czwartek, 31 grudnia 2015

Rok świstaka

Szanowny Panie,

złożę Panu może na początek życzenia noworoczne... Pomyślności! Albo lepiej - szczęścia! Bo wiadomo, że jak się ma pecha, to nic człowiekowi w życiu już nie pomoże.

Zapewne już przygotowuje się Pan do imprezy sylwestrowej i mam nadzieję, że już wkrótce dowiemy się, jak  i gdzie witał Pan rok 2016 (głównie w tym celu odbijam piłeczkę na Pana część stołu).

Rok 2015 zmienił się tymczasem w starca sędziwego i dziś już na wieczny odpoczynek schodzi. Jak to się stało, Pan mi powie? Kiedy? Dopiero co szkrab taki raczkował, a ja wciąż i wciąż myliłem się, wpisując do dokumentów wszelakich czternastkę na końcu. A tu patrz Pan - już go nie ma prawie.
Chcąc nie chcąc zbiera mi się na podsumowania i przyznać się muszę, że nie wypadają one najkorzystniej. Może dlatego, że rok temu zrobiłem sobie całkiem długą listę postanowień. Plany okazały się jednak nazbyt ambitne. Nie wiem czemu - obiektywnie były raczej do ogarnięcia.

Zatem szybkie podsumowanie:
Zmienić pracę - no cóż. Nie. Wciąż biurko to samo i krzesło to samo. Przedwczoraj dzwonił do mnie co prawda jakiś gość, że prowadzi rekrutację i miał propozycję, ale ostatecznie go zbyłem. Lojalność ponad szczęście osobiste - oto moja dewiza! ;) Punktacja: 0

Przeczytać 52 książki. Taaa. Doszedłem do 18 (plus jeszcze zacząłem kilka). Jak na mnie, to i tak nieźle, ale to jakieś 33% zakładanej normy. Czyli jednak... Punktacja: 0

Napisać książkę. Napisałem dwie strony i doszedłem do wniosku, że nie mam na nią pomysłu. Punktacja: 0

Podciągnąć się 50 razy na drążku. W sensie, żeby dojść do poziomu, żeby zrobić to za jednym razem (oczywista sprawa). Nie załatwiłem sobie nawet drążka, więc zakładam, że nie doszedłem do takiego poziomu. Punktacja: 0

Zrobić 100 pompek. W takim sensie, jak  powyżej. To było akurat stosunkowo łatwe i gdybym miał troszeczkę więcej samozaparcia... ale nie miałem. Punkty: 0

Wystartować w maratonie. Nie wystartowałem. Zatem: 0

Być najlepszym zawodnikiem na naszych czwartkowych spotkaniach koszowych. Poziom porażki w tej kategorii podkreśla fakt, iż na ostatniego przedświątecznego kosza przyszedł szóstoklasista - mały i chudy - i robił z nami, także ze mną, co tylko chciał. Punkty 0 (do kwadratu)

Nauczyć się robić tatuaże. No, to był jeden z tych najważniejszych planów. Obiecałem nawet jednej koleżance, że do końca roku jej zrobię dziarę (tak na dobry początek wspaniałej kariery). Koleżanka nowej dziary jednak nie ma (no chyba, że jakoś inaczej to ogarnęła). Ja nawet nie spróbowałem, a mój rozwój w tym względzie skończył się na szkicach ołówkiem (o czym poniżej). Punktacja: 0

Rozrysować się. W sensie - tak konkretnie. żeby były fundamenty pod te tatuaże. Plan był taki, żeby codziennie robić przynajmniej ze 3 szkice. Zrobiłem może ze 30, ale tak ogółem przez cały rok. Panna J. mi ogarnęła na wiosnę lekcje rysunku i to było ekstra, ale jak od września już sam miałem się zapisać na nowy semestr, to tu kończy się grudzień, a ja nadal na zajęcia nie chodzę. Oczywiście jest wiele trudności (a jakże). Punktacja: 0

Pójść na operację nosa i zacząć oddychać jak człowiek. Pracuję nad tym, ale bardzo powoli. Po trochu to oczywiście wina naszej służby zdrowia, ale czy tak do końca, to pewnie nie... Wielkie zero wygląda tak: 0

Rozkręcić jako dodatkowe źródło zarobkowania mały handel płytami winylowymi (tak bardziej dla przyjemności, niż dla kasy - no, żeby na piwo było od czasu do czasu). Stan sprzedanych płyt na rok 2015 - oczywiście: 0

To pierwsze 11 postanowień, które przychodzi mi do głowy (było ich więcej i nawet je spisałem, ale nie mam teraz tego pod ręką). Zakładam jednak, że gdyby coś się udało, to bym pamiętał. Nie mniej wynik końcowy, z tego co tu mamy: 0/11.

Cóż, nie było jednak gorzej niż w 2014 czy 2013, ani też 2012 i 2011. Raczej trzymam poziom.


Może na 2016 ogarnę sobie jakiegoś trenera osobistego, co? ;)

A Pan jak widzi ten dogasający rok?

Paweł D.

PS. No i zapomniałem o najważniejszym. Miałem regularnie na Fangę coś wpisywać. Tak przynajmniej ze 3, 4 razy w miesiącu. Sierpień 2015 r. był pierwszym miesiącem w historii FWN bez żadnego (!) wpisu. Tak, tak - i już mamy 0/12.

czwartek, 17 grudnia 2015

Dzień świstaka

Szanowny Panie,


wstaje codziennie o piątej rano. Budzik dzwoni. Mam się podnieść, bo od piątej do ósmej piszę. Otwieram oczy i widzę wschód słońca. Kładę się na chwilkę. Obiecuję sobie, że dosłownie momencik. Śpię. Budzą mnie o 7:20. Za dziesięć minut śniadanie, potem bandera, wachta. Nie ma czasu nawet mieć do siebie pretensji, że po raz kolejny nie dałem rady.

