaczęło! Potem już tylko naciągacze. Idę piechotą, nie chcę żadnego – El Fuerte. W końcu jednak zaczynam kojarzyć, że tu w pobliżu jest inkaska świątynia, a że jest noc z 20 na 21 czerwca to pewnie coś się wydarzy. Dla tutejszych, wierzących w Pachamamę i uważających Słońce za Boga to – NOWY ROK. Najkrótsza noc w roku – tutaj jest na odwrót. Dobra idę do El Fuerte, tylko ponad 8 kilometrów. Gdy przeszdłem połowę jeep się zatrzymuje i zabiera mnie.
W El Fuerte odbywa się ogromna impreza. Ściągnęli okoliczni hipisi z Argentyny i Urugwaju, europejscy wędrowni wytwórcy bransoletek ze sznurków, łatwe dziewczęta i miejscowi. Dużo miejscowych. Mój namiot ma chrzest bojowy, bo leje jak z cebra. Nikt nie ma dzisiaj zamiaru spać. Będzie się działo. Na początku poznaję śliczną dziewczynę z Anglii, ale jest tu ze swoim chłopakiem. Potem przestaje mnie ona interesować, bo szukają tutaj LSD, albo choćby kokainy. Nie lubię takich. Chociaż dziewczyna piękna i dałem jej swoją parę skarpetek. Trochę używanych, ale co tam. Argentyńskie dziewczęta sprzedają po kryjomu ciasteczka z marihuaną, ale to chyba nie działa. Pije dużo alkoholu, częstują wszyscy. Leje. Tańce w błocie. To przypomina angielskie festiwale, kiepski alkohol, tańce, błocko – mówią Anglicy. Mi to przypomina Woodstock! Jedyne ciepło z wielkiego ogniska. Skupiają się tam wszyscy. O piątej rano robię się śpiący i idę przespać się z godzinkę w moim maleńkim namiocie. Obok rozbił się Włoch, podróżuje sam a ma namiot czteroosobowy. Tej nocy spało w nim z 7 osób. Jednak to mój namiot robi furorę, jest najmniejszy i co dobre... przeszedł chrzest! Nie przecieka!!! Śpię trzy godziny i przesypiam najważniejszy punkt programu. Ignorant ze mnie. Miejscowi wdrapali się na świątynie i tam się modlą do słońca. Inni mogą na to patrzeć, z odległości jakich 300 metrów, albo zapłacić 50 bolivianów. I tak nic nie widać, śpię dalej. O 8 wstaje i widzę słońce, które wyjrzało zza chmur. Ludzie klaszczą.
|
Moj brzuszek jest duzo mniejszy niz na zdjeciu. Pod jedyna bluza mam schowane kosztownosci ;) A to moi Amigo, co mnie nakarmili i dali spac! |
|
Moj dzielny namiot!!! |
Zbieram się i idę w dół te 8 kilometrów do Samaipaty. Po drodze łapię stopa. Kierowca jest pijany jak bela. Z przodu siedzi jego kumpel, troszkę bardziej trzeźwy, więc czasem pomaga mu prowadzić. Dostrzegam, że kierowcy leci ślinka z buzi. I jeszcze pije wino. Zaczynam się modlić. Na kanapie ze mną siedzi w sumie pięciu facetów. Wszyscy narąbani. W bagażniku dwóch chłopaków i dwie hipiski, które poznałem wczoraj.
Samaipata śliczna! Pogoda piękna. Zostanę – mówię sobie, ale skuszony wizją zawsze ciepłego Santa Cruz, ruszam dalej. W St. Cruz leje jak z cebra. Jest drogo i niezbyt ładnie. To największe miasto Boliwii, wyrosło z wioski. Tutaj jest największy przerzut kokainy w tej części świata. Ludzie są przesympatyczni, zawsze pomocni. Pyszna zupa rybna za 12 bolivianów na targowisku. To 6 złotych. Jak dodasz Pan jeszcze 17 złotych to dostaniesz ogromną połówkę pysznej ryby z grilla, polanej sokiem z pomarańczy. Nażarłem się i poszedłem spać. Najcieplejsze miasto Boliwii, a ja trafiłem na trzy dni ulewy i zimna. No ale kawa na placu smakuje wtedy najlepiej.
(...) ruszał naprzód drogą, wcale się o nią nie troszcząc i wybór w tej mierze zostawiając najzupełniej rozumowi konia; sądził bowiem, że to właśnie jest główną cechą powołania błędnych rycerzy.Stefan W.