Za burtą błęktine wody Polinezji Francuskiej. Tuż obok brzeg atolu Fakarava, drugiego co do wielkości archipelagu Tuamotu. Wygląda jak mierzeja Wiślana, albo lepiej Helska. Tylko że nie przyłączona do lądu, a zwyczajna łacha piachu na oceanie, do której przyczepiły się kokosy, wypuściły korzenie, wyrosły palmy. Podejrzewam, że właśnie tymi korzeniami te atole się trzymają, no i może jeszcze tym, że leżą dobrze obsadzone rafą koralową, która chroni je przed bijącą falą. Drzew jak wszystkiego innego jest bardzo mało. Miękka woda. Jakby miał Pan zanurzyć się w poduszkę pierza. Cieplutko i przyjemnie. Wystarczy włożyć głowę pod lustro i dojrzy Pan setki rybek.
Wszystko jest wąskie, ciasne i niepewne. Są tutaj atole, które ocean zalewa i potem nic po nich nie ma, a były siedliskami ludzi. Archipelag biało-zielonych półksiężyców, zdobytych przez polinezyjczyków. Wygrali oni z naturą, pokonali ją i dopłynęli na czółnach, małych katamaranach do każdego z nich. Zasiedlili na oceanicznej łasce.

Wachtę zaczynamy od sprzątania, a raczej nadzorowania Wietnamczyków. Nie bardzo chce się im machać szmatą. Nie dziwię się, ale też nie ma wyjścia. Siedzę więc nad nimi i sprawdzam czy kible są czyste. To samo robiłem wczoraj i przedwczoraj i jeszcze wcześniej. W zasadzie cały czas sprawdzam te kible, a potem maszty, później maluje, odrdzewiam, w między czasie wysłuchuje zdań różnych ludzi na różne tematy. „Codziennie” to nie jest dobre słowo. Tutaj nie ma czasu tu jest zawsze to samo, taka sama rzeczywistość. Słońce, chmury, woda.

Natava został odkryty przez Magellana w 1520 roku i przez jego ludzi nazwany Wyspami Rozczarowania. Nic na nim nie ma. Odkrywca płynął przez Pacyfik pięćdziesiąt dni. Skończyły się zapasy jedzenia. Pożywiali się skórą maczaną kilka dni w słonej wodzie. Jak znaleźli szczura to dwóch się o niego pozabijało. Woda - żółta zupa. Dziąsła bolą. Trupy od razu wyrzucają do morza. Bo choroby, ale przede wszystkim Magellan chce ludzi uchronić od grzechu kanibalizmu. Dopływają do Natava i tam nic nie znajdują. Żadnego pożywienia, ani nawet kropli słodkiej wody. Porażka.

A po wachcie jem lunch, bo tu nie ma obiadów. Potem prysznic i na chwilkę kładę się spać. Tylko momencik, aby poczytać książkę. Śpię. Zrywam się o 16. Coś słodkiego. Mam mało, więc sobie dzielę, aby starczyło do następnego portu. Po ubywaniu słodyczy poznaję, że to kolejny dzień, kolejne 250 mil morskich za mną. Wszystko inne takie samo.
Puka Puka. Ma trzy kilometry kwadratowe i 600 mieszkańców. Niestety nie zatrzymaliśmy się. Zwyczajem jest to, że co wieczór młodzież spotyka się na jednej z plaż i oddaje miłości. Kochają się w blasku księżyca i gwiazd. Śpiewają. Bo miłość to zabawa. Bo nie ma tabu. Każdy z każdym. Nie podchodzą do tych spraw jak pies do jeża.  Seksem należy się cieszyć. Ale my płyniemy obok.

Jeden za drugim atol. Widać je na GPS, bo ledwo wystają z wody więc okiem nie dojrzy Pan. Jest noc. Ja już po pisaniu popołudniowym, oglądaniu filmu, kolacji. Teraz czeka mnie półtorej godziny ćwiczeń cielesnych. Schudłem do 89 kilogramów, czyli sześć kilo mniej niż gdy się mustrowałem.  Tyle ostatnio ważyłem na początku studiów. Chłopaków jeszcze nie ma. Na pokładzie dudni tylko wentylator, są gwiazdy. Orion jest nad horyzontem, gdy skończę wachtę będzie na środku nieboskłonu. Po godzinie wychodzi Krzyż Południa. Widać też Byka, Syriusza i Plejady. Reszty nie poznaję. Słyszę oddech wieloryba. Tuż przy burcie się wynurza i prycha. Potem wraca w czeluści.

Fangataufa. Francuzi zrzucili na wyspę bombę wodorową. Ci idioci chcieli być tak silni jak reszta idiotów z bombami atomowymi. Rozwalili piękną wyspę. Leży poniżej równika, tak że z perspektywy Francji, nie ma możliwości jej dostrzeżenia. I tak już tam pływać nie można. Prawie dwieście razy próbowali tych bomb na tej wyspie. Aż 10 lat temu dali sobie spokój.

Kładę się kwadrans po dwunastej w nocy. Sprawdzam czy jest nastawiony budzik na piątą rano. Mam się obudzić, aby od rana pisać.

Rapa iti. Marc Libin z Bretanii jako dziecko miewa sny w dziwnym języku. Uczy się go na jawie. Naukowcy nie wiedzą co to za język i nie potrafią go zlokalizować. Gdy ten jest już po 30-tce wpadają na pomysł, aby Libin napił się piwa z marynarzami w ich tawernach. Tam robi przedstawienie i mówi w języku ze snów. Jakiś barman, stary marynarz, twierdzi że słyszał podobny dialekt na Polinezji. Wskazuje nawet kobietę, która mieszka niedaleko tawerny, a pochodzi z jednej z takich wysp. Okazuje się, że język Libina to język Rapa z wyspy Rapa Iti. Marc przeprowadza się z kobietą na atol, by posługiwać się swoją niezwykłą mową.

Budzik dzwoni o piątej rano. Wstaje, ale kładę się ciężko na poduszkę. Poleżę jeszcze chwilę. Wstanę zaraz. Momencik. Budzą mnie o 7:20 na śniadanie...

Fakarava. Wpływa się w wąską cieśninę tylko przy wysokiej wodzie. Atol tworzy zamknięty prostokąt o długich bokach. Jest lotnisko, jest droga a na niej samochody. Domy mają ogrody, płoty i bramy. Dzieci jeżdżą po jednej drodze, pomiędzy dwoma kościołami: chrześcijańskim i mormonów. U tych drugich garnitury, sukienki, powaga. Ci pierwsi na luzie, na dworzu, a nie w dusznym kościele. A niektórzy nawet w wodzie słuchają mszy i piją piwko. Śmieją się. Widzę kwiaty, kokosy, jest boisko do koszykówki i tam można złapać internet. Pracownicy miejscowego lotniska wyszli na przerwę i piją w porcie, grają na mandolinie własnej roboty i bębnie ze stroną z kosza na śmieci. Zapraszamy ich na nasz pokład. Dają tam koncert.

Śniadanie o 7.30 są naleśniki. Czasem Grzesiu nas rozpieszcza.  O 8 spotykamy się na banderze, a potem wachta. Cztery godziny pracy.

Tutejsze małże wytwarzają czarne perły. Są całe ich hodowle. Drogie po 250-150 euro. Mam dwie półlitrówki czystej ze sobą. Moja nadzieja na to, że uda się mi wymienić na te perły. Kończę. Teraz moja kolej zejścia na ten atol.


Trzymaj się Pan.

Stefan W.


sobota, 5 grudnia 2015

Ktokolwiek wie...

Szanowny Panie,

może i trochę mam wyrzuty sumienia za tego esemesa (esemesy) lub za jego (ich) brak, ale nie znowu, że jakoś przesadnie. To chyba bardziej kwestia medium. Esemes jest niezobowiązujący i tak ja go odczuwam. Przez co jakoś bardzo często czytam tak na szybko i myślę, że odpiszę zaraz lub później, a nie odpisuję wcale.  I ja niby wiem przecież, że tam ktoś jest po drugiej stronie, kogo nazwać należy stroną dialogu, ale trochę tak mam poczucie, jakby to sam telefon jakiś tekst z siebie wyrzucał, ot tak. Nie mniej - przepraszam. To jest jednak nieładnie na pewno z mojej strony. Przy okazji przeproszę może Pańskiego brata Aleksandra, bo też mu ostatnio nie odpisałem, a może to przeczyta... No każdy ma jakieś wady, nie? Pan na przykład nie ma fejsbuka, a założę się, że i snapchata też. Jakby Pan miał, to może nie musiałby Pan tylu tych esemesów pisać (przecież to średniowiecze). O!

Co do tych Pańskich teorii, to właśnie widzę tu wpływ Zorby. Jakieś na impresjach zbudowane trochę. Jakby nici pajęcze. Niby materiał mocny, struktury gęste, ciekawe, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że jak wlezie w to jakiś muł właśnie - osobnik wielki, ciężki - to zerwać je może bez wysiłku większego.  To nie krytyka bynajmniej. Dawno już odkryłem, że z Zorbą wiele Pana łączy (czemu wyraz nawet na Fandze dałem), dlatego nie dziwi mnie to, że ten jego pogląd na świat, sposób odbioru pewnych zjawisk i budowania sobie w reakcji na nie życiowej filozofii z pewnością wydać mógłby się Panu słusznym, a przynajmniej pełnym uroku. Chociaż urok odnajdzie tu pewnie wielu, łącznie ze mną. Ilu jednak będzie w stanie pójść za nim? Garstka. Przyszło mi na myśl słowo "idealiści", ale nie umiem nawet stwierdzić, czy jest zasadne. Chyba z wiekiem powoli głupieję, bo coraz trudniej mi widzieć rzeczy jasno i klarownie. Tym bardziej trudno mi jakoś wspiąć się na taki poziom, żeby podyskutować z Panem na temat grzechu na przykład. Na marginesie muszę jednak zaznaczyć, że wypowiedź - Dobę nam tu lało, a że jest nas ponad sześćdziesiątka facetów to i grzechów się zebrało. Naturalna sprawa - jakoś bezwiednie przywodzi mi na myśl film "Brokeback Mountain". Widział Pan? Uważam, że bardzo dobry.

Wracam jednak do Zorby. Na chwilę. Bo chociaż Pan piszesz niby o nim prawdę samą, to jednak - o ile dobrze pamiętam, a film nie wypaczył książkowego obrazu tej postaci za bardzo - było w nim przecież to nieszczęście ukryte, a zachowania jego jawiły mi się często jako kompulsywne, tak charakterystyczne dla ludzi, którzy coś zagłuszają, czy zagłuszyć próbują. Jak Pan już przeczyta do końca, to niech Pan mi napisze, czy on był szczęśliwy w ogóle.

Ech. Boję się, że Pan może odebrać to moje paplanie jako pesymistyczne. Bo i Greka chcę uziemić, skrzydła mu podciąć.  Ale nie chcę, nie chcę. Niech sobie Grek lata.  W Pańskich teoriach - niech Pan nie myśli - też kłamstwa nie węszę. Nawet naiwności - wszak proste rozwiązania są najbardziej skuteczne. Prawdopodobnie. Raczej. Może. Chyba. Pod pewnymi względami. Z pewnego punktu widzenia. Biorąc pod uwagę...  Tak. Nie czepiam się Pańskich teorii. Po prostu jakiś teoretyczny rozgardiasz mnie dopadł. Krążyłem i krążyłem, podrastałem, dojrzewałem, coś tam czytałem, czegoś tam się uczyłem i ostatecznie jestem durny. Nie, że to jakieś wielkie odkrycie albo że jakoś mnie to boli szczególnie. To znaczy boli. W pewnym sensie (a jakże). Bardziej jednak wydaje się męczące po prostu. Czuję się ofiarą społeczeństwa informacyjnego albo po prostu ery informacji wszędobylskiej acz niepewnej. Nie wiem, czy Pan mnie zrozumie, bo to po części z tym fejsbukiem, co to go  Pan nie ma, jest powiązane. Proszę jednak nie tryumfować w myślach, bo to że Pan udajesz, że tego nie ma, to nie znaczy, że tego nie ma.  W celach badawczych mógłby Pan tam kiedyś zajrzeć. Jest to żywy obraz tego, jak wielkim pierdolnikiem może być istota zwana człowiekiem (może dlatego jest to ciekawe - nie wiem). I nie też zaraz, że widzę to źle. Dla badaczy zjawisk społecznych pewny raj. To, co mnie w tym boli, jak i w całym internecie i mediach współczesnych, to mniej więcej to:


No tak - wszyscy są kurwa mądrzy. Same tęgie głowy. I nie chodzi mi tu tylko o ISIS, Syrię, terroryzm, czy Islam. To tylko jaskrawy przykład. Panie, ja podejrzewam jednak, że to nie jest możliwe, żeby ludzie byli tacy pewni wszystkiego, a ja taki z dupy zupełnie niepewny niczego.

A w ogóle to ma Pan jakiś pogląd na politykę imigracyjną Polski na przykład? Czy nie zajmują Pana wcale takie rzeczy obecnie?

Paweł D.

niedziela, 22 listopada 2015

Pod postacią mułów



Szanowny Panie,


leje. Ale jak pada? Ja już dawno czegoś takiego nie widziałem. Coś jakby pod niebo podwieszono ogromny dzban wody i jakiś łobuz zrobił w nim kilka dziur na brzegu. Dzban wisi na sznurku i się buja, bo raz chlasta wodą jakby ktoś strzelał z karabinu maszynowego, a raz pada, ale mniej. No i tak już dwudziestą czwartą godzinę. Kapitan zły chodzi, bo on jest zły, gdy ma wrażenie, że my się obijamy. A przecież deszcz, to i szklana pogoda. A zatem robotę nam znaleziono, czyli szycie. Nie dla mnie, bo nie znam się na tym zbyt dobrze, zostawiłem sprawę koleżance, która potrafi i ma cierpliwość do igły.

No i po wachcie. Głodny jestem jak wilk. Obiad za dwie godziny, będzie smażony z warzywami ryż. Staram się zapchać masłem orzechowym i herbatą bawarką. Masło orzechowe jest słodkie i słone zarazem. Znaczy pyszne. Sam Pan rozumie. A może nie? A może to już moje rozumienie, które chcę Panu narzucić. Ale trzymając się chronologii myśli, herbata bawarka kojarzy się mi z naszym kolegą Bartkiem G., który w takich herbatach gustował. Ciekawe co u niego? Napiszę do niego smsa. Nie odpowiedział, może Pan mi doniesie? Chociaż nie mogę na Pana liczyć, bo nie odpowiada mi Pan na moje smsy dotyczące swojej osoby. Trochę Pan się obronił tym wpisem fangowym, ale musi Pan wiedzieć, że było mi przykro. Sumienie Pana nie rusza? 

Wracając do deszczu. Woda z nieba, nie powie Pan, ale ma moc oczyszczającą. To chyba boski zamysł, aby w ten sposób grzeszników z ich piekielnych myśli i czynów rozgrzeszyć. Jakbym był Bogiem, tak bym sobie to obmyślił. Wyobrażam sobie, że rodzic kocha swoje dziecko bezgranicznie, co dopiero Bóg. Pozwolił się nam rozmnożyć na ponad siedem miliardów, musi brać odpowiedzialność za całe plemie. Nie będzie nas rozliczał z groszówek, trochę pogrzeszymy, poużywamy życia, co z tego? Żeby mieć jednak czyste sumienie, wymyślił deszcz, starczy na niego wyjść, gdy się ma myśli pełne psot, a na karcie uczynków, kilka małych i większych grzeszków i już jest się czystym. Ja tak przynajmniej robię. Gdy trochę więcej nagrzeszę, wychodzę sobie dłużej na deszcz, gdy mniej tylko na chwilę, aby stać się wilgotnym.

Dobę nam tu lało, a że jest nas ponad sześćdziesiątka facetów to i grzechów się zebrało. Naturalna sprawa. Ale przecież deszcz nie dotyczy tylko ludzi. Wie Pan, że przepłynąłem cały ocean i morze Karaibskie. Żadnych wielorybów, choćby delfinów... Kpina. A jak tylko zaczęło lać, jak sobie popatrzyłem na wodę od razu zobaczyłem i delfiny, i łeb walenia. Wyszedł pyskiem do góry. Walenie mają bardzo udane podbródki. Jakby nie miały nic przeciwko, bym podrapał jak kota po karku. Waleń zatem wyszedł pyskiem nad wodę, mój pierwszy raz z tym ssakiem. Dotychczas widziałem tylko ogony, nigdy łba. Wyszedł na deszcz, by oczywiście oczyścić się z grzechów. Tylko czym taki zwierz może grzeszyć? Zabójstwem, kradzieżą, pychą, cudzołóstwem, tchórzostwem? Jestem pewien, że może jakąś formą tego ostatniego przewinienia. Taki waleń i zresztą każdy zwierz poczucie mieć winy może tylko i wyłącznie z powodu straconych szans. Grzech rodzi się nie w sumieniu, ale w brzuchu. No bo jeżeli jesteś głodny, masz do siebie żal, że nie zjadłeś gdy miałeś 
okazję. 

Ludzie nie są zbyt mądrzy, gdyby byli, nie komplikowaliby tak spraw na świecie. Głodny więc jedz. Zmęczony więc śpij. Zakochany więc kochaj. Zły więc nienawidź. A nie, że jedzą o konkretnej godzinie, nie śpią gdy mają ochotę, itd. Waleń miał pewnie do siebie pretensje, że się nie najadł, wyszedł na deszcz, żeby z tego grzechu się oczyścić i już więcej głupot nie popełniać. Taka jest moja teoria. Oczywiście, że nie jest najlepsza i może trochę pogmatwana...

Przyznam się szczerze, że nastroiłem się do tworzenia teorii. Przyczyną jest Grek Zorba. Czytam sobie książkę. Ma dobre i słabe momenty, ale wszystkie niuanse przyćmiewa postać Zorby. Mieć takiego bohatera w głowie, albo spotkać w życiu, marzenie. Zorba jest piękny. Bo on chwyta ten świat i go nie puszcza. Trzyma się tej ziemi, tych krągłości, kantów. Czerpie z nich. U niego nie ma duchowości. Jest duch. Działa, gra, kocha, zdradza, pracuje, całym sobą czerpie z życia.
Wie Pan, że ja zbieram bajki? Uważam, że jak ktoś potrafi opowiedzieć mi bajkę to należy takiemu komuś poświęcić parę chwil dłużej. Dlatego tak długo czytam tę krótką książkę. Historie Zorby są jak bajki, więc staram się je sobie dawkować.

„Kiedy przemierzałem jako domokrążca Saloniki, często zdarzało mi się odwiedzić dzielnice tureckie. Mój śpiew oczarował pewną bogatą muzułmankę do tego stopnia, że straciła sen. Zawołała starego hodżę i w jego dłonie nasypała złotych monet: - Aman – mówiła do niego. – Zawołaj Greka domokrążce, niech tu przyjdzie. Aman, muszę go zobaczyć. Nie mogę już dłużej... Hodża odszukał mnie i rzekł: - Chodź ze mną grecki młodzieńcze! – Nie pójdę! – Zaprotestowałem. – Dokąd chcesz mnie prowadzić? – Córka paszy, czysta jak źródlana woda, oczekuje cię młodzieńcze, u siebie, chodź! Ale ja wiedziałem, że nocą zabijano chrześcijan w tureckich dzielnicach. - Nie pójdę! – powtórzyłem. – Czyżbyś nie bał się Boga, giaurze? – Dlaczego tak mówisz? – Zapytałem. – Bo wiedz, młody Greku, kto może połączyć się z kobietą i nie uczyni tego, popełnia wielki grzech. Jeśli ona wzywa cię, abyś dzielił z nią łoże, a ty odmawiasz, duszę swoją skazujesz na zgubę. Kobieta będzie tęskniła do dnia sądu ostatecznego, a jej westchnienia pchną cię do piekła, choćbyś był nie wiem kim i nie wiem jak wiele dobrego uczynił. – Zorba westchnął. – Jeśli istnieje piekło, pójdę tam nie dlatego, że kradłem, zabijałem czy cudzołożyłem. Nie, nie! Wszystko to mi dobry Bóg wybaczy! Znajdę się tam, ponieważ tamtej nocy kobieta oczekiwała mnie w swoim łożu, a ja nie przyszedłem.”

Samo życie. Nie korzystanie z możliwości, które dobry Bóg podsuwa pod sam nos, jest po prostu grzechem nie do wybaczenia. Nie mówiąc oczywiście o kobiecej naturze, której zadanie takiego smutku, jest równoznaczne z siarkami piekieł. A jeżeli piekła nie ma? Może jest tak, że dusze ludzkie wracają po śmierci na Ziemię. I w zależności od tego kim byli, tym są w kolejnym życiu? Na to pytanie Zorba też ma odpowiedź.

„- Gdyby było to możliwe, wszyscy mężczyźni, którzy wyłamali się ze służby – nazwijmy ich dezerterami z frontu miłości – wróciliby na ziemię, wiesz, pod czyją postacią? Pod postacią mułów!”

Oby te piekło jednak istniało, bo już lepiej takim typom, aby znaleźli się w kotle niż jako muły pasali się po trawnikach wsi. A może my też tacy jesteśmy? My dwaj? Proszę niech Pan zrobi rachunek sumienia. Ratujmy się w razie czego. Nie jest za późno. 

Ukłony

Stefan W.

P.S.
Nie mam dla Pana zdjęć z bulaja, bo nie było czego fotografować. W zamian wrzucam dwa zdjęcia z dwóch wysp. Pierwsze jest z Gran Canarii, a drugie z Wysp Świętych koło Gwadelupy na Karaibach. Przy tym widoku wyłem do nieba, to bardzo zdrowe i oczyszczające wyć do nieba, kwestia poczucia szczęścia.
A tych trzech rycerzy, to oczywiście El Grande, pierwszy oficer, Grzesiu, kuk no i ja. Wracamy z plaży, na której trocheśmy wypili, obserwowali startujące samoloty i ukryli skarb dla przyjaciela, który przypłynie na tę wyspę w okolicach lutego.

wtorek, 27 października 2015

Czasem słońce, czasem siku

Szanowny Panie,

pewnie Pan już ma wieści z Polski i wie doskonale, że nastało nowe. Tak. Zwycięstwo jest wielkie i przede wszystkim ta większość jest. Jest samodzielność. Ja się cieszę, że mi wódka została z robienia nalewek, to mogę sobie chlapnąć na wieczór. Zresztą akurat alkoholizm z punktu widzenia nowej władzy jest chyba wporzo. Swojski, męski i katolicki. Alko-folklor z Polski B.

No i dobrze.

No i pierwszy raz bez lewicy. Akurat, jak ja pierwszy raz w życiu na lewicę głos oddałem. Łel, łel, łel...

My tu jednak o dupie Maryni (Marynie), a przecież jeszcze są rzeczy ważne, o które Pan pytał w esemesach ostatnio, a ja nie odpowiedziałem, bo konował ze mnie. To odpowiem. Po kolei...

"Hello my friend, jak idzie...

(Część I.) wychowanie syna

Złota, polska jesień. Piękna, polska jesień. W poniedziałek zwłaszcza o 6.30, jak budzik trzeci już napierdala,  a Pan od oka otwarcia myślisz sobie, że musisz się zmusić do powstania, zęby zacisnąć i po prostu dotrwać do piątkowego popołudnia. No i jeszcze Pan sobie myślisz, że może jeszcze przestawisz budzik raz, ale zaraz się rozsądek włącza, że wtedy to już cały plan poranka, a w zasadzie i dnia całego pójdzie się jebać, humoru nie będzie i zupełnie już nic nie będzie. Tak, jakby rządy PiS-u nadejść miały (ha, ha, ha). No i Pannie J. trzeba powiedzieć, żeby wstała, bo na trening nie zdąży i jak wstanie, to jeszcze chwilę poleżeć, potem szybko, na nogi, dresów szukać, czy czegokolwiek przypadkowego do ubrania, bo najpierw to z Gastro na siku lecieć trzeba, a potem dopiero można ogarniać, czy też dalej nie ogarniać, ale ważne, że dalej. Na spacerze Pan myślisz sobie, że ludzie są pojebani, że w mieście siedząc, psy sobie biorą, żeby później z nimi łazić przed 7 godziną jeszcze, jakby mogli spokojnie te kilka minut pospać jeszcze. A to łażą i się witają, i zagadują (o zgrozo!).
No, anyway, wracasz Pan... Wracam ja z tego spaceru, Panna J. na trening śmiga, Pan A. śpi jeszcze, bo do północy na nogach był, to co ma nie spać. Zatem szybko, szybko. Zęby myjemy, prysznic, koszulę prasujemy, skarpetek szukamy, gatek szukamy, ubrania przerzucamy i przerzucamy, się ubieramy, jajko gotujemy, chyba, że na wieczór ugotowaliśmy, jakieś coś innego jeszcze na śniadanie dla młodego szykujemy. Ok. Można budzić. Wstać nie chce. Wstawaj! Elo, chłopaku! No, do cioci A. idziemy, do B. i do K. Wstawaj, wstawaj... Nie wstaje. Chcesz Elma obejrzeć? "Obejrzeć Elma", Wstaje.  Po drodze mu pieluchę ściągam z nocy zasikaną. Będziesz sikał? Nic. Chcesz na nocniczek? Nic. Nie chcesz? "Nie". Elma? "Elma". Ok. Nie chcesz usiąść na nocniczku? I będziesz oglądał. "Nie". Ok. To idę po suchą pieluchę. Nic. Trzydzieści sekund później klnę i tapicerkę z poduch kanapowych ściągam, bo zaszczane. Ja się wkurzam, Pan A. płacze, bo ja się wkurzam. Ale to głupie siki tylko, więc się uspakajam. Przepraszam. Przeprosiny chyba przyjęte. Ubieramy się? Nie. Płacz i dramat. Próbuję, próbuję, gram spokojnego. Przekonuję. Negocjuję. Z pokoju wybiegam. W futrynę zaraz z bani przywalę, bo już mnie cholera strzela. Skąd ta Panna J. całą tę cierpliwość bierze, ja się pytam? No skąd? Jednak matka, to matka. Na ring wracam. Zjesz coś? "Nie zjem". No zjedz, trzeba śniadanie zjeść. "Zjem". Jest sukces. No i teraz śniadanie. Pan A. na szczęście ma apetyt, więc aż miło patrzeć. Jajo zje i nawet sam sobie bułę smaruje masłem. I pół godziny może sobie to śniadanie tak konsumować i masło dziugać i bułki masłem taplać. A Pan tylko patrzysz na zegarek i myślisz sobie, ile to do pracy się spóźnisz z samego poniedziałku. 

Zatem nie jest tak, że zawsze lekko i poezja, i dźwięki melodii...

(część II) opieka nad moją siostrą (w sensie, że Pańską)

No. Sama się sobą opiekuje. Feministka w końcu i na MMA chodzi. Serial jakiś obejrzymy sobie z wieczora albo coś. Jeśli Pan A. akurat jakoś wcześniej zalegnie, bo jak nie, to nie. A zresztą teraz to jeszcze Pannie J, studia doszły, więc i prace ma domowe, no i na piwo ma z kim wyjść. Czasem ją nakręcę, żeby mnie po plecach pogłaskała. 

(część III) cała ta reszta rzeczy bardziej (ważnych)

Wszyscy zdrowi, na chleb jest. Tylko na kosza mało osób chętnych. Jak Pana nie ma, to ludzie zapał tracą.

(część IV) i mniej ważnych

Pastę z fasoli czerwonej zrobiłem ostatnio. Może w ramach nowego hobby wezmę się za potraw przyrządzanie. To chyba ten wiek już, żeby znaleźć sobie jakieś chujowe hobby. 

I jeszcze był drugi esemes, w którym Pan pytał między innymi o to, czy "ćwiczysz tatuaże na świńskiej skórze?"

Otóż nie ćwiczę rzecz jasna, co jest o tyle słabe, że obiecałem koleżance, że do końca 2015 r. zrobię jej dziarę. To mam dwa miesiące, nie mam sprzętu i nic nie umiem. Jakoś to będzie. 

A z tymi Pańskimi żaglowcami to niezły zbieg okoliczności - jak z filmu jakiegoś. 

Czekam na kolejne fotki okrągłe. 

Paweł D. 

sobota, 17 października 2015

Maska wieku



Szanowny Panie,

Fryderyk Chopin i Eye of the wind ("Albatros") w A Corunie fotografowane z pokładu Le Quy Don.
Pan się zupełnie nie martwi o Pana A. bo jak Panu i Pani J. zejdzie się z tego świata, to przecież ja się nim zupełnie dobrze zaopiekuje. Wezmę go sobą w świat i razem zwiedzimy, zdobędziemy, zakochamy się w jakichś pięknych dzięwczętach itd., itp. A że nie będzie o Panu pamiętał? Pan chyba zwariował. Trudno zapomnieć o takimś człowieku jak Pan. Nie chcę Pana za bardzo chwalić, ale do cholery jasnej, przestańmy się oszukiwać i powiedzmy sobie szczerze, że niezła dupa z Pana. Nie tylko przystojny gość, w końcu wziął Pan za żonę przęśliczną moją kuzynkę, ale także jest Pan dość mądry, zabawnym człowiekiem. Mam z Panem mnóstwo historii i musiałaby stać się naprawdę rzecz niezwykła, gdyby popadł Pan w zapomnienie. Umieraj sobie Pan zatem spokojnie. O nic się nie martw. Lataj gdzie chcesz drogi chłopie. Bo to tylko śmierć.

Trudność w pisaniu do Pana polega na tym, że gdy zaczynałem to robić parę lat temu, miałem pod ręką kilka historii, które ratowały sytuację. W tej chwili z historii wypsztykuje się gdzie indziej i okazuje się, że nie ma we mnie nic więcej niż tych kilka opowiastek z dnia codziennego. Przestałem przejmować się jednak swoimi niedoskonałościami i po prostu przyjmuję możliwości mojego umysłu takimi jakie są. 

W podróży dookoła świata, bo przecież może uda się mi tego dokonać, dużo można się o sobie nauczyć. Nigdy nie będę takim bosmanem, ogarnięcie szplajsu, forma węzła na linie, jest dla mnie nie do opanowania. Już nawet kręcenie śrubą rzymską w prawą czy też lewą stronę jest trochę ponad moje możliwości. Nie chcę powiedzieć, bo to przecież nieprawda, że jestem totalnym idiotą. Ale gdy mam zająć się techniczną stroną życia, mój umysł zaczyna błądzić po niezbadanych ścieżkach. I nie w jakimś celu konkretnym, czy też przychodzi mu do głowy myśl ogromna. Po prostu, jak bywa z błądzeniem, gubi się w swoich zakamarkach, a potem znajduje drogę i stara się przypomnieć, jak z tą śrubą było. W lewo? Czy w prawo? A jak w prawo, to w którą tak naprawdę? Bo przecież śruba wisi do góry nogami, więc najlepiej zrobić dokładnie odwrotnie niż się mi wydaje. Słowem bosmanem nigdy nie będę, bo też nie takie mam ambicje i możliwości życiowe. Żeglarzem już być mógłbym bardziej. Oficerem? Być może. Ale to przecież bardzo nudne. Siedzi taki na mostku, wydaje rozkazy, a raczej pilnuje wykonywania rozkazów przez sternika. No właśnie. Gdyby chociaż oficerowanie polegało na sterowaniu? Ale nasi przodkowie marynarze nawet tego się wyzbyli. Oficerom zostało nadzorowanie, co najczęściej wygląda tak, że narzekają na umiejętności sterników. W zdaniach typu: „dupa nie sternik”, albo „kurwa 190 to nie 180” jest trochę ludzkiego ego. Pewność siebie to wspaniała cecha, ale sądzę, że często niepewność przykrywana jest łatą funkcji. Pełniąc jakieś zaszczytne stanowisko, człowiek po prostu nasiąka cechami, które stereotypowo z tą pozycją się wiążą. Buduje to maskę, gębę, jakby powiedział Pana ulubiony autor. Ta gęba śmierdzi mi niemytymi zębami, znaczy oszustwem. Tak jak ta dziewczyna w A Corunie, którą widziałem, a która z daleka wyglądała całkiem ładnie, zwłaszcza dzięki mocno podkreślonym czerwoną szminką ustom, ale jak się zbliżyłem, okazało się, że szminka podkreśla także jej żółte, papierosowe zęby. Tak jest z tym maskami, które mamy na sobie. I naprawdę szukam człowieka, który ich nie ma. I chyba znam paru, zazwyczaj są moimi przyjaciółmi, albo nimi będą.

Oczywiście nie oznacza, że sam maski nie noszę. Mam pełną świadomość istnienia i to jest narzędzie, które można stosować do wielu aktywności związanych z wpływem na społeczeństwo. Mając świadomość masek, które noszę, zdziwiłem się odkrywając nową: wiek. Od jakiegoś czasu traktowany jestem inaczej, bo jestem starszy od pozostałych. To mnie bardzo dziwi, bo czuję że nie zasługuję na specjalne względy. Z powodu wieku jednak, mniej się do mnie czepiają, więcej szacunku okazują i bardziej liczą się z moim zdaniem. Wiek nadaje mi pewnych cech, które uchodzą i odbiera smaczku innym cudownościom wieku, ale młodzieńczego, gołowąsowego. Cudne, przerażające, zachwycające i okropne. Wszystko w jednym.

Z wiekiem i noszeniem mask wiąże się ten wpis, nie przypadkowo. W A Corunie oprowadzałem polską załogę Le Quy Dona po żaglowcu Fryderyk Chopin. Tak długo tam staliśmy i naprawialiśmy bukszpryt, że w końcu moja miłość, kwintencencja przygody, otwartego życia, morza, przestrzeni... Przypłynęła i spotkały się dwa żaglowce w hiszpańskim porcie. 
W zasadzie to trzy żaglowce, bo stał tam też „Eye of the wind”. Pan nie wie co to jest „Eye of the wind”, ja też nie wiedziałem, dopóki nie uświadomiono mnie, gdy z niego zszedłem. To żaglowiec, który grał rolę „Albatrosa” w filmie „Biały szkwał”. To ten, który opowiada o chłopakach pływającyh na początku lat 60-tych w szkole pod żaglami na Karaibach. Ten film sprawił, że zakochałem się w żaglowcach i już po nim chciałem pływać. I proszę. Pływam. Tym razem do Wietnamu.

Czy to nie filmowa sytuacja, że w jednym porcie spotykają się trzy tak ważne dla mnie jednostki? Ta która jest moim ideałem i która wszystko rozpoczęła. Ta która jest mi szczególnie bliska, bo na niej pływałem po raz pierwszy, bo pachnie mi przygodą i zabawą, wolnością. I w końcu ta, która jest moją pracą, ale ważniejsze, że umożliwia przepłynięcie ogromnej części świata. Zebraniem nowych historii, wzbogaceniem się o ogrom doświadczeń, których cena rynkowa nie istnieje.

Z mojego nowiutkiego żaglowca, przeszedłem na ten najstarszy, ponad stuletni i zaskoczył mnie rdzą, ciasnotą i małością. A potem poszedłem na Chopina. Nigdy nie doznałem takiego wstrząsu. Ja wiem, że Le Quy Don to nieśmigany żaglowiec, ale i tak Fryderyk w moich oczach zrzucił swoją maskę. Pokazał się mi takim, jakim jest. Dojrzałym, zardzewiałym, lekko zapuszczonym statkiem. Jego wspaniałe wanty, przestały być wspaniałe, wydałe się małe i przeznaczone dla dzieci. Jego mostek kapitański wydał się zabawny, przy tym który jest tutaj. Jego wnętrze, było takim jakie jest w rzeczywistości: ciasnym, nawet klaustrofobicznym. Wyszedłem stamtąd zawstydzony. Coś jakbym zobaczył nagą siostrę. Zmieszany. Zaniepokojony tym, że coś straciłem. Bezpowrotnie straciłem. Tak jakbym odkrył prawdziwą twarz swojej kobiety, która zmyła makijaż i wyszły wszystkie jej naturalne cechy. Czas. Wiek. 

Teraz się z tych myśli już otrząsnałem i nawet sądzę, że zyskałem więcej niż straciłem. Zyskałem spojrzenie, całkiem nowe spojrzenie, umiejące nazwać rzeczy po imieniu.

Ukłony

Stefan W.

środa, 7 października 2015

Wpis pospolity

Szanowny Panie,

przede wszystkim wielkie podziękowania za widoki z bułaja, czy też przez bułaj - pomysł bardzo mi się podoba i w ciekawy sposób przedstawia tę Pańską nową, "którątojuż?" przygodę. Ja rzeczywiście jakoś nie potrafię się zmobilizować od dłuższego czasu do regularnego pisania (ani też w ogóle do niczego tak na prawdę), więc proszę w ogóle nie czekać na te moje posty, tylko cały czas bułaj obserwować, fotografować i galerię powiększać. Ja pisać się oczywiście też postaram -  nie, że to jakoś odpuszczam, ale wie Pan najlepiej, jak to ze mną jest...

Lwów to był miły wyjazd. Nie był jednak chyba jakąś szczególną przygodą, jak zasugerował Pan w swoim wpisie. Taka przygoda standardowa raczej. Co zapamiętam z tego wyjazdu? Że w knajpach mają tanio na tej Ukrainie, więc łatwo popłynąć. To zresztą właśnie uskutecznialiśmy - bo to był w końcu chyba nasz pierwszy wyjazd bez Pana A. od Sylwestra, więc oddaliśmy się głównie takiemu błogiemu pijaństwu. No może nie tylko błogiemu. Momentami było to pijaństwo całkiem biesiadne i rubaszne. Bo to w końcu w jakiejś tyrolskiej karczmie wylądowaliśmy i się dobijaliśmy do dna. Skończyło się tym, że mnie to jakieś jedzenie musiało zaszkodzić, bo po powrocie do hostelu (drogi której nie pamiętam prawie wcale) zwróciłem je na lodówkę, na której to leżała moja biedna empetrójka. Piotr Pan natomiast (wszystko to jego wina) zaginął gdzieś zupełnie w tych ciemnych lwowskich zaułkach i gdyby nie to, że Panna J. ogarniała sytuację, to w ogóle mogliśmy źle skończyć (zwłaszcza ten Piotr Pan - łazęga pijacka).

Zabytki też były.

Na wyjazdy dalekie to ja się już jednak zupełnie nie nadaję - przyznam się do tego. Coś tam u mnie w głowie przeskoczyło i się boję. Drogi się boję. Jak na wiosnę z tego Paryża wracałem, to tak się jakoś czułem okropnie na pokładzie samolotu. Żołądek mi do przełyku podłaził. I myślałem, że to tylko kwestia latania, którego w zasadzie w ogóle przecież nie lubię, ale to nie o to chodzi chyba. Teraz busem jechaliśmy, a bus ten nie miał pasów bezpieczeństwa, no i znowu zestrachany byłem. Najbardziej to o to, że razem z Panną J. podróżuję. I nie mogłem myśli takiej odgonić, że jakbyśmy na coś wpadli, to bez tych pasów, to przecież byśmy nie przeżyli na sto procent, a wtedy Pan A. by sierotą został. A najgorzej, że On przecież jeszcze mały. To On by nas w ogóle w przyszłości nie pamiętał nawet. Chyba na jakiś czas to w ogóle rzucę podróże nawet takie bliższe, Zresztą i tak czasu mam na nie niewiele, bo tylko praca, praca i praca. To się na razie nie zmienia. No, ale na chleb jest. Nie ma co narzekać.

Nie będę kontynuował, żeby się za bardzo nie przemęczać i pozostawić sobie jakiś niedosyt. Może wtedy będzie mi łatwiej następnym razem posta rozpocząć.

Pozdrawiam i czekam na dalszą fotorelację.

Paweł D.

PS. Zmieniłem tytuł, bo poprzedni mnie się zupełnie nie podobał.

poniedziałek, 5 października 2015

Bulajowa seria


Szanowny Panie,

nie doczekam się pańskich przygód we Lwowie, więc wysyłam serię zdjęć bulajowych. Po tygodniu płynięcia, jesteśmy w A Corunie, czyli hiszpańskiej stolicy Galicji. To jest miejscowość po drugiej stronie Biskajów, która słynie z jednej z najstarszych latarni morskich. Nie jesteśmy tu dla tej przed chrystusowej budowli, ale dlatego, że nam pierwszy napotkany sztorm o sile 8-9 w skali Beauforta rozwalił saling w bukszprycie. Musimy go naprawić. Nie jest to złe miejsce na takie działanie. No ale nie będę Panu się zbytnio rozpisywał, bo chciałbym coś specjalnego tutaj zamieszczać. Potrzebuje na to trochę więcej czasu. Proszę jednak nie być zły na mnie. Proszę cieszyć się zdjęciami.

Ukłony
Stefan W.


Pierwsze zdjęcie Bałtyku.

Ciuchcia na Północnym

Pierwszy przechył i bulaj pod wodą.

Ta czapka jest ze mną od początku.

Białe brzegi Dover.

Zachód na Biskajach.

A Coruna.

sobota, 26 września 2015

Widok przez bulaj

Szanowny Panie,

nie będę czekał aż Pan napisze o swoich przygodach we Lwowie. Opowiem Panu o moim żaglowcu, którym płynę przez Bałtyk, mijam Rozewie i oddalam się w stronę Bornholmu. Parę lat temu skończyłem taki rejs na tej duńskiej wyspie i nawet mi się nie śniło, że uda się mi popłynąć ku takiej przygodzie. Różnica jest jednak wielka.

Wtedy jak wypływałem to ształowałem rzeczy w kabelgacie i nawet nikomu nie pomachałem. gdy odcumowaliśmy od brzegu. Dzisiaj długo przytulałem dziewczynę. Potem płynąłem i pamiętam jak bardzo miałem przemoczone nogi. Nie miałem nawet kaloszy. Tamtejszy wrzesień był zimniejszy, a ja na bosaka wybierałem wodę z DeZetek. Teraz mam kalosze, a nawet sztormiak, co wtedy było marzeniem. Teraz w dodatku leżę pod wentylatorem, który ogrzewa całą kajutę. Nie spałem długo, bo były w nocy dwa alarmy. W sumie, w swój pierwszy rejs żaglowcem płynąłem 22 godziny. Pamiętam wtedy wschód Słońca. Byłem na tej najwyższej rei, przede mną port, a ja widzę jak Słońce wstaje z morza. Nawet teraz mam ciarki. Wtedy miałem w sobie więcej zachwytu. Więcej naiwności. Nie wiem co się stało, ale teraz tego nie ma. Teraz płynę i jeszcze nie dociera. Chociaż! Chociaż czasem się śmieje do siebie, to chyba dobry sygnał?

Wietnam od strony morza, Kapsztad od strony morza, Dżakarta od strony morza. Oceany, latające ryby, delfiny i wieloryby. Ryby. Może coś złapiemy? Poprosiłem, aby mnie Magda uszczypnęła, bo ja nie wierzę. Płynę! 

Panie Pawle jak wyjeżdżałem do Francji mówiono mi, że czeka mnie przygoda życia. Gdy wyjeżdżałem do Ameryki Południowej znów była mowa o przygodzie życia. To samo o rejsie z Karaibów do Polski. I teraz znów przygoda życia

Fale w bulaj walą. Mam taką koję, która ma swój wielki bulaj. Specjalnie taką wybrałem, bo ja lubię patrzeć na wodę. Pomyślałem sobie, że będę tutaj Panu co jakiś czas umieszczał zdjęcie widoku z mojego bulaju. Poniżej trzy pierwsze widoczki. Okrągły świat za burtą, będzie po części Pana światem.

Pozdrawiam
Stefan W.
Gdynia. Widok na Sea Towers.
Gdańsk. Widok na Westerplatte.

Bałtyk. Pierwsze morskie fale